01. akta chłopca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

porcelain black - one woman army

Komenda policji na ogół była spokojnym miejscem, pełnym dorosłych, opanowanych ludzi o poważnym zajęciu wymierzania sprawiedliwości, choćby chodziło tylko o kradzież sklepową lub zniknięcie ostatniego donuta śledczego.

To wcale nie tak, że niektórzy naprawdę lubili jeździć bardzo szybko z włączonymi sygnałkami. I po prostu cieszyła ich prędkość.

A ponieważ każde miasteczko ma swoją grupkę osób znanych i zawsze w centrum wydarzeń, nie inaczej było w tym przypadku.

Śledczy Stark akurat siedział przy swoim biurku, gdy drzwi otworzono z impetem i wpadł przez nie jego wieloletni przyjaciel, Clint.

W potarganej skórzanej kurtce jaką kochał najbardziej na świecie, dżinsach oraz wysokich butach niemal nie wyglądał na członka służb; tylko odznaka błyszczała na piersi, czasem na torbie, a na biodrze kabura z bronią. A w uchu fioletowy aparat słuchowy.

Rzucił stertę papierów na drewniany blat, odrywając Starka od gapienia się w ekran.

- Tony, dostaliśmy robotę. Teraz my szukamy - wyrzucił z siebie.

Ach, tak. O zaginięciu chłopca z jednego z gorzej sytuowanych miast regionu cztery lata temu huczały wszystkie media i właściwie nikt nie sądził, że może on jeszcze żyć. Uznano go za martwego, zamknięto sprawę, urządzono symboliczny pogrzeb. Kolejna, niestety przegrana sprawa z jakimś zwyrodniałym mordercą, a która gryzła tych dwóch niemiłosiernie, szczypała, gdy starali się zasnąć, budziła zlanych potem wcześniej niż budzik.

Tutaj nawet zwykle pamiętliwe drzewa zapomniały o nieszczęściu wówczas czternastoletniego chłopca. Nawet ci, którzy go szukali tuż po zdarzeniu, teraz zakopali nadzieję głęboko we wnętrznościach i liczyli na to, że sprawa się rozmyje.

Niektórzy nadal szukali, wierząc, że może cudem przetrwał. Na przykład bardziej uparty od diabła oficer Barton, gotowy poruszyć niebo i ziemię, żeby pomóc niewinnej duszyczce, a który sam przed laty wydostał się z podobnej sytuacji.

- Może my go znajdziemy, Tony. Musimy - powiedział z ledwo słyszalną nutą błagania w głosie, a Stark już wiedział, że pójdzie za nim w ogień.

Clint, podobnie jak on, rzadko kiedy odpuszczał, więc Tony nawet nie pomyślał o tym, że mogliby się poddać. Znał przeszłość Bartona i to nie było coś, czego by pozazdrościł, a skoro niczemu niewinny chłopiec musiał przez to przebrnąć...

Kim byliby, gdyby na to zezwolili mogąc go uratować?

- Będziemy szukać - obiecał, biorąc w rękę zdjęcie jasnowłosego dziecka. - A jeśli znajdziemy, ten pedofil jest twój - dorzucił w stronę Clinta. Brał udział w wystarczająco wielu śledztwach, by nie wiedzieć, jak często kończą porwani nieletni, i za każdym razem jego serce pękało trochę bardziej, gdy musiał prosić rodzinę o zidentyfikowanie zwłok, aż w końcu stało się jedynie słabym zlepkiem mięśni.

Nie chciał musieć robić tego i tym razem; złamanym głosem zapytać, czy na pewno jest to zaginiona osoba, czy znają te niebieskie, puste oczy wpatrzone w gwiazdy, bo w niczym innym nadziei już mieć nie mogły, czy znają niedbale ufarbowane na blond włosy, czy...

Stop. Przestań, Tony, bo jeśli ty spadniesz, nikt cię nie złapie.

Sam miał trójkę dzieci i myśl o tym, że ktoś mógłby je skrzywdzić, targała nim bezlitośnie, dlatego zawsze doprowadzał sprawy do końca i starał się o jak najsurowsze ukaranie winnych. Wśród niewielu rzeczy, których nie pojmował, było celowe wyrządzanie krzywdy dziecku.

Barton zaśmiał się nieszczerze.

- Pójdziesz pogadać z Rogersem? Pomoc Tashy może być nieoceniona, a on jej nie puści, jeśli mu tego nie wyperswadujemy - oparł się o biurko, patrząc prosto w oczy przyjaciela.

- Jeśli nie będzie starał się dać mi w mordę za inne podejście do sprawy, to pewnie - zażartował słabo, wspominając ostrą wymianę zdań dotyczącą ograniczeń służb porządkowych, na której Natasha i Sam musieli ich przytrzymać, żeby nie skoczyli sobie do gardeł.

- Dzięki. Ja spławię Barnesa - mruknął, widząc zbytnio znaną już sylwetkę przez matową szybkę w drzwiach. - Ten facet naprawdę nie wie, kiedy przestać. Myślisz, że jak w końcu się z nim umówię, to da mi spokój? - spytał.

- Myślę, że nie. - Tony nie uniósł nawet głowy znad kartek, przeglądając je. - Ale myślę, że Tasha sobie z nim poradzi.

Zaśmiali się cicho na wspomnienie miny mężczyzny, który w klubie usiłował namówić ją na szybki seks w toalecie. Największy błąd w jego życiu.

Natasha nie była łamaczką serc, jak obraźliwie nazywali ją ci, którym odmówiła, ani bezduszną suką, ale kimś, kto na służbie odwiezie pijanego klubowicza do domu, zdejmie kota z drzewa czy przegoni lokalnych podrywaczy każdej przechodzącej dziewczyny.

Wielokrotnie interweniowała na imprezach, które zdarzało jej się ochraniać; wyciągała siłą chłopaka, który uderzył swoją dziewczynę, wywlekała mężczyznę, który uparcie flirtował z wystraszoną kobietą.

Nic dziwnego, że stała się swego rodzaju symbolem dla małych dziewczynek i nastolatek. Chętnie przychodziła do nich na spotkania z policjantem, do których zwykle ją wybierano. Wspierała programy dla dziewczyn, niezależnie czy rozwijające artystycznie, czy samoobrony. Była pierwszą osobą gotową zareagować, gdy wyczuła niebezpieczeństwo.

Na biodrze miała brzydką bliznę, której dorobiła się po osłonięciu Bartona podczas strzelaniny.

Weszła do biura, tuż w progu tupiąc starannie zasznurowanym glanem.

- Z kim sobie poradzę? - zapytała, wystukując butem rytm.

Clint westchnął.

- Z Barnesem.

- Nadal nie dał ci spokoju? Bezczelny. Myślałam, że na komendzie mamy tylko jednego głuchego - mruknęła. Żart dotyczący wady słuchu Clinta przeleciał jak wiele innych. - Załatwię go, najpierw znajdziemy chłopaka. - I do niej dotarła ta sprawa; jak zwykle wiedziała o wszystkim pierwsza.

Chwilę luzu przecięła bolesna świadomość, że zapewne od nich zależy życie chłopca.

- Musimy zebrać ekipę. I nie, Clint, nie będę czekać, aż Fury da mi pozwolenie - potrząsnęła gniewnie głową, uciszając przyjaciela. - Nie mamy czasu.

- Ma rację, nie mamy. Tasha, urobisz szanownego komendanta. Clint pójdzie do Sama, a ja do Rogersa. - Nazwisko znów zawisło nieprzyjemnie między nimi. - Może mnie nie zabije tymi świecącymi zębami - zażartował. - Och, nie w porę. Wybaczcie.

- Idę do Rogersa - rzuciła. - Mnie nie uderzy, on nie bije kobiet - dodała, wychodząc i mając całkiem świeżo w pamięci zaczerwieniony policzek Tony'ego i zraniony wzrok, kiedy opuszczał komendę.

Mężczyźni spojrzeli po sobie.

- Ja w dalszym ciągu idę do Sama - zastrzegł Clint z kpiącym uśmiechem.

- Niech cię szlag - mruknął Tony, oswajając się z myślą wizyty u komendanta.

Zanim zdążyli wykonać choćby krok, na korytarzu rozległy się wesołe głosy pytające o obecność śledczego, a gdy usłyszały odpowiedź twierdzącą, pomknęły do biura.

Clint pamiętał, kiedy w biurze Tony'ego ostatnim razem odwiedziły go dzieci; szesnastoletni Harley, dwa lata młodszy Peter i pięcioletnia Morgan.

Jeden Stark na kilkaset metrów kwadratowych? Da się znieść. Czwórka? Nieskończony chaos. Nawet komendant Fury schodził z drogi trzem rozbrykanym Jeźdźcom Apokalipsy, z których naturalnie czwartym był ich ojciec, a ich wszystkich w ryzach trzymała prawdziwa królowa, Pepper, i cała komenda była gotowa padać przed nią na kolana, byleby uchroniła ich od pożogi słodyczy (Morgan) i sarkazmu (Tony, Harley, Peter).

Dziewczynka wskoczyła na Starka, który wziął ją zgrabnie na ręce i pocałował w czubek głowy.

- Cześć, dzieci - uśmiechnął się słabo. Twarz blondynka wciąż migała mu przed oczami. Przycisnął mocniej córkę do siebie.

- Tata. - Morgan schowała buzię w materiale koszuli mężczyzny.

Barton posłał przyjacielowi znaczące spojrzenie, przesuwając palcami po aktach zaginionego chłopca z Sokovii. Tony skinął głową.

- Skarby, co, jeśli pójdziecie do cioci Tashy? - zaproponował wiedząc, że kobieta ma ogromną słabość do najmłodszej córeczki.

Peter skrzywił się lekko.

- Znowu będzie nas uczyła rzucać nożami - wyznał ojcu.

- Może coś mniej zabójczego. Wujek Sam? - zaproponował miejscowego świeżo upieczonego kapitana, uwielbianego przez wszystkich mieszkańców.

- Jego dowcipy są straszne - zwierzył się Harley.

- Dzieci mi psujecie, czarni niewdzięcznicy. Lećcie do wujka Rhodesa, dobrego policjanta. - Tony pożegnał dzieci krótkimi buziakami w czoła i prędko zamknął za nimi drzwi. - Wybacz, zdarza im się wpadać.

- Nie mamy czasu, Tony. On może już nie żyć. - Clint ze stresem miął notesik wzięty z blatu biurka. - Nie wiemy, w jakich warunkach siedzi, nie wiemy, gdzie, nie wiemy, co ten facet mu robi!

- Znajdziemy go. - Stark położył dłoń na ramieniu blondyna. - Obiecuję. Choćbym miał sam iść do Fury'ego. - Śledczy skrzywił się; o jego antypatii do szefa wiedział cały posterunek. Niechętnie wykonywał rozkazy, tak jak z trudem szło mu podporządkowywanie się, ale tu nie było miejsca na dyskusje czy jedno słowo za dużo.

- Musimy. Nie wiem, co zrobimy, jak nam się nie uda.

- Uda nam się. Cholera, nigdy nie zawaliłem żadnej sprawy. - Tony potarł skronie. Zmęczenie czaiło się w zmarszczkach przy powiekach czterdziestopięciolatka, dając znak, że powinien już kończyć pracę. - Znajdziemy chłopaka, skopiemy dupę zwyrodnialcowi, uratujemy świat. Małe, codzienne sprawy - zaśmiał się słabo.

Coraz uważniej sokole spojrzenie Bartona wwiercało się w twarz przyjaciela. Zmarszczki w kącikach oczu, widoczne wory pod oczami wyglądały, jakby ktoś mu podbił obydwa, malując niedomytym z purpurowej farby pędzlem po zmęczonej skórze.

Gdyby był choć odrobinę mniej spostrzegawczy, nie zauważyłby odrobiny więcej siwych włosów, tego, że Stark z większym trudem unosił powieki, coraz szybciej podpierał czoło dłonią jakby mogło upaść od chronienia tak silnego umysłu.

- Tony, idź się przespać. Nie obchodzi mnie, że jest dopiero piąta, idziesz spać. Odwiozę was, bo zaśniesz za kółkiem. - Barton zgarnął kluczyki do starkowego pojazdu i złapał przyjaciela za rękaw.

Wyszli na korytarz; oficer stanowczo, śledczy niezbyt sprawnie.

- Miałem pogadać z Furym - przypomniał sobie Tony, gdy osoba komendanta przemknęła kilkanaście metrów dalej.

- Pogadasz jutro. - Clint ciągnął go za na wpół nałożony płaszcz prosto do biura Rhodesa.

- Idziemy do Jamesa?

- Zostawiłeś tam dzieci, panie geniuszu - Barton pokręcił głową. Najbłyskotliwszy śledczy na komendzie był czasem taki nie za bystry.

- Racja, Pep by mnie zniszczyła, gdybym wrócił bez nich. - Tony otarł zmęczone oczy.

Pchnął drzwi, uwalniając widok Morgan siedzącej na kolanach wujka i bawiącej się elektryczną temperówką, Petera opartego o ścianę i zajętego telefonem oraz Harleya rozmawiającego z policjantem.

- Rhodey, oddaj mi dzieci. Morgan, nie wkładaj tam palca...! - Senność uciekła, gdy w sekundę znalazł się przy córce i odebrał jej urządzenie. - Dawaj dzieci - zażądał.

- Stary, ja nawet własnych nie chcę mieć, skąd przypuszczenie, że będę chciał twoje - mężczyzna wstał, zmuszając małą do zejścia z jego kolan, i lekko objął przyjaciela. Jego wytrenowanej przez lata uwadze również nie umknęły symptomy zmęczenia Starka.

Chłopcy wstali.

- Zostałeś zwolniony? - spytał Harley, nabijając się z wczesnej pory opuszczenia przez ojca komendy. To prawda, ten zwykle wracał koło dziewiętnastej, czasem później.

- Bardzo jesteś śmieszny, synek - prychnął Tony. - Peter, idziemy. Przysięgam, spędzają z wami za dużo czasu - dorzucił już w stronę przyjaciół.

Wyszli całą piątką, po chwili ładując dzieci z tyłu ("nie, Maguna, nie usiądziesz z przodu, to na razie nielegalne"), a sami policjanci zajęli przednie miejsca.

Ręce Clinta, zapewne jedynego w tym towarzystwie, który mógł aktualnie prowadzić bez ryzyka wypadku (próba nauczenia najstarszego ze starkowych dzieci kierowania skończyła się paniką i wyrzutami ze strony Pepper), zacisnęły się na kierownicy.

- Wysadzić was pod domem czy na przystanku? - zapytał żartobliwie, przywołując znanego, martwego od lat mema.

- Mieliśmy spytać o to samo - odparł Peter, na co nawet Tony się uśmiechnął, a kilka zmarszczek przy zmęczonych oczach zmieniło kształt.

- Wujku, możesz włączyć radio? Albo płytę? Byleby tylko Morgan nie zaczęła swojego przedstawienia - poprosił Harley wiedząc, że jeśli droga gdzieś trwała dłużej niż kwadrans, dziewczynka zaczynała śpiewać sepleniącym głosikiem piosenki z bajek Disneya.

- Jasne. - Barton nastawił pierwszą lepszą stację.

Z tyłu auta zapadła nakazana przez śledczego cisza, gdy we dwóch postanowili wznowić roztrząsanie sprawy, grzebiąc w aktach i obrzucając nimi całą przednią część pojazdu.

- Miał jakichś krewnych?

- Z tego, co wiem, to nie. - Stark przerzucił kartki. - Siostra z rodzicami zginęli w wypadku, on przeżył, bo został w domu. Potem trafił do domu dziecka, a podczas jednego ze spacerów zaginął. Zgłosili to, bla bla bla, nikt nie umiał się tym zająć - przewrócił stronę - uznali go więc za martwego i sprawa do kosza.

- Banda idiotów - syknął Clint. - Kto się tym zajmował cztery lata temu?

- Ci z Sokovii, tam, gdzie zniknął. Nic dziwnego, że w obliczu takiej niekompetencji wywalili sprawę - zakpił Tony, ale po chwili znów powaga zagościła na zmęczonej twarzy.

- Musi nam się udać. Inaczej sobie nie wybaczę. - Oficer zacisnął palce na kierownicy.

- Znajdziemy go, Clint. Jeśli Tasha bierze sprawy w swoje śliczne łapki, nie ma opcji, żeby ten śmieć jej uciekł.

Z tyłu rozległ się głośny śmiech; trójka przeglądała memy na telefonie Petera, co jakiś czas właśnie wybuchając śmiechem.

- Jak nie przestaniecie rżeć, to sprzedam wszystkie wasze zabawki i nie będziecie więcej spędzać czasu z Happym - zagroził Tony, odwracając się, na co dzieci umilkły. - Mamy tu poważną sprawę.

- Ale Happy będzie przychodził? - spytała Morgan, którą nieco starszy od śledczego opiekun (niania, jak śmiał się Tony) uwielbiał i ciągle przywoził jej słodycze.

Stark westchnął, ponownie zmuszony do uległości wobec dzieci.

- Będzie.

Clint się zaśmiał, ściszając radio, by nie przeszkadzało w rozmowie.

- Własne dzieci wchodzą ci na głowę, Tony.

- Ja przynajmniej jakieś mam - odgryzł się mężczyzna.

- Argument nie do zbicia, tato - rzucił Harley z tylnego siedzenia.

- I ty, Brutusie? - westchnął ciężko Tony, opierając czoło na dłoni. - A właściwie wy, Brutusy? - spojrzał na dzieci, wciąż pochłonięte buszowaniem w internecie.

- Ja nadal cię kocham trzy tysiące, tato - zapewniła go Morgan, unosząc główkę znad ekranu. Starannie podcięte włoski zaplecione w dwa warkoczyki nadawały dziewczynce wygląd wróżki.

- Skarbie, przynajmniej twoich zabawek nie sprzedam - odpowiedział z czułością, zaraz potem patrząc ostrzegawczo w stronę synów. - A wy dwaj lepiej przepiszcie to swoje lego na nią, bo kiedyś obudzicie się w pokoju bez klocków - zagroził, mierząc ich spojrzeniem zza okularów przeciwsłonecznych, których różne modele nosił niezależnie od pogody; to było jego osobiste dziwactwo.

No i zasłaniały wymęczone, wymyte z koloru oczy.

- Hej, rodzino Addamsów, jesteśmy. - Clint zatrąbił, zwracając uwagę pozostałych pasażerów.

- Wychodzić, dzieciaki - polecił Tony, samemu chwilę się ociągając z wyjściem, by szepnąć przyjacielowi parę słów na ucho. - Wiesz, że nie zostaniesz w tym syfie sam. Choćby szlag mnie trafił, będę ci pomagał zza grobu.

- Wiem. Idź już, anomalio medyczna. - Clint niedbale zasalutował, po czym odjechał.

Nie lubił wracać do pustego domu. Gdyby chociaż miał jakieś zwierzę, kota, psa, cokolwiek, ale nigdy nie miałby czasu, który mógł poświęcić pupilowi.

Nawet rybki by wystarczyły, chociaż trudno by się je głaskało.

Barton rzucił torbę w progu i westchnął. Nie lubił samotności. Kiedyś, zanim Tasha znalazła mieszkanie, sypiała u niego, ale to było dosyć dawno, zanim została oficerem Romanoff, a jej znakiem rozpoznawczym stały się ognistorude włosy.

Niby dobrze, bo miał tyle pokoi do dyspozycji, ale odkąd nie miał siły, żeby wyremontować ostatnie trzy, rzadko zapuszczał się na piętro dalej niż do własnej sypialni, od przestrzeni przed metamorfozą odgrodzonej zresztą metalowym parawanem.

- Wróciłem - mruknął w przestrzeń. Dopiero dochodziła szósta, nie poszedłby jeszcze spać ani nic by nie jadł (znalazł dietę w internecie, którą ukochały sobie Sharon i Maria, więc postanowił dla zabawy spróbować i od tygodnia nie jadł pizzy, bo była niezgodna z zasadami). - Na którym odcinku byłem? - zapytał sam siebie z rezygnacją i sięgnął po pilota, chwilę później zatapiając się w serialu.

Uśmiechnął się z nostalgią, gdy jego umysł nawiedziły wspomnienia tego, jak za kawalerskiego życia Tony'ego leżeli na kanapie i kwiczeli z radości na głupich argentyńskich serialach, ciesząc się z idiotycznych, przesłodzonych postaci i równie banalnej fabuły.

Teraz też mogliby leżeć na poduszkach i ryczeć ze śmiechu, gdyby nie wręczyła ich sprawa. Oczywiście jeśliby wszystko poszło dobrze, również rozkładaliby się beztrosko z chłopcem już bezpiecznym.

Tony szedł korytarzem komendy tak szybko, jak mógł, nie wpadając na nikogo. Miał do złapania pewnego blondyna postury Dawida, nie powinno być więc z tym problemu; na całym jego szlaku słyszało się rozmarzone westchnięcia.

Nie znosił tych szeptów. Jakby było czym się zachwycać.

Bez pukania do drzwi z tabliczką opatrzoną stosownym nazwiskiem wszedł do biura, zaskakując siedzącego przy biurku Rogersa.

- Tony - uśmiechnął się, wstając. Przezornie nie wyciągnął ramion, by go objąć, śledczy wyglądał, jakby mógł zabić. - Co się dzieje?

- Jesteś negocjatorem. Musisz jechać z nami po chłopca - wyrzucił z siebie Stark. Z tych, którzy się zgłosili, nikt oprócz Tashy nie dałby rady omotać porywacza, ale słowom złotego kapitana ulegali wszyscy. W mniejszym lub większym stopniu.

- Nie mogę, Tony. - Mężczyzna oparł się o biurko. - Wiesz, że nie mogę. Obiecałem sobie, że nie będę brał więcej z tobą udziału w akcjach.

- Ty skończony idioto, zamierzasz narazić życie dziecka przez własną dumę? - śledczy przez chwilę nie wierzył własnym uszom. - Inaczej - potarł skronie. - Ty z nami pojedziesz i pomożesz, ja cię potem oficjalnie przeproszę, zadowolony? - spytał. Pomoc Rogersa mogła być nieoceniona; niektórzy jednak woleli siedzieć wygodnie na czterech literach.

- Tony... - Steve rozłożył bezradnie ramiona. - Jeśli nie będę wierny sam sobie...

- Nie kończ, wychodzę. Skoro nawet Tasha nie dała rady cię przekonać, że musimy ratować dziecko... - pokręcił głową z rezygnacją. - Gdybym cię jeszcze lubił, byłoby mi cię żal.

- Wiesz, że mam swoje zasady. - Najeżony kapitan postąpił krok w jego stronę, gotowy bronić swoich przekonań.

- Tak, i w ich imię ryzykujesz życie dziecka. Gratuluję, Kapitanie Ameryko - wysyczał jadowicie śledczy, trzaskając drzwiami.

Steve usiadł z powrotem i ukrył twarz w dłoniach.

Ten tydzień nie był taki zły; dał radę się wyspać i nie pozwolił stłuc się na kawałeczki, ale nowe sińce wciąż się pojawiały, purpura nadal rozlewała się na bladych od braku słońca udach.

jakby kopnij mnie ktoś w dupę, bo mam z dziesięć szkiców w notatkach, a jeden mam tylko ze względu na fajne tytuły rozdziałów ugh

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro