03. piwnica i 176 centymetrów bólu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

twenty one pilots - ode to sleep

Zajęci planowaniem zaaprobowanej przez komendanta Fury'ego akcji policjanci stali pochyleni nad biurkiem.

- Nie możecie tak po prostu wbić i zażądać chłopaka, bando idiotów - uświadomił ich Tony. - Jeśli ma broń, zagrozi, że go zabije, jak nie odejdziemy.

- Ma rację, trzeba to zrobić dyskretnie. - Natasha przejechała palcem po dość ograniczonym terenie. - Raczej nie wyważymy drzwi, mógł mieć wyjście awaryjne.

- Mógł też uznać, że wszyscy o dziecku zapomnieli i wrzucić na luz - rzucił Clint. - W takiej sytuacji zwyczajnie sobie mieszkał, ale pewnie z bronią.

Rutynowe ustalanie przerodziło się w żywiołową dyskusję pełną gestykulacji, przekrzykiwania się i prób przeforsowania swoich pomysłów. Plan określonych okolic leżał na stole, otoczony zakreślaczami i długopisami, różna drobiazgi walały się po całym blacie, a nawet koło nóg stołu, smukłych i wyprostowanych, bo dźwigających tylko lekki blat.

- Tak czy owak, nie możecie się tam wpieprzyć z wrzaskiem, chłopaki - Tasha krótkim spojrzeniem zrównała Bartona i Sama z ziemią. - Na pewno jest przygotowany. Musiał wiedzieć, że w końcu po niego przyjdziemy.

- To nas oświeć, o pani. - Zdenerwowany Wilson wzniósł oczy do nieba.

- Proste. Dzielimy się na grupki, przez każde wejście wejdzie jedna. Grupka to para. Każdy przeszukuje swoje piętro, może piwnicę, jak znajdziemy. Łapiemy zwyrodnialca, aresztujemy, chłopiec uratowany. - Romanoff obrzuciła ich triumfującym spojrzeniem. Na widok sceptycznych min nieco przygasła, na zwykle blade policzki wpełzł rumieniec. - No co?

- To nie jest perfekcyjny plan - Rhodey położył dłoń na ramieniu kobiety - ale jest najlepszy, jaki mamy. Proponuję zaufać Tashy.

Kobieta uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Musimy mieć jeszcze kilka osób. Może ambulans, nie wiemy, w jakim młody jest stanie. - Barton miął nerwowo mankiety kurtki, do której kieszeni na piersi przypiął dumną, błyszczącą odznakę policyjną.

- Tylko przekażcie, żeby nie tłukli się na syrenach - dodał Rhodes. - Nie będziemy sukinsyna ostrzegać.

- Plan mamy. Ludzi mamy. Super - mruknął Tony. - Dziewiętnasta przed komendą, zapowiada się zabawa - dorzucił, wybiegając. W kieszeni płaszcza zadzwoniły klucze.

Clint spojrzał na przyjaciół.

- Wiecie, że jest jeszcze opcja wejścia incognito? Jako, nie wiem, kontrola do licznika gazu. Nie będziemy wtedy strzelać.

- Powiedz ktoś o tym Tony'emu - zarządziła Natasha. - A potem jedziemy z tym.

Jak dzieci.

Stark o umówionej godzinie stawił się na parkingu, rzucając po drodze pogardliwe spojrzenie Rogersowi i z trudem zagarniając wyzwiska pod język.

Antypatia do kapitana sięgała czasów początku kariery Tony'ego, gdy niejednokrotnie ścierał się z nim na temat planu czy sposobu poprowadzenia akcji; obaj mężczyźni przez długi czas wręcz nie mogli znieść swojej obecności w tym samym pomieszczeniu. Motywem być może była zazdrość: Rogersa o szczęśliwą rodzinę i związek, Starka o bycie uwielbianym i poważanym. Żaden z nich nie wiedział, dlaczego reagują ze sobą tak gwałtownie, ale bitwa między tymi dwoma mogłaby zatrząść całym miastem.

Syreny policyjne wyły na całą okolicę nad jeziorem, gdy oddział siłą otwierał drzwi jednego z domków niedaleko plaży.

Grupka składająca się z Tony'ego, Natashy, Clinta, Sama i Rhodesa stała wyprostowana, skoncentrowana maksymalnie na zadaniu. Wiedzieli, że gdy tylko antywłamaniowa zapora upadnie, porywacz - jeśli tu był, a nie porzucił ofiarę i uciekł - spanikuje, musieli więc być szybcy.

Drzwi z hukiem się rozwarły, waląc w ścianę i zbijając z niej tynk metalową klamką; pył opadł pod ciężko obute nogi policjantów.

Próba wejścia pod przykrywką się nie sprawdziła; facet wiedział, co jest grane, i nie miał zamiaru wpuścić przebranego Bartona.

- Tony, ty sprawdzasz piętro z Rhodesem, ja i Sam parter, Clint, szukasz piwnicy - rozkazała błyskawicznie Romanoff, wyjmując broń. - I nie strzelać na oślep, możecie trafić chłopca.

Zapewne obecni w grupie mężczyźni oponowaliby, gdyby nie to, że po pierwsze podzieliła ich idealnie, a po drugie szanowali ją i wiedzieli, że dowództwo kobiety jeszcze ich nie zawiodło. Pokiwali tylko sobie głowami i rozeszli się we wskazanych kierunkach.

Dom wyglądał jak większość posiadłości nad jeziorem; drewniany, z takimż niedużym, ale przytulnym wnętrzem, wysłużonymi meblami i obrazkami. Był zapewne przyjemnym miejscem na relaks, jednak dla kogoś to miejsce było więzieniem, a wesołe malunki na ścianach naigrywały się bezwstydnie z osóbki okradzionej z wolności.

Szumiące niedaleko jezioro karmiło więźnia, bo jak inaczej ująć to w słowa, wizją upragnionej wolności kilkaset metrów dalej, łaskawie poiło świeżym powietrzem, jakiego niewiele dostawało się do piwnicy. Kępa wysokich trzcin była widoczna z każdego okna w salonie, łudząco machając i zapewniając, że one ukryją uciekiniera; w rzeczywistości uwiążą mu nogi po kostki bagnem by wypuścić dopiero wtedy, gdy będzie gotowy wpaść w ramiona kogoś, kto tę wolność mu ukradł.

Buty Bartona nie wydawały niemal żadnego dźwięku, dlatego tak je cenił na wszelkich akcjach, lecz w tym wypadku było to niepotrzebne: hałas wyważonych drzwi na pewno poinformował, że gospodarz i ofiara nie są już sami.

Miał tylko nadzieję, że znajdą chłopca, teraz już młodego mężczyznę, żywego. I w takim stanie, że składanie go do kupy nie będzie konieczne.

Bał się tego, że będzie musiał przekroczyć jasnowłose, obite ciało w kałuży krwi.

Schodził po wąskich schodach powoli, przyświecając sobie latarką. Wolałby, żeby ten zwyrodnialec przebiegł obok usiłując się wydostać, co byłoby zrozumiałe, skoro miał na karku Natashę Romanoff (jej sława obiegła już wszystkie posterunki; małe dziewczynki przebierały się za nią na Halloween).

Najwidoczniej śmieć został przy biednym Pietro, pomyślał, kładąc palec na spuście.

Stłumiony płacz dobiegł z pomieszczeń na dole. Nie dbając już o ciszę, zbiegł i wcisnął przycisk na komunikatorze.

- Tasha, Tony, mam go - mruknął. - Piwnica.

- Idziemy - rozległo się w słuchawce.

Go, nie ich. Polował na porywacza, nie na niewinne dziecko. Na celowniku był dorosły mężczyzna, nie drobna ofiara, omotana pajęczą siecią kłamstw.

A sieć produkowana przez pająki to najmocniejszy materiał na świecie.

Drugi szloch naprowadził go na właściwy trop. Niewiele myśląc, zamiast naciskać klamkę, kopnął drzwi czując nieznaną energię buzującą w żyłach.

Ach, jednak znaną. Był wściekły i czuł, że gdyby nie rozsądek, zapewne pobiłby mężczyznę na śmierć używając do tego pistoletu i gołych pięści. Nie, żeby tego potem szczególnie żałował.

Zamknął je za sobą, wymierzając bronią.

Nakreślił szybko scenę; chłopiec przy ścianie, mężczyzna przypierający go do niej. Jedyne wyjście ma za plecami, idą do nich Tony i Tasha, nikt więc go nie postrzeli od tyłu.

- Odsuń się od niego - polecił surowo. - Ręce tak, żebym je widział, broń na ziemię. - Nie, nie wiedział, czy facet ma broń, ale jeśli przypadkiem miał, lepiej było zgrywać wszechwiedzącego.

Cedzenie słów przychodziło coraz trudniej, gdy bystre oczy omiatały wszystkie widoczne uszczerbki na zdrowiu chłopaka.

Rysujące się wyraźnie żebra pod podciągniętą, starganą koszulką, cienie pod oczami, niepewne stanie na nogach i łączenie ich w nienaturalny sposób, łzy na zaczerwienionej twarzy.

Szczupły blondyn drżał w dalszym ciągu, gdy mężczyzna odsunął się powoli i rzucił mu pogardliwe spojrzenie.

Do pomieszczenia zdecydowanym krokiem wszedł Tony, natychmiast i bez pytania żelaznym uściskiem chwytając porywacza i zakładając kajdanki na jego nadgarstki, uniemożliwiając zaskoczeniem jakąkolwiek walkę. Obok niego wpadła Natasha, której zwężone oczy ciskały gromy.

- Będziesz siedział - rzuciła zimno. - Nie zasługujesz na to, żeby kiedykolwiek wyjść z więzienia.

Nic dziwnego, że mężczyzna się wzdrygnął; nikt nie był spokojny, gdy oczy Tashy miotały zabójcze spojrzenia w jego kierunku, drąc duszę na kawałki. Same jasne oczy wyglądały jak dwa ogniska magii wystarczająco silnej, by spalić wszelki opór.

Gdy dwójka wyprowadzała mężczyznę do radiowozu, Barton ostrożnie podszedł do Pietro.

Wyciągnął najpierw ręce, zadbawszy o to, by były puste; nie było potrzeby stresować blondyna bardziej.

- Okej, jesteś już bezpieczny. Jestem z tutejszej policji, nic ci nie grozi. Ten zwyrodnialec pójdzie do więzienia. - Nie wiedział, czy pójdzie; skoro sądy potrafiły uniewinnić gwałciciela, jakim prawem obiecywał, że zamkną tego faceta? Nie miał prawa wmawiać chłopcu, że wszystko skończy się dobrze.

Z drugiej stronie, jak zwyrodniały musiałby być sędzia, by uznać Pietro winnym całej sytuacji?

Położył dłoń na ramieniu blondyna, co spowodowało jego opuszczenie głowy i drżenie spękanych, pogryzionych warg. - Chodź, odwieziemy cię... - zawiesił głos. Przecież nie do domu, skoro właśnie go stąd zabierają. - W bezpieczne miejsce, okej?

Pietro uczepił się rękawa kurtki, gdy wychodzili, starał się cały czas być blisko policjanta. Chodził znacznie wolniej niż Clint, stawiający pewne kroki w ciężkich butach, potykał się o najmniejsze nierówności terenu.

- Co się stało? - Oficer spojrzał w dół i zamilkł. Nic dziwnego, że chłopiec utykał, skoro jego nogi od łydki w dół były solidnie obite, sińce mieniły to czerwienią, to purpurą, gdzieniegdzie były paskudnie sine. - Och, kurwa. - Przycisnął słuchawkę do ucha. - Bruce, potrzebujemy ambulansu, on nie może tak chodzić. Stój - powiedział spokojnie, na co Pietro się spiął, przyzwyczajony do bólu, jaki po tym następował. - Nie bój się, wezmę cię na ręce i doniosę do lekarza. Mogę? - wykonał gest ujęcia.

Szczupłe ramiona owinęły się wokół szyi Clinta, gdy przekraczał próg domu.

Czerwono-niebieskie koguty atakowały przymknięte, błękitne ślepka, wycie sygnałów dręczyło uszy, odwykłe od dźwięków otoczenia które nie były płaczem i krzykami.

Najszybciej, jak mógł dotarł do karetki i ułożył chłopca na noszach.

- Przepraszam, muszę zdjąć ci spodnie - powiedział, sięgając do guzika i rozporka. Tam jego ręka została pochwycona, po czym słabo odepchnięta, jakby niosła śmiertelne skażenie, wirus, który ucinał życie w ułamku sekundy. - Nic ci nie zrobię, obiecuję. Muszę zobaczyć, czy jeszcze gdzieś nie masz takich śladów - wskazał siniaki.

- Mam wszędzie - przyznał się cicho Pietro. - Dużo na plecach. Trochę tutaj - dotknął tułowia i bioder. - Dużo tutaj - położył dłoń po wewnętrznej stronie uda. - Ale nie dotykaj - upomniał, jakby Clint był w stanie go skrzywdzić.

Mimo całej chłodnej, kamiennej otoczki Barton miał miękkie jak plusz serce.

- Nie tylko cię bił, huh - powiedział szeptem oficer. - Zajmiemy się tym, ma sporą listę zarzutów. Dlaczego ci to zrobił? - złapał delikatnie kruchą dłoń.

- Miałem być zawsze tam, gdzie on chciał i nie mogłem się ruszyć. Bolało - wyznał. - Za każdym razem, kiedy zrobiłem coś bez pozwolenia, bolało bardziej.

Teraz był już pewny, że może niechcący wymierzyć i nacisnąć spust, gdy porywacz znajdzie się po jego drugiej stronie. Ups.

- Jak się zagoi, już nie będzie bolało - zapewnił go niezręcznie Clint, gdy ból z ust chłopca wylewał się na niego. - Już nigdy tam nie wrócisz. To ci mogę obiecać.

Przez ludzi przepchnął się Tony, trzymając się kurczowo za serce. Broń była już w kaburze, zabezpieczona wprawną dłonią. W drugiej ściskał kocyk, który podał niedbale chłopcu.

Pietro owinął się kraciastym materiałem, bezwiednie skubiąc palcami jego róg.

Chłodne powietrze, mnóstwo obcych twarzy, a każda z innym głosem wprowadzały nowe, konfundujące dane.

Wiele osób kręciło się dookoła, zabezpieczając teren, owijając wszystko kilometrami taśmy policyjnej, jakby komuś naprawdę miało zależeć na dostaniu się do domku; chyba tylko po to, żeby zmyć paskudne plamy z jeszcze brzydszego dywanu.

- Jest bezpieczny? Wymaga składania do kupy? - wyrzucił z siebie śledczy, przytrzymując się Bartona.

Clint wstał.

- Jest poobijany, pojedziemy do specjalisty, żeby się upewnić. Nie pozwolił się dotknąć, więc możemy liczyć tylko na doktora.

- Bruce jest na miejscu. Młody, jak się czujesz? - spytał Tony.

Pietro uniósł głowę, wszystko wirowało mu przed oczami. Zapadał zmierzch, niespodziewanie został wydarty z rąk porywacza-sadysty, syreny i światła zafundowały mu szok po wyjściu na zewnątrz.

- Źle - wyjąkał nieśmiało, zaciskając palce na brudnych dżinsach sięgających trochę poniżej kolana. - Ale nie tak źle, jak wczoraj.

- Zrobimy, co możemy, żeby było lepiej - obiecał Stark. - Ale naprawdę musisz zdjąć spodnie - powiedział przepraszająco. - Doktor to bardzo łagodny człowiek, pracuje z dziećmi, więc będzie taktowny i sympatyczny - dodał, rysując przyjazny wizerunek Bannera. Postawa w połączeniu z podejściem doktora do pacjentów zapewniała obustronny komfort podczas badań i czyniła wszystko łatwiejszym.

Bruce stanął obok nich chwilę późnej, jak zwykle rutynowo skanując przyjaciół wzrokiem, by wyczuć ewentualne poturbowania. Nic. Czyści jak łza oprócz, oczywiście, wady serca i aparatu słuchowego.

- Jestem... och, bogowie - uciekło z ust doktora na widok umalowanych purpurą i czerwienią łydek. - Zróbcie miejsce, na litość boską. - Mężczyzna rzucił wprawnym okiem na obicia. - Mógłbyś zdjąć spodnie? - poprosił z troską w głosie. - Jestem lekarzem, to badanie.

- Ja już próbowałem, ale... - Clint zawiesił głos, gdy po chwili dżinsy wylądowały na asfalcie. - Nieważne. Siła autorytetu.

Może łatwiej przyszło zaufanie doktorowi, którego pracą było ratowanie i pomoc, niż policjantowi z bronią, której mógł użyć w każdej chwili.

Zastraszanie nigdy nie było dobrym pomysłem na nic, już na pewno nie na uspokojenie.

- Wygląda źle. - Bruce podniósł się z kolan i otrzepał ręce. - Dużo obić i rozcięć, nieduży krwiak. Szpital, jak nic. Mam nadzieję, że macie tego, który mu to zrobił.

Krótkie kiwnięcie głowami potwierdziło wiadomość. Banner odetchnął z ulgą.

- Przynajmniej tyle. Obandażuję cię tylko, okej? - zwrócił się do Pietro, który słabo skinął głową.

- Już nikomu nic nie zrobi, przepchniemy największy wyrok, jaki się tylko uda. W więzieniu też będzie miał piekło - podsumował Tony. - Więźniowie zwykle nie mają litości dla pedofila. My też nie będziemy jej mieć.

Bruce profesjonalnie, z całą delikatnością, na jaką było go stać, oczyścił ślady i rozcięcia, ułożył opatrunki i umocował je bandażami.

Namówienie chłopca, żeby wsiadł do nieznanego auta, było sporym wyzwaniem. Dopiero Clint i Banner, działający razem, zdołali przekonać go, że nikt nie chce go skrzywdzić.

- Jak dojedziemy, zniszczę Rogersa - zapowiedział Tony, patrząc przez okno. - Nawet jego kochanek Barnes mu nie pomoże.

Miał nieuzasadnione podejrzenia, że ta dwójka ze sobą sypiała, czego naturalnie nie udowodnił, a co nie przeszkadzało mu razem z Clintem naigrywać się z kapitana przy wódce czy innym alkoholu, gdy akurat nikt nie mógł im za to suszyć głowy.

Tony jak burza wpadł do biura Rogersa, nawet nie siląc się na zdziwienie, gdy ten uwalniał się z ramion Jamesa. Jamesa, który nienaturalnie szybko poprawiał mundur i włosy.

Z niewłaściwym zadowoleniem odnotował wściekle czerwoną malinkę na szyi kapitana i przez sekundę dziękował niebiosom, że nie przyszedł pięć minut później. Kto wie, co zastałby na biurku. Albo podłodze.

Odnalazł tylko wzrokiem nieznośnie niebieskie tęczówki, nabrał powietrza i wyprostowany, dumny niczym bóstwo, godny tego miana rozpoczął apokalipsę.

Ci, którzy przeszliby obok drzwi, usłyszeliby jedynie wrzaski rozzłoszczonego śledczego w natarciu.

- Chłopak mógł zginąć, gdyby sukinsyn przystawił mu broń do głowy i zagroził, że go zastrzeli! Wiesz, że żadne z nas nie ryzykowałoby jego życia! - Dłoń, której palcem wskazywał kapitana, niebezpiecznie się trzęsła, co miała nawyk robić tylko w trakcie furii.

- Tony... - Rogers wyglądał, jakby zaraz miał załamać ręce i albo wyjaśnić swoje postępowanie, albo uparcie tkwić przy swoim.

- Bo nasz negocjator zdecydował się grzać dupę na komendzie, a nie robić to, co do niego należy! - Mało brakowało, a zaciśnięte pięści Starka zaczęłyby słabo atakować pierś blondyna, jakby potrzebowały odbić sobie cały stres i strach na kimś innym niż ich właściciel. Co byłoby miłą odmianą.

- Tony. - Steve złapał go za przedramiona i potrząsnął nim. - Wszystko skończyło się dobrze.

- Mogło się tak nie skończyć, ty cholerny idioto, Pietro mógł nie żyć!

Rogers otworzył jeszcze usta, chcąc wytoczyć ostateczny argument, ale zachodzące łzami frustracji oczy Tony'ego niespodziewanie sięgnęły gdzieś głęboko, pod żebra i spojrzały z wyrzutem na serce, które pąsowiało ze wstydu.

- Masz rację, przepraszam. - Spuścił głowę. - Powinienem był z wami pojechać, na wszelki wypadek.

- Doszło wreszcie. - Śledczy przewrócił oczami. - Gratuluję.

- Stark, nie bądź bezczelny, dobrze wiesz, dlaczego Steve nie chce z tobą przebywać. - Barnes ułożył dłoń na biodrze kapitana z kpiącym uśmiechem na wargach.

- Ty nie bądź bezczelny, wiesz, że powinien odłożyć uraz na bok - odparł złośliwie Tony. Łzy natychmiast zaschły, zastąpił je diabelski błysk.

- Bucky, Tony ma rację. Powinienem tam być z nimi, mogło się tak dobrze nie skończyć. - Rogers postąpił krok do przodu. - Pojadę na każdą misję, na jakiej będę potrzebny. Obiecuję - dodał poważnie.

- Już raz obiecywałeś - parsknął śledczy. - Zobacz, jak się skończyło. Następnym razem po prostu zrób, co do ciebie należy.

Podczas gdy Pietro siedział w policyjnej izbie dziecka (żadne inne miejsce nie było odpowiednie zdaniem władz, chociaż i Clint, i Tony upierali się, by został z kimś, kogo zna), w gabinecie Marii Hill toczyła się dyskusja na jego temat.

- Gdzie zostanie? - kobieta podparła się o biurko, mierząc podwładnych spojrzeniem. - Mamy tutaj miejsce, ale nie sądzę, żeby chciał zostać sam wśród obcych ludzi. Nie tego mu trzeba, wystarczy mu trauma, jakiej doznał.

Zapadła cisza, przetykana niezręcznymi przeglądaniami papierów i notatek w telefonach, a biały sufit okazał się najbardziej interesującą rzeczą na świecie.

- Wezmę go do siebie - Clint uniósł symbolicznie rękę. - Mieszkam blisko, niedaleko mnie jest Tony.

- Okej - Kobieta odetchnęła z ulgą. Cieszyła się, że udało się im sprawnie rozwiązać kwestię zakwaterowania chłopca, choćby i niezbyt przepisowo. - Barton, gdyby coś się działo...

- Co ma się dziać? Nakrzyczy na mnie? - spytał złośliwie. - Poradzę sobie, Maria. Słowo.

- Jasne - rzuciła, jakby nie wierzyła mu ani trochę. Może pamiętała upartego, bezczelnego Clinta sprzed roku, gdy na każdy możliwy rozkaz odpowiadał odpyskowaniem.

- Myślę, że chwilowo nie jest w stanie nic zrobić, skoro trzy godziny temu nie mógł nawet chodzić - uciął, zgarniając kluczyki do samochodu i wychodząc.

Czasem mógłby wszystko szlag trafić.



speak out loudly

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro