Rozdział 1: Początek końca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyn Brown wybiegła z płaczem ze swojego domu i pobiegła w stronę pobliskiego lasu. Nie widziała przed sobą drzew, z powodu łez, które ją oślepiały. Nienawidziła swojego ojca. Nienawidziła swojej matki.

Jednak jej matka, Sara Brown, nie żyła od siedemnastu lat. Ojciec nigdy nie  pogodził się z tą stratą, został pracoholikiem. Unikał, jak tylko mógł swojej córki. Jocelyn uważała, że zwyczajnie ją nienawidził. To ona w końcu przyczyniła się do śmierci swojej mamy.

Tego dnia były jej urodziny, ale i jednocześnie rocznica śmierci Sary. Jak zwykle jej ojciec był zajęty swoją pracą. Właściwie to nigdy nie obchodzili jej urodzin. Jedynie jej ciotka, Cassie robiła dla niej u siebie przyjęcie z tej okazji. Kupowała jej prezenty, tort, starała się, aby ten dzień był dla niej radosny.

W tych imprezach nigdy nie uczestniczył jej ojciec. Zawsze miał wymówkę, a to zebranie firmy, a to podróż służbowa... Był prezesem firmy zajmującej się inwestycjami w nowe technologie. Jego firma opatentowała, chociażby baterie od telefonu, które nie rozładowywały się aż przez trzy tygodnie, nawet przy intensywnym używaniu urządzenia.

David Brown nawet nie mógł patrzeć na swoje jedyne dziecko. Tak bardzo przypominała mu o zmarłej ukochanej. Wyglądała zupełnie jak ona. Miała jej rude loki, szmaragdowe oczy, dźwięczny śmiech. Patrzenie na Jocelyn zwyczajnie go bolało. To wszystko wyjaśniała jej ciotka. Cassie była siostrą jej matki i od wielu lat przyjaźniła się z Davidem, stąd wiedziała o tym wszystkim. Jocelyn nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ojciec sam jej tego nie powiedział? Dlaczego tak rzadko go widywała?

Dziewczyna przewróciła się na leśnej ścieżce. Miała na sobie dżinsy i koszulkę, więc nie poraniła sobie kolan od twardych kamieni i korzeni. Jedynie ubrudziła się błotem, czym się nie przejęła. Wstała, otrzepała się i resztę drogi przeszła już pieszo. Jej celem był dom jej ciotki. Miała nadzieję ją zastać... Przyjęcie z okazji jej siedemnastych urodzin miało się odbyć dopiero wieczorem, za kilka godzin, ale chciała ją zobaczyć, porozmawiać z nią. Kolejny raz pokłóciła się z ojcem. Potrzebowała po prostu się komuś wygadać. Najbliższą jej osobą była właśnie ciotka. Miała przyjaciółki, nawet bliskie, ale nigdy nie rozmawiała z nimi o swojej rodzinie i sytuacji w domu. Uważały, że Jocelyn była szczęściarą. Miała bogatego ojca, zawsze dostawała, co chciała... Nie zrozumiałby jej. Dostawała od niego wysokie kieszonkowe, kupował jej najnowszy sprzęt, laptopy, komórki, ale przecież nic mogło wynagrodzić brak matki i ojca w jej życiu.

Dotarła w końcu do domu ciotki i cicho zapukała. Po chwili czekania usłyszała kroki. Drzwi się otworzyły, ukazując Cassandrę White. Pomimo pokrewieństwa z Sarą Cassandra miała ciemne włosy, prawie czarne i błękitne oczy. Pewnie dlatego ojciec może z nią normalnie rozmawiać i na nią patrzeć. Pomyślała gorzko Jocelyn, która miała za sobą wielokrotne farbowanie włosów. Ale kolor zawsze wracał, bo nie miała siły, aby wiecznie usuwać odrosty... Z czasem sobie odpuściła. To nie miało sensu, bo ojciec i tak dalej jej unikał.

— Jocelyn, co tutaj robisz? — Odezwała się łagodnie jej ciotka, patrząc na nią ciepło.

Dziewczyna bez słów z płaczem wpadła w jej ramiona. Była namiastką matki, której nigdy nie miała. Właściwie to jedynie ona grała wobec niej rolę rodzica, którego Jocelyn tak potrzebowała.

— Ojciec znowu nie złożył mi życzeń. Tylko przyszedł i powiedział, że musimy porozmawiać o matce! Przecież ona nie żyje od tylu lat! Ale jestem ja, ja żyję, ale jego to nie obchodzi! Jak ja go nienawidzę! — wyszlochała, tuląc się do ciotki. — Nienawidzę swojej matki! To wszystko przez nią!

Cassandra westchnęła ciężko i zacisnęła usta. Miała już dosyć tego, jak David traktował córkę. Kilka dni temu odbyła z nim poważną rozmowę i obiecał w końcu porozmawiać z córką. Kończyła już siedemnaście lat, była na to wystarczająco dorosła.

— Tata...

— Ojciec. — Poprawiła pospiesznie Jocelyn ze złością w głosie. — Ten mężczyzna nie zasługuje na miana taty! Jest jedynie dawcą plemników.

— A więc twój ojciec zwyczajnie nie może się pozbierać. Nie potrafi żyć teraźniejszością, żyje w przeszłości. Cierpi. Nie tłumaczę go, broń Boże. Poza tym Jocelyn mówiłam ci już tyle razy, że nie powinnaś nienawidzić swojej matki. Oddała za ciebie życie, musisz to zrozumieć.

Po bladych policzkach dziewczyny spłynęły kolejne ciepłe łzy. Nie prosiła się na ten świat. Każdy zwalał na nią winę. Ona żyła, a Sara Brown nie. Była duchem, który wiecznie towarzyszył jej na każdym kroku. Dom był pełen jej zdjęć. Wszyscy znajomi ojca i ciotki, cała rodzina mawiała, jak bardzo była podobna do Sary. Wszyscy ją do niej porównywali.

— Nie zabiłam jej. Dlaczego on mnie o to obwinia? — spytała, patrząc na ciotkę zaczerwienionymi od łez oczami.

Cassandra westchnęła.

— Nie obwinia cię, kochanie — odpowiedziała cicho i spokojnie wycierając palcami łzy z twarzy swojej siostrzenicy. — Musisz z nim w końcu porozmawiać. Pójdź do domu. Daj mu szansę.

W pierwszej chwili chciała powiedzieć, że nie ma mowy. Tyle lat czekała aż zechce z nią normalnie porozmawiać, bez tej chłodnej uprzejmości. Miała ochotę powiedzieć ciotce, aby przekazała mu, żeby poszedł do diabła. Jednak gdzieś tam w głębi duszy pragnęła odzyskać ojca... Chciała go poznać, naprawdę poznać. Chciała, aby zwyczajnie ją pokochał. Chciała mieć chociaż jednego rodzica, a nie jedynie jego cień. Milczała długo, lecz w końcu wolno kiwnęła głową.

— W porządku — powiedziała cicho. — Porozmawiam z nim.

— To idź, zobaczymy się wieczorem na przyjęciu — odpowiedziała jej ciotka i pocałowała jej czoło w matczynym geście.

— Do zobaczenia, ciociu.

Jocelyn poszła wolnym krokiem do swojego domu. Jej serce biło szybko, jakby miało zaraz wyskoczyć z jej piersi. Bała się tej rozmowy, nie wiedziała czego się spodziewać.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro