Rozdział 5: Żyć na nowo

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Teraźniejszość

David skończył mówić. Tysiące razy czytał pamiętniki swojej zmarłej żony i znał je na pamięć. Wiedział, co czuła dowiadując się o chorobie. Znał jej najgłębsze uczucia i myśli. Opowiedział córce historię swoją i Sary uwzględniając właśnie to, co jego żona napisała w ciągu tych ostatnich kilku miesięcy przed śmiercią.

— Przepraszam, Jocelyn. — Odezwał się ponownie, gdy dziewczyna milczała. — Nie dotrzymałem żadnej ze złożonych twojej mamie obietnic. Nie jestem szczęśliwy, nie wychowywałem cię tak, jakby chciała i nie zachowywałem się wobec ciebie, jak przystało na ojca. Przez pierwsze tygodnie po jej śmierci i pogrzebie żyłem jak zombie. Jedynie spałem i pracowałem. To twoja ciocia się tobą zajmowała. Ja nie byłem w stanie. Z czasem zwyczajnie zaczynałaś coraz bardziej przypominać mamę, patrzenie na ciebie bolało. Czy kiedykolwiek mi wybaczysz, córeczko?

Jocelyn czuła pieczenie oczu. Jej mama tyle się wycierpiała, żeby dać jej życie. Poświęciła się. Tak bardzo ją kochała, że nie chciała przeżyć jej kosztem.

— Wybaczam — wyszeptała, wiedziała, że tego właśnie chciała jej matka.

Aby oboje byli szczęśliwi mimo tego, że nie było jej tu z nimi od tylu lat. Aż do tego dnia oboje nie spełniali jej ostatniego życzenia, ale postanowiła to zmienić. Jej mama by tego chciała. Nie znała jej, mimo to naprawdę zaczęła za nią tęsknić.

Jocelyn przytuliła się mocno do swojego ojca, cicho płacząc. Po twarzy Davida także zaczęły spływać łzy. Mówił Sarze, że na pewno da radę i po narodzinach Jocelyn zacznie terapię. Obiecał jej to, a mimo to zmarła. Miał być szczęśliwy i żyć dalej, a stał w miejscu. Zawalił na całej linii. Jednak właśnie tamten dzień był przełomem.

Bo oboje, ojciec oraz córka mieli w końcu zacząć żyć pełnią życia, godząc się w końcu ze śmiercią Sary Brown.


***

Urodzinowa impreza Jocelyn była naprawdę udana, wszyscy goście świetnie się bawili. Po raz pierwszy w przyjęciu uczestniczył także jej ojciec. Tuż po północy, gdy stała przy stole z napojami i nalewała sobie soku, podszedł do niej jej dobry przyjaciel, Ian. Chłopak wyglądał na trochę spiętego, na jego twarzy widać było uśmiech, ale i jakby stres.

Jocelyn uśmiechnęła się do niego lekko.

— Cześć — powiedziała dosyć głośno, aby usłyszał ją mimo głośnej muzyki.

Ian uśmiechnął się nieco szerzej i wskazał dłonią na wyjście do ogrodu.

— Przejdziesz się ze mną? Strasznie tu gorąco. — Zaproponował i jakby dla większego efektu teatralnie się powachlował.

Dziewczyna zaśmiała się cicho i kiwnęła głową. Napiła się trochę soku, po czym odstawiła kubek na blat i poszła za nim. Gdy znaleźli się na zewnątrz, poczuła na twarzy chłodny, wieczorny wiatr. Szli w ciszy przez krótką chwilę, aż w końcu Ian postanowił się odezwać.

— Jocelyn, posłuchaj... Wiem, że uważasz mnie za przyjaciela, ale ja czuję do ciebie coś znacznie więcej. Męczy mnie patrzenie, jak umawiasz się z innymi i udawanie, że mnie to nie rusza. Chciałbym, żebyś się ze mną umówiła i...

Nie dokończył, ponieważ dziewczyna zamknęła mu usta pocałunkiem. Od zawsze się jej podobał, od niedawna także zaczęła się w nim podkochiwać. A skoro czuł to samo, nie zamierzała bawić się z nim w kotka i myszkę.

Historia miłości jej matki i ojca sprawiła, że wiedziała już, jak kruche było ludzkie życie. Jednego dnia ma wszystko, zdrowie, rodzinę, dom... A jutro?

Przecież jej mama i tata także sądzili, że mają przed sobą całe życie. Mieli wszystko zaplanowane. Ale los na to nie patrzy.

Postanowiła, że będzie żyła jak jej mama. Według ostatnich słów zapisanych w jej pamiętniku.

Carpe Diem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro