Ceileirich

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

2953 rok Trzeciej Ery

Tegoroczne lato obfitowało w tak obfite deszcze, że momentami mieszkańcy Beltane, jak i okolicznych wiosek, zastanawiali się czy nie będą musieli zabezpieczać swoich domostw przed zalaniem. Niestety część zbiorów, które pozostały jeszcze na polach, zostały zniszczone przez nagłe i porywiste podmuchy wiatru, wyrywające nie tylko drzewa wraz z częścią korzeni, ale również niektóre budynki straciły swoje więźby dachowe. Szczęśliwie wraz z nastaniem września pogoda złagodniała przynosząc ze sobą większą ilość słońca, w którego promieniach skrzyły się niteczki babiego lata unoszące się ospale na łąkach północnego Eriadoru. Co jakiś czas zaśpiewała wilga czy też szpak przefruwając nad trawiastymi połaciami niewielkich pagórków, owiniętych obecnie woalem delikatnej mgły, która rzedła wraz ze wznoszącym się na nieboskłonie Anarem.

Nastający dzień był niemal bezwietrzny, tylko sporadyczne, delikatne podmuchy poruszały wielobarwnymi liśćmi na krzewach oraz drzewach rosnących wokół domostw, jak i w pobliskim lesie. Samo listowie szeleściło wtedy cicho przypominając czasem swoim dźwiękiem szmer wolno płynącego strumyka. Również trawy, sięgające nieraz kolan, kołysały się spokojnie i falowały w rytm wiatru.

Gdy słońce znalazło się na tyle wysoko, by zacząć wpadać przez okna i razić zaspanych mieszkańców Beltane leżących jeszcze w łóżkach, pewna blondwłosa dziewczyna szykowała się już cicho do opuszczenia zamieszkiwanego przez nią domostwa. Nadal drżała z nerwów po wieczornej awanturze z ojcem. Nie sądziła, że tak błaha sprawa, jaką było niepoukładanie mokrych jeszcze naczyń w chybotliwej szafce spowoduje tak wielki gniew u rodziciela, który wyjątkowo nie był wstawiony. Jednak na to mogło mieć wpływ to, że ostatnie fundusze jakie mieli musiała wydać na nowy materiał, z którego uszyła nieco koślawy płaszcz, gdy poprzedni niemal rozpadał się w dłoniach, nie mówiąc już o dawaniu jakiejkolwiek ochrony przed zimnem.

Nie miała pomysłu skąd mogłaby zorganizować jakiekolwiek fundusze na podstawowe produkty, a o pożyczaniu nie chciała nawet słyszeć. Tak samo wątpliwe wydawało się jej „oddawanie w naturze", na co zdecydowanie nie była gotowa. Na samą myśl o tym wzdrygnęła się i skrzywiła na twarzy. Cieszyła się, że mają chociaż zabiedzoną krowę i dwie kurki, które dawały minimalne ilości mleka i jajek.

Po zapleceniu ciasnego warkocza sięgnęła łuk i kołczan z kilkoma strzałami, po czym ostrożnie wyszła z pokoju, uważając by na nic nie wejść. Nie raz już przez swoją nieuwagę wdepnęła w przewrócony garnek, który frunął wcześniej w jej kierunku, gdy ojciec był akurat w szale. Pokręciła tylko głową, gdy usłyszała głośne chrapnięcie z izby, gdzie spał Anrain.

Będzie trzeba w końcu przymocować tę zasłonkę pomyślała spoglądając na smętnie wiszący na jednym gwoździku materiał. A czego nie trzeba w tym domu naprawić? Po raz kolejny doszło do głosu jej sumienie, wytykając liczne problemy i niedogodności w zamieszkiwanym budynku. Cieszyła się, że chociaż drzwi do jej pokoiku jeszcze trzymały się na zawiasach, chociaż bywały momenty, gdy i one były zagrożone.

Dziewczyna rozglądając się po kuchni, żeby jakkolwiek napełnić żołądek znalazła tylko zamokniętą mąkę, nadgniłe jabłko i pozostałe z dnia poprzedniego dwa jajka.

- Pięknie się ten dzień zapowiada - mruknęła cicho pod nosem, nabierając dwie porcje grubo zmielonego ziarna do miski, które wymieszała z porcją gotującej się już wody, którą nastawiła nieco wcześniej.

Szybkimi ruchami wymieszała a następnie zagniotła ciasto, które przykryła na chwilę lnianą ściereczką. W międzyczasie zebrała porozrzucane po całej głównej izbie butelki, by następnie ustawić je w rogu pomieszczenia.

~*~*~*~

Może uda się je sprzedać za kilka miedziaków, to będzie chociaż na świeżą mąkę...

Po względnym uprzątnięciu izby z innych śmieci wróciłam do nastawionego ciasta, które zdążyło w tym czasie ładnie związać i przestać kleić się do rąk, jak i do prowizorycznego wałka. Kształtowałam masę w niewielkie placuszki, podsypując je czasem mąką, by nie przywarły do chropowatego blatu stołu. Gdy rozwałkowałam już całe ciasto, rozgarnęłam i poprawiłam palące się szczapki w piecu, a następnie sprawdziłam, czy płyta już odpowiednio się nagrzała. Chwilę później pierwsze podpłomyki lekko posykiwały, smażąc się na złoty kolor. Chcąc sięgnąć talerz na gotowe już placki, nie zauważyłam przechylającego się drewnianego kubka, który stał obok. Nie minęła chwila, a zleciał na ziemię, obijając się z łoskotem o blat i podłogę.

- Szlag... - jęknęłam, rozglądając się nerwowo czy przypadkiem dźwięk nie zbudził śpiącego ojca.

Na moje jednak nieszczęście chwilę później usłyszałam utyskiwania wstającego opiekuna.

No to już po mnie... Przeszło mi przez myśl, na co od razu się skuliłam i zaczęłam nerwowo przekładać gotowe podpłomyki na naczynie.

- Głośniej się zrzucić nie dało? - warknął, gdy tylko się pojawił w pomieszczeniu.

- Prze-przepraszam... - zająknęłam się, zerkając przelotnie na ojca.

Nawet gdy bywał trzeźwy, jego charakter nie ulegał zbytniej poprawie, a jedynie mowa była mniej bełkotliwa, a uwagi bardziej uszczypliwe.

- Długo jeszcze będziesz tak stała i się gapiła? Do roboty!

- Przecież robię...

- Jakbyś robiła, to byś nie przypalała tak tych placków.

Zacisnęłam tylko ręce na drewnianej łopatce, żeby nie powiedzieć kilku słów za dużo.

- Auć... - syknęłam dość głośno, gdy podczas przewracania ostatniej partii podpłomyków dotknęłam się przez przypadek palcami lewej dłoni rozgrzanej płyty, dotkliwie się parząc.

- No i co robisz ofermo? - usłyszałam zniesmaczone fuknięcie tuż za sobą, przez co jeszcze bardziej zesztywniałam, przyciskając bolącą dłoń do piersi. - Ściągaj te placki, zanim się spalą do reszty...

- Ale... - zaczęłam, czując drżenie oparzonych palców.

- Do roboty albo Cię złoję! - poniósł głos, czerwieniejąc przy tym na twarzy.

- Przepraszam...

- Nie przepraszaj, tylko się ogarnij łachudro!

- Ja mam imię... - szepnęłam cichutko, bardziej do siebie niż do ojca ściągając z trudem jedzenie z pieca.

- Coś ty powiedziała?!

- Że... Że... Że... - Przez stres jaki mnie ogarnął, nie mogłam wydusić z siebie zdania.

- No wyduś to z siebie!

Stał zdecydowanie zbyt blisko mnie. Czułam, że zaraz nastąpi atak, jednak niepewność czy będzie on słowny, czy fizyczny doprowadzała wręcz do obłędu.

- Powiedziałam, że mam imię... - po raz kolejny z mojego gardła wydobył się szept, niemal tak samo cichy, jak poprzednim razem.

- Wiem gówniaku, ale nie zasługujesz, by Cię nim nazywać!

- Ale... - zająknęłam się, czując jednocześnie pojawiającą się wilgoć w kącikach oczu.

- Nie wyj! - ostre warknięcie ojca tylko pogorszyło sytuację, gdyż łzy popłynęły mi po policzkach - Beksa!

Znowu się zbliżył... Tym razem dzieliły nas raptem dwa kroki, jednak przez stres i strach, które mnie sparaliżowały, stałam niemal nieruchomo, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Czułam na ramieniu unoszący się gorąc rozgrzanej płyty, jak i samego pieca, który dotkliwie parzył moje biodro, nawet przez warstwy ubrań. Starałam się zetrzeć słone kropelki z twarzy, ale szybko napływały kolejne, przez co wzrok zaszedł mi mgłą i nie zauważyłam podnoszącej się ręki ojca. Dopiero dotkliwe pieczenie na prawym policzku uświadomiło mi, co się stało.

- Powiedziałem, nie becz! - krzyknął, po raz kolejny podnosząc dłoń.

- Nie! - pisnęłam nienaturalnie dla mnie wysoko, odskakując w ostatniej chwili, by w następnej złapać łuk wraz z kołczanem i wybiec z domku.

~*~*~*~

https://youtu.be/oIAi2_SF7WI

~*~*~*~

Cieszyłam się, że szykując się wcześniej, przytroczyłam do paska nóż myśliwski. Chociaż owy pasek był paskiem tylko z nazwy, gdyż był to zwykły sznurek spleciony w warkocz, by wytrzymał dłużej.

- Irith?

Czyjeś wołanie wyrwało mnie z rytmu, nie zatrzymałam się, jednak paradoksalnie nawet przyspieszyłam kroku.

- Irith! Poczekaj! - męski głos tym razem był już znacznie bliżej niż chwilę wcześniej.

Gdy poczułam zaciskającą się na ramieniu dłoń, niemalże od razu zacisnęłam palce w pięść i po szybkim obrocie uderzyłam w brzuch przeciwnika.

- Ugh... Dzięki... - stęknął, pochylając się nieco do przodu - Zawsze tak mocno walisz?

- Melion... Cholera... Wybacz, proszę... - zaczęłam się miotać.

- Poboli i przestanie... A ty, gdzie tak biegniesz? Wyglądasz, jakby Cię z procy wystrzelili.

- Awantura w domu... - pociągnęłam nosem, wycierając przy okazji resztki łez, które pozostały na mojej twarzy.

- Widać... - mruknął, po czym dotknął delikatnie nadal czerwonego odcisku dłoni na policzku - Nie wygląda to za dobrze.

- Nic na to nie poradzę, że mam ojca pieniacza.

- Chcesz jakoś to opatrzyć?

- Daj spokój... Trochę poboli i przestanie... - odwróciłam wzrok od niewiele starszego ode mnie chłopaka.

- Tak samo, jak to osmolone biodro, hę? - spytał, wskazując okopcone i zbrązowiałe ubranie.

- Dam radę.

- Irith nie zgrywaj twardzielki...

- Czego nie rozumiesz w „dam radę"?! - podniosłam głos, unosząc z bezradności dłonie.

- No to jestem ciekaw, jak będziesz strzelać z łuku, mając bąble na ręce... - zauważył nieco ironicznie.

Chwilę później spojrzałam na lewą dłoń i palce, na których pojawiło się kilka pęcherzy. Schowałam ją szybko w rękawie, by następnie ukryć ją pod płaszczem.

- Odpowiedzieć Ci tym samym co powiedziałam jako ostatnie? - warknęłam, poprawiając przewieszony przez plecy kołczan. - W gorszych sytuacjach sobie radziłam.

- W to nie wątpię, ale powinnaś jednak się opatrzyć.

- Nie licz na to, że wrócę teraz do domu.

- To idź do Briona. Gorlim ma dzisiaj wychodne, więc się nie nadziejesz na tego gbura, a przynajmniej będziesz fachowo opatrzona.

- Daj spokój...

- Nie dam właśnie... Pójdę z tobą, żebyś faktycznie tam doszła. No już, już... - Popchnął mnie delikatnie do przodu, żebym ruszyła. - A właśnie! Pytałaś się Briona czy możesz u niego praktykować?

- Emm... Jeszcze nie, ale nie wiem, czy jest w ogóle sens...

- Sens jest i to bardzo duży, zwłaszcza że Gorlim już dawno powinien przejść na swoje, bo już dobre dwa lata temu skończył szkolenie uzdrowicielskie. A przyda się w Beltane jakaś kobieta, która umie nieco więcej niż podstawy, zwłaszcza jeśli o ich sprawy.

- Coś ty taki mądry co? - mruknęłam, powłócząc nieco nogami, gdy szliśmy w kierunku domostwa felczera.

- A poza tym już teraz sporo umiesz, więc będzie Ci na pewno łatwiej.

- Melion... Czy ty siebie słyszysz? Gdzie ja i bycie medykiem? Ledwo o siebie potrafię zadbać a co dopiero o innych... Nie mam zamiaru się o nic pytać.

Po kilku kolejnych minutach staliśmy pod bielonym domkiem wokół porośniętym wszelkiej maści ziołami. Unoszący się zapach rozgrzewających się na słońcu roślin przyjemnie drażnił węch. Przechodząc ubitą ścieżką między grządkami, dotykałam opuszkami zdrowej dłoni delikatnych listków i obserwowałam, jak pochylają się podczas podmuchów wiatru. Najbardziej zaciekawiła mnie kwitnąca jeszcze mięta, mająca niewielkie fioletowe kwiatuszki, zebranych w połówki kul.

- Intrygujące prawda?

Słysząc głos Briona odskoczyłam od rośliny, zerkając zlęknionym spojrzeniem w stronę stojącego w drzwiach mężczyzny.

- Pomoże pan koleżance? Sparzyła się nieco... - Melion odezwał się szybciej niż zdążyłam otworzyć usta, by coś odpowiedzieć.

- Zapraszam do środka.

Felczer wszedł głębiej w sień, dając nam możliwość dostania się do wnętrza domostwa. W budynku intensywność aromatów suszonych roślin, wiszących niemal na każdej belce pod sufitem, przyprawiała wręcz o zawroty głowy nieprzystosowanych do tego osób. Brion zaprowadził nas do bocznej sieni zastawionej różnego rodzaju i wielkości słoiczkami z maściami czy też naparami.

- Więc, co dokładnie się zadziało? - spytał rzeczowo, patrząc na mnie.

- Em... Jak mówił Melion oparzyłam się... Zapomniałam wsadzić później dłoni do chłodnej wody.

Mówiłam cicho, patrząc bardziej na własne buty niźli na medyka. Nie czułam się dobrze, mówiąc o tym, co mnie spotkało. Samodzielnie starałam się robić jak najwięcej wokół siebie, jednak bywały chwile jak te, że nie miałam wystarczająco dużo czasu, by odpowiednio zareagować.

- Pokaż no mi tę rękę... - mruknął, wyciągając w moim kierunku spracowaną dłoń.

- To nic wielkiego - próbowałam zaprzeczać, jednak i tak zrobiłam, o co prosił.

- Hmm... Za dużo tutaj nie zrobię. Mogę co najwyżej przemyć ranę naparem z jasnoty, ale pęcherze muszą same pęknąć.

- I-ile to zajmie? - nie był to najlepszy czas na takie zranienia, zwłaszcza że zaczęliśmy ostatnio na szkoleniu coraz częściej używać łuków.

- Sądzę, że około tygodnia. Nie są one jakoś specjalne duże, ale w takim miejscu, że później leczenie może być upierdliwe. Jeśli chcesz, mogę zawinąć Ci to jakimś bandażem.

- Poproszę... - skrzywiłam się, by następnie usiąść na wysokim taborecie przy jednym z blatów roboczych.

Brion przeszedł na drugą stronę pomieszczenia, by sięgnąć napar mający jasno słomkową barwę. Z szafki poniżej sięgnął zaś dłuższy kawałek lnianego płótna zwiniętego w rulonik i miękką ściereczkę. Mężczyzna utkwił błękitne tęczówki na ranie znajdującej się na mojej dłoni, po czym nasączył materiał esencją i zaczął ostrożnie przecierać pęcherze.

- Tss... - syknęłam cicho, odruchowo zabierając rękę, jednak palce zaciskające się na nadgarstku skutecznie mi to uniemożliwiły.

- Zostaw, zaszkodzisz sobie - rzucił medyk, podnosząc spojrzenie. - I tak zaraz skończę, a przynajmniej z dłonią.

Tym razem wzrok zawiesił na moim policzku, na którym zdążył już na pewno wykwitnąć siniak. Siła jaką włożył ojciec w uderzenie, nie należała do najmniejszych, jednakże nie był to też szczyt jego możliwości.

- Na to wystarczy zwykła maść z podbiału... - mruknął bardziej do siebie niźli do mnie, po czym odezwał się głośniej - Chyba że gdzieś jeszcze jesteś uszkodzona?

- Nie...

- Tak...

Odezwaliśmy się niemal w tym samym momencie z Melionem, na którego łypnęłam wściekłym spojrzeniem.

- Więc jak?

- Biodro sobie jeszcze przypiekłam, ale nie wiem, jak się ono ma... Szczypie tylko lekko...

- To nim zajmiemy się za chwilę.

Brion sprawnymi ruchami zabezpieczył miękką szmatką moje palce, by następnie owinąć je bandażem.

- Powinno być dobrze, musisz tylko teraz oszczędzać dłoń - stwierdził rzeczowo - Pokaż no to biodro...

- Ale...

- Tak? - mężczyzna uniósł pytająco krzaczastą brew.

- J-ja... Poradzę sobie - zapewniłam szybko, czując pojawiające się na twarzy rumieńce wstydu.

- W to nie wątpię, jednak wolałbym je opatrzeć, żebyś niedługo znowu do mnie nie trafiła po tym, jak się wda zakażenie. To jak?

- Nie mam innego wyjścia? - spytałam niechętnie.

- Zawsze jest... Tyle że tym razem o drugiej opcji przed chwilą Ci powiedziałem. - Uniósł nieco brew.

- No dobrze... - potaknęłam przygaszona i coraz bardziej zlękniona czekającym mnie badaniem.

Byłam szczupła, żeby nie powiedzieć, że wręcz chuda i za każdym razem, gdy musiałam zdjąć z siebie chociaż jedną warstwę ubrań z wielu, które miałam na sobie, czułam się niekomfortowo. Wiązało się to również z ujawnieniem sińców w różnej kolorystyce i momencie gojenia się. Sporej ich części nabawiłam się na treningach, jednak te zrobione przez ojca były bardziej dotkliwe i bolesne. Gdy odwiązywałam pasek, przełknęłam nerwowo ślinę, wiedząc, że zarówno Melion, jak i doświadczony uzdrowicielsko Brion będą zaniepokojeni, widząc siną pręgę w połowie ud od uderzenia pogrzebaczem sprzed dwóch, może trzech dni. Nie chciałam już pamiętać, za co tym razem mi się oberwało, za dużo tych spraw już było. Kiedy spodnie opadły na wysokości moich kostek usłyszałam ciche syknięcie młodszego z mężczyzn.

- Ircia... Jak ty dajesz radę uczęszczać na treningi z tak chudymi pęcinkami? - Melion zapytał cicho, rozszerzając przy tym oczy.

- Daj spokój... - mruknęłam, odwracając spojrzenie w drugą stronę. - Jakoś muszę, nie mam innej możliwości. I nie mam pęcin! - spojrzałam na niego spode łba.

Felczer w tym czasie przysunął sobie niski taboret, na którym usiadł i zaczął przyglądać się ranie, dotykając ostrożnie jej brzegów.

- Czym się tak przypiekłaś? - spytał, zadzierając odrobinę głowę.

- O piec albo skraj płyty, nie jestem pewna...

- Wygląda to zdecydowanie gorzej niż dłoń. Musiałaś dużo dłużej dotykać skórą źródła gorąca, nawet jeśli zrobiłaś to przez materiał, to nie był on na tyle gruby, by odpowiednio Cię ochronić. Jednak tutaj mogę jedynie przyłożyć miękką gazę i obwiązać delikatnie bandażem, żebyś sobie nie drażniła tego miejsca ubraniem. Później, gdy pęcherze już pękną, smaruj sobie ranę cienką warstwą maści z babki lancetowatej i pierwiosnka. A najlepiej jakbyś znalazła liście podagrycznika i przykładała sobie na noc.

- Em... A jak one wyglądają? - spytałam cicho, czując jeszcze większy wstyd.

- Kojarzysz takie białe drobne kwiatuszki o rozłożystych baldachach...

- Na czym? - wcięłam się w wypowiedź felczera - Przepraszam - rzuciłam szybko, uciekając wzrokiem.

- Na takich półkolach. Kwiaty mają długą łodygę, a liście są trójpalczaste i nieco podłużne. Ostatnio rósł w sporej ilości przy domu rymarza. Sądzę, że się nie obrazi, jak uszczkniesz kilka listków, zanim się nie zagoisz. Przyjdź za tydzień na kontrolę, czy wszystko jest w porządku.

O ile nie wyląduję tu wcześniej przez jakąś inną głupotę... Pomyślałam, obserwując sprawne ruchy Briona, który kończył wiązać bandaż wokół moich bioder, lewego uda i pachwiny, by opatrunek się nie przesuwał.

- Będziesz umiała sama zawiązać następnym razem? - spytał, gdy zawiązał ostatni supełek.

- Chyba tak - odpowiedziałam niepewnie - Najwyżej będę próbować do skutku.

- Zmieniaj wewnętrzny opatrunek dwa razy dziennie i tak jak mówiłem, gdy pęcherze pękną, zacznij smarować maścią. Przyjdź do mnie jutro, bo chwilowo mi się skończyła, ale zdążę ją dzisiaj zrobić.

- Do-dobrze... - zająknęłam się, ubierając spodnie.

- Nie muszę mówić, że w teorii powinnaś lepiej się odżywiać? - spytał, gdy odstawiał słoiczek z maścią na swoje miejsce.

- Niestety zdaję sobie z tego sprawę aż zanadto...

- Ode mnie to wszystko, chyba że masz jakieś pytania?

- Nie...

- Tak... - Melion ponownie wciął się w moją odpowiedź - Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy, gdy tu szliśmy?

- Menda... - warknęłam cicho.

- Do usług! - wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.

- Więc? - Brion przerwał naszą wymianę zdań.

- Melion twierdzi, że nadaję się na uzdrowicielkę oraz że powinnam zgłosić się do Was na praktyki. Jednak nie wiem, czy...

- Również sądzę, że powinnaś.

- Ale...

- Przyznaj się, tylko tak z ręką na sercu, ile razy leczyłaś się sama, gdy coś Ci się stało?

- Zbyt dużo... - przytaknęłam smutno, czując jednocześnie ukłucie żalu, że sama musiałam o siebie dbać i głównie na siebie liczyć.

- Doszły mnie też słuchy, że i innych ratowałaś z opresji.

- Dawno temu i nieprawda - jęknęłam z bólem, doświadczając coraz większego osaczenia.

- Nie powiedziałbym. - Młody kadet po raz kolejny się wtrącił - Nie dalej, jak w zeszłym tygodniu opatrywałaś Murtagha, gdy przywalił czołem w gałąź, a później, kiedy Emrysowi wybili dwa palce, niemal bez trudu je nastawiłaś.

- No dobra... Wygrałeś... - mruknęłam - Kiedy mam się zgłosić?

- Przyjdź w przyszłym tygodniu. Muszę najpierw odprawić Gorlima, który i tak już za długo tu siedzi, trując mi nad uchem.

Parsknęłam cicho, po chwili jednak się zreflektowałam.

- Przepraszam, nie powinnam...

- Sam zaczynam się już śmiać z własnej głupoty i wygodnictwa, ale jeśli rzeczywiście jest tak, jak wspomina Melion i ty przebąkujesz nieśmiało, masz zadatki na przynajmniej dobrą uzdrowicielkę. Z czasem się zobaczy... - Spojrzał na moment na widok za oknem, zamyślając się na ten czas. - Przyda się tu ktoś kiedyś, gdy mnie zabraknie...

Głos Briona jakby ochrypł, a na ogorzałej twarzy pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek.

- Coś się święci na świecie, czuję to w kościach. A im więcej osób potrafiących leczyć tym lepiej. Powinniście się już zbierać.

- Dziękuję panu... - szepnęłam, roztrząsając w myśli słowa uzdrowiciela.

- Jak sądzisz, o czym mógł mówić? - Gdy zamknęliśmy furkę, Melion odezwał się nieco speszony.

- Falborn z Tarkilem cały czas powtarzają, że jakieś zło się błąka po okolicach i w dalekich krainach. Nawet Camden jest coraz bardziej niespokojny i nerwowy, a z tego co mówił Wakir wcześniej był praktycznie oazą spokoju.

- Może rzeczywiście coś się czai. Ostatnio nawet Gawen, zaczął się częściej pojawiać, żeby zbierać raporty.

- Gawen? - spytałam zdziwiona, próbując, skojarzyć o kogo chodzi.

- Nieco wyżej postawiony dowódca. Krąży między Strażnikami z okolicznych wiosek. Dość wysoki, szpakowate włosy, zarost?

- Wiesz, że właśnie opisałeś niemal połowę mężczyzn z wioski? - mruknęłam, kręcąc nieco głową.

- Hmm... Ma czerwoną szramę przez pół szyi, podobno jakaś źle zagojona rana i bliznowiec został.

- Powinien maścią nagietkową i z żywokostu smarować - stwierdziłam w zamyśleniu, co sama zaczęłabym używać w takich sytuacjach.

- A mówiłaś, że się nie orientujesz - Melion zaśmiał się serdecznie.

- Daj spokój - prychnęłam - Gdzie ten cały Gawen mieszka?

- Zazwyczaj w Imbolc pomieszkuje, po drugiej stronie naszego lasu.

- Zastanawia mnie, czemu o nim nie słyszałam wcześniej...

- Przyjeżdżał zwykle na jakiś tydzień przed planowanymi zaprzysiężeniami. Czasem na dłużej...

- Skąd ty tyle wiesz, hę? Dopiero zaczynasz trzeci rok szkolenia. Do pasowania nieco Ci jeszcze brakuje...

- Emrysa udało mi się wziąć ostatnio na spytki i powiedział co nieco.

Przez większość rozmowy szliśmy wąską ścieżką między wysokimi trawami do polanki między niewielkimi pagórkami, którą kadeci używali do ćwiczeń. Niebo gdzieniegdzie pokrywały tylko niewielkie chmury, które gdyby miało się chwilę i przyjrzało się im, na pewno można by zobaczyć w nich różnorakie kształty. Słońce już dość wysoko wzniosło się na nieboskłonie, przez co przyjemnie grzało. Powietrze wypełnione było zapachem ziół i różnorakich roślin, a także rozgrzanej ziemi. Połączenie tych aromatów dawało mi pewnego rodzaju ukojenie i pozwalało skupić się na czymś innym niż na bolących miejscach, które ucierpiały tego poranka. Gdy stanęliśmy we dwójkę na szczycie ostatniego wzgórza, jęknęłam, widząc ilość zgromadzonych tam osób.

- A tobie co?

- Zapomniałam, że dzisiaj ma być jeden z testów - zmartwiłam się, czując jednocześnie przerażenie.

- Dasz radę! - Melion próbował mnie pocieszyć, ale gdy zobaczył moją skrzywioną twarz, zatrzymał się na moment. - Z czego macie dzisiaj?

- Z łucznictwa właśnie... Miało być z celności, ale z tą łapą to co najwyżej mogę sobie w nosie pogrzebać. Nie dam rady utrzymać łuku, tak jak bym chciała, nie mówiąc już o tym, jakie wyniki uzyskam.

- Falborn na pewno zrozumie, jak z nim pogadasz i pozwoli Ci poprawić, jak wydobrzejesz.

- Tarkil z Camdenem mają nas pilnować... I obaj są na mnie cięci, zwłaszcza ten pierwszy. Mimo że utrzymałam się jakoś przez te półtora roku szkolenia, nadal patrzy na mnie, jak na jakąś anomalię.

- A Camden to za co?

- Za to, że się zaczynam trzymać z Wakirem... Nie wiem dokładnie, o co mu chodzi, ale nie zdziwiłabym się, gdyby miał podobne pobudki co Tarkil. Chodźmy już może, bo większość jest już na placu...

- Będzie dobrze.

- Oby tak było... - westchnęłam, obawiając się możliwych konsekwencji.

~*~*~*~

https://youtu.be/CGOFc88m6Ys

~*~*~*~

Nieco już przywykłam do tego, że większość ludzi się mi przygląda, teraz jednak zebrani kadeci nie kryli się z tym, że patrzyli się to na moją zabandażowaną dłoń, to na łuk. Spora część wręcz uśmiechała się złośliwie, a kilku śmiałków rzuciło uszczypliwe komentarze.

- Cześć... - przywitałam się cicho z Eoinem i Wakirem, którzy przerwali rozmowę, gdy tylko zauważyli, że się do nich zbliżam.

- Cze-cześć! Jak leci? - młodszy z mężczyzn odezwał się jako pierwszy, reflektując się, gdy zapadła między nami cisza.

Eoin przez te półtora roku szkolenia na tyle się wybrał, że praktycznie się nie jąkał. Widać było, że wkłada w to nie mały wysiłek, by mówić coraz wyraźniej i płynniej. W przeciwieństwie do mnie, gdyż miałam wrażenie, że u mnie jest na odwrót. Coraz częściej się zacinałam i powtarzałam niektóre sylaby, bojąc się zazwyczaj reakcji na to, co powiem.

- Em... Żyję? Jakoś? - odpowiedziałam niespokojnie, spuszczając wzrok.

- To, że żyjesz, to widzimy... Eoinowi chyba o coś innego chodziło - wtrącił się Wakir, przyglądając mi się dociekliwie.

- A co mam odpowiedzieć? To, że ojciec znowu mi zostawił lajpo na pół twarzy i mogę mieć problemy z zaliczeniem, bo oparzyłam się o piec, przez to, że ręce mi się tak trzęsły z nerwów? Nic nowego, że jestem pokiereszowana! Nie pierwszy, nieostatni raz - dodałam smutno na końcu.

- Irith... - Wakir podszedł bliżej, wyciągając dłoń, żeby położyć ją na moim ramieniu, jednak przeciągły gwizd zwrócił naszą uwagę.

- Uwaga! - Tarkil stanął na środku łączki z rękoma zaplecionymi na piersi - Ustawta się rocznikami szkoleń. Tam staje piąty, a tam pierwszy.

Wskazał dwa krańce placu, a następnie poczekał, aż zgromadzeni się przegrupują z kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu podgrupek w pięć większych.

- Jak co pół roku sprawdzimy wasze umiejętności, czy cokolwiek się do tych waszych łbów nabiło. Pierwszaki na pierwszy ogień! Ruszta się, nie mamy całego dnia! Reszta może klapnąć na zadki.

Gdy najliczniejsza ze zgromadzonych grup wyszła na środek, ustawili się w szeregu, który nieco falował, a sami kadeci kręcili się niespokojnie.

- Równaj do prawego! - padł rozkaz Camdena, który przejął dowodzenie. - Do dwóch odlicz!

- Raz...

- Dwa...

- Raz... - grupa zaczęła podawać odpowiednie cyfry, by następnie podzielić się na dwie części.

- Jedynki na lewo, dwójki na prawo. Waszym zadaniem będzie okrążenie tej polany dziesięć razy i jednoczesne prześcignięcie tych po drugiej stronie.

Gdy tylko usłyszeliśmy kolejny głośny gwizd, znajdujący się na środku ruszyli pędem przed siebie, niejednokrotnie przepychając się łokciami.

- Kogo obstawiacie, że odpadnie jako pierwszy? - cichy głos Murtagha oderwał mnie od obserwacji.

- Co? - spytałam nieco zdezorientowana, zerkając przez ramię na kucającego młodzieńca.

- Który odpadnie pierwszy? - powtórzył - Ja obstawiam tego kędzierzawego rudego, co na nasz rocznik próbował się zgłosić. Sądzę, że go już na odczepnego wzięli, bo trzeci raz podchodził, ale patrząc na to, jak w tyle zostaje, nie da rady.

- Ledwo cztery okrążenia zrobili, a już jest zziajany... - Zauważył Wakir - Widać, że ma problemy z kontrolą oddechu, przez co się szybciej męczy.

- Zgłosił się jeszcze przed naszym naborem? - spytałam szczerze zdziwiona, ponownie obserwując drobnego chłopaka, który był niemal o głowę, jeśli nie o dwie mniejszy od reszty. - Przecież to samobójstwo, a i niezgodne z zasadami...

- Podobno jego krewnym jest Gawen, co może być kolejnym powodem, dla którego go przyjęli...

Znaczące chrząknięcie Wakira ostudziło nieco zapał drugiego rozmówcy.

- U Ciebie to było inaczej. Przynajmniej coś umiałeś, a nie przyjęli Cię na ładne oczka.

- Dzięki... - mruknął, jednak zauważyłam, że wcześniejsza uwaga Murtagha uraziła Wakira, dla którego temat uczącego nas ojca nadal był drażliwy.

Mimo że starał się tego nie okazywać, zwróciłam uwagę, że ściągnął brwi, a jedna z dłoni zacisnęła się mocniej na trzymanym na kolanach łuku. Przy ostatnich dwóch okrążeniach pierwsza grupa ponownie połączyła się w całość, jednak tym razem używanie łokci i podkładanie sobie nóg stało się coraz częstsze.

- Murtagh! - ponownie się odwróciłam.

- Hę?

- Coś mi się widzi, że prawie połowa zawali, przez brak współpracy. Bardziej bym obstawiała, który walnie moralniaka.

- Prędzej ojciec. Tarkil nie lubi wdawać się w szczegóły a Falborna nie ma, więc wybór jest właściwie jeden...

- Ajajć! - nie tylko ja jęknęłam, głośno, gdy dwóch biegnących wpadło na siebie, gdy próbowali się przepchnąć, by ostatecznie się przewrócić, czego skutkiem była wywrotka większości kadetów.

- Wrona... - mruknął żartobliwie Wakir

- Jaka znowu wrona?

- Wykrakałaś, że połowa odpadnie.

- Gawrony też kraczą, tyle że inaczej - odcięłam się z rozbawieniem w oczach.

- Czy ja muszę to komentować?! - donośny głos Camdena poniósł się echem po dolince. - Ci, co się wypieprzyli, za tydzień mają powtórkę. A wasza dwójka - tu wskazał palcem winowajców - może się więcej już nie pojawiać na treningach.

- Ale...

- Wyraziłem się niedostatecznie jasno?! Wara mi stąd! Żaden z szanujących się Strażników nie zachowuje się w taki sposób. Jest nas na tyle mało, że powinniśmy się wspierać, a nie podkładać sobie kłody pod nogi!

- Hipokryta... - wściekłe syknięcie Wakira zmusiło mnie do spojrzenia w jego stronę.

Zaciskał nerwowo szczękę, a knykcie dłoni zbielały. Cała jego postawa była napięta i niemal gotowa do skoku.

- Ja mu dam niepodkładanie kłód pod nogi...

- Wakir? Wakir! - dopiero gdy dostał ode mnie mocną sójkę w żebra otrząsnął się.

- Czego?

- Później z nim pogadasz. Teraz za dużo gapiów tu jest na robienie scen.

- Robienie scen powiadasz? - obruszył się.

- Wiesz, o co mi chodzi... Zaszkodzisz sobie, a wiem po sobie, że ludzie uwielbiają plotkować i ubarwiać. Nie daj zniszczyć innym tego szacunku, którym Cię darzą.

- Co? Jaki szacunek?

- Drugi rok! - komenda Camdena przerwała nam rozmowę.

- Później powiesz, o co chodzi - mruknął, gdy mijaliśmy się z poprzednią grupą.

- Dagor! Czy ty możesz mi wytłumaczyć, gdzieś zapodział swój łuk i kołczan?!

- Ja... Ja...

- Nie jajuj, tylko wyduś to z siebie!

Mimo półtorej roku treningów z Camdenem nadal wzbudzał w nas strach. Przy Tarkilu czuliśmy się podobnie, jednak wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale przy tym pierwszym już nie. Mimo że przekazywał nam wiedzę, momentami był nieobliczalny i niczego nie można było być pewnym. Niemal, jak przy moim ojcu... Tyle, że nauczyłam się już wystarczająco dobrze czytać jego zachowania by wiedzieć, jak się zachować.

- Zaspałem i nie zdążyłem zabrać - Dagor przyznał się cicho, opuszczając głowę ze skruchą.

- Masz szczęście, że mamy dwa zapasowe komplety. Przy kukłach leżą, weź sobie jeden.

- Dzię-dziękuję - wyjęczał, po czym biegiem skierował się we wskazane miejsce.

- Reszta, w szeregu, frontem do mnie, zbiórka! - przez kolejny rozkaz Camdena skrzywiłam się nieco.

Zdecydowanie za dużo w ostatnim czasie słyszałam krzyków, przez co teraz na każdy głośniejszy dźwięk wzdrygałam się, spodziewając się w najlepszym wypadku oszczerstw i drwin.

- Do czterech, odlicz! Każda z grupek idzie kolejno do jednej z kukieł.

No to będzie jeszcze weselej niż myślałam wcześniej... Przeleciało mi przez głowę, zerkając dyskretnie, kto był „trójką". Dagor i Murtagh byli zdecydowanie lepszymi strzelcami ode mnie, prawdopodobnie przez to, że chodzili wcześniej już na polowania. Co prawda Estel próbował mnie nauczyć, kiedy jednak zauważył, jak bardzo mi nie idzie, zrezygnował z dalszych prób. Teraz było co prawda lepiej, ale nadal zdarzało mi się wypuszczać strzałę w losowe miejsce, gdy palce omsknęły mi się z cięciwy.

- Ruchy, ruchy! - ponaglenie Camdena przywróciło mnie myślami na ziemię.

- Irith, idź jako pierwsza - Dagor popchnął mnie delikatnie do przodu.

- Czemu ja?!

- Kobiety przodem... - wyszczerzył się w uśmiechu.

- Jak Cię trzepnę, to pożegnasz się z niektórymi ząbkami - warknęłam.

- Każde z Was strzela cztery razy, gdzie przynajmniej jeden raz jedną strzałą powinniście przepołowić poprzednią.

No to klops... Nigdy mi się nie udało coś takiego... pomyślałam.

- Macie stać przynajmniej dwadzieścia kroków od kukieł. Do roboty!

Wzięłam głęboki wdech, który następnie powoli wypuściłam. Gdy odmierzyłam odpowiednią odległość, zdjęłam łuk z pleców. Po chwili jednak ściągnęłam jeszcze kołczan, by jak najmniej krępował mi ruchy. Stanęłam lewym bokiem do słomianej kukły wiszącej na sznurze przymocowanym do głowy. Cieszyłam się, że jednak nie wiało mocno, przez co cel nie latał, jak wściekły na wszystkie strony. Wyciągnęłam pierwszą strzałę, po czym położyłam ją na kciuku i palcu wskazującym, tak by dotykała drzewca łuku. Po raz kolejny nabrałam w płuca głębszy oddech, żeby uspokoić kłębiące się w głowie myśli. Naciągnęłam powoli cięciwę, trzymając strzałę tuż przy samych lotkach. Nie czułam się pewnie, trzymając naprężony oręż, zabandażowana ręka zaczęła mi drżeć, przez co musiałam rozluźnić naciąg.

- Psyt! Psyt! Irith! - Gdy się rozejrzałam, okazało się, że Murtagh próbuje zwrócić moją uwagę.

- Czego?

- Pośpiesz się lepiej, niektórzy już kończą, a Camden zaraz urwie łeb Eoinowi, bo prawie ustrzelił go w rzyć.

- Mhm... - mruknęłam, tylko by po chwili ponownie spróbować naciągnąć cięciwę.

Tym razem na tyle ile mogłam, złapałam pewnie łęczysko, a następnie wycelować grotem w środek kukły. Jednak nim puściłam końcówkę strzały, wypuściłam wolno powietrze, luzując palce, przez co lotka śmignęła mi po policzku.

No to jeszcze trzy razy pomyślałam. sięgając kolejną strzałę. Za drugim razem wycelowałam odrobinę wyżej, przez co grot wbił się głęboko w szyję kukły. Przed kolejnym strzałem, czułam narastające napięcie mięśni ramion i pleców. Wiedziałam, że brak odpowiedniej rozgrzewki odbije się czkawką na moim, i tak już wątłym, zdrowiu.

Skup się! Zganiłam się w myślach. po raz kolejny stając w odpowiedniej pozycji.

Wdech, wydech... Oczyść myśli... Wbij wzrok na tym jednym cholernym punkcie... Nic poza tobą, łukiem i smyrającej po policzku lotce nie istnieje... Odchyl odrobinę palce i pozwól lecieć strzale...

Powtarzałam sobie, kolejne kroki koncentrując się na tym. by grot wbił się w środek lotki, dzieląc na dwie części drewnianą część strzały.

Już tylko ostatni raz... Westchnęłam z ulgą. Jednak w chwili, gdy puszczałam cięciwę, poczułam, jak ktoś podbija mi lewą rękę, przez co przestrzeliłam, a sama strzała wylądowała gdzieś w krzakach.

- Co jest?! - Jęknęłam zdezorientowana, kto był na tyle złośliwy, by dopuścić się czegoś takiego.

Gdy tylko się odwróciłam zobaczyłam za sobą Camdena z nieco złośliwym uśmieszkiem.

- Ale... Dla-dla-dla...

- Dla-co?

- Dlaczego pan to zrobił?

- Co niby? - spytał niby niewinnie, jednak widać jednak było, że wie, o co chodzi.

Skurwiel bury! Warknęłam w myślach, nie chcąc już sobie pogarszać sytuacji.

- Murtagh, teraz ty. - Szkoleniowiec zwrócił się do stojącego obok młodziana.

- Ta jest... - mruknął tylko, szykując pierwszą strzałę.

Przestałam zwracać uwagę na to, jak radzą sobie inni. Czułam gorzki smak porażki, mimo że trzy na cztery strzały się udały.

- Co jest? - delikatne klepnięcie w ramię pozwoliło skupić mi się na rzeczywistości.

- Twój ojciec się stał... - odezwałam się, moszcząc się nieco wygodniej na trawie, gdy nasza grupa wymieniła się ze starszym rocznikiem - Przy ostatnim strzale podbił mi jakoś rękę, przez co spudłowałam. Możliwe, że gdybym go wcześniej zauważyła, zdążyłabym odpowiednio zareagować, ale byłam zbyt skupiona.

- Ale nawet wtedy, jak przestrzeliłaś to i tak nikomu krzywdy nie zrobiłaś. Eoin praktycznie ustrzelił tatuśka. Nie to żebym narzekał, ale on jest w nieco gorszej sytuacji.

- A reszcie jak poszło? Wiesz coś może? Niekoniecznie już później się rozglądałam... - dodałam cicho, czując pojawiający się rumieniec wstydu.

- Czwórki w cały świat strzelały, więc są najbardziej zagrożeni, z jedynek chyba tylko jednemu się nie udało. Ja miałem problem, żeby strzałę na pół przedziabać.

- Mi po raz pierwszy się udało - przyznałam się, nadal mając lekko opuszczoną głowę.

- Moje gratulacje Ircia! Mało komu się to udało.

W przypływie radości przytulił mnie, jednak gdy zauważył moje wyraźne spięcie, opuścił niemal natychmiast ramiona.

- Wybacz, nie pomyślałem...

- Nie szkodzi - mruknęłam, poprawiając nierówną grzywkę, żeby nie wchodziła mi w oczy. - Nie spodziewałam się po prostu czegoś takiego. Ciekawe co dla ostatniego rocznika wymyślą...

~*~*~*~

https://youtu.be/Ck3BkAMmsUM

~*~*~*~

Zmieniłam temat, czując się nieco niezręcznie, że zareagowałam w taki sposób. Nie byłam przyzwyczajona do tak przyjaznych gestów. Większość momentów kontaktowych z innymi ludźmi to jednak były te chwile, w których obrywałam albo od ojca, albo w trakcie treningów. Brakowało mi niejednokrotnie takiej zwykłej troski i przytulenia, gdy miałam gorszy humor i czułam się źle. Potrzebowałam wtedy cichego miejsca, w którym mogłabym się zaszyć pod kocem, by skupić się na tym, co dzieje się w moim wnętrzu. Jednak najczęściej właśnie w takich chwilach ojciec wpadał w największe szały, przyprawiając mnie o jeszcze większe bóle głowy i poczucie bezradności. Starałam się co prawda nie wchodzić mu w drogę, mając nadzieję, że uspokoi się względnie szybko. Jednakże moje ignorowanie jego szamotaniny często wzbudzało w nim jeszcze większą frustrację, którą wylewał na mnie.

- Ircia? Hej... Co się dzieje? - Wakir przyglądał mi się z wyraźną troską.

- Ja... - zawahałam się, gdy poczułam rosnącą w gardle gulę - Chyba po prostu za dużo wszystkiego ostatnio i przestałam nadążać... Nie mam już sił, by ogarniać to wszystko...

- Nie dziwię Ci się wcale. Masz na głowie całe domostwo, chociaż niewielkie, szkolenie strażnicze, a do tego niemal ciągle upitego ojca... Sama mówiłaś, że to przez niego - tu wskazał zabandażowaną dłoń - Proponowałem Ci już z mamą, że jak chcesz, możesz u nas pomieszkiwać.

- Zrodziłoby to jeszcze więcej plotek, a i tak twój ojciec jest na mnie wyjątkowo cięty. A poza tym i tak nie macie za dużego domku... Zawadzałabym Wam tylko...

Jęknęłam cicho, gdy bandaż zaczął niebezpiecznie ocierać mi pachwinę, naciągając przy tym sam materiał okalający biodra, który drażnił również ranę.

- Mam pytać?

- Nie tylko w dłoń się oparzyłam... Brion chyba za ciasno mi biodro obwiązał i teraz bardziej boli - stęknęłam i położyłam się na przeciwnym boku na miękkiej trawie, której niektóre kępki już zaczęły żółknąć na jesień. - Z reguły ludziom źle nie życzę, ale nie będę za bardzo płakać, jak bimber wykończy ojca. Przynajmniej będę mieć względny spokój...

Zaczęłam cicho, skubiąc długie źdźbła i owijając sobie je wokół palców.

- Jemu jedynemu życzę źle... Za to wszystko, co mi zrobił i zapewne jeszcze zrobi. Większość i tak pewnie będzie mi miała za złe, że tak myślę.

- Nie jesteś wcale złym człowiekiem. Jesteś dobrym człowiekiem, któremu przydarzyło się po prostu zbyt wiele złych rzeczy. Nie powinnaś robić sobie wyrzutów z tego powodu.

- Dzięki - uniosłam odrobinę kąciki ust, ale w sercu wcale nie było mi do śmiechu.

- Starszaki ruchy! - Tarkil wywołał ostatnią grupę.

- Szefuniu no! Takie z nas starszaki jak z koziej...

- Eilig! Ty to lepiej nie kończ. Chyba że chcesz dostać kilka kółeczek w pełnym rynsztunku.

- Szefuniuu!

- Nie marudźta, tylko wyłaźta na środek i nie róbcie scen przed młodszymi.

- Trochę im zazdroszczę tego luźnego podejścia do szkoleniowców - szepnęłam do Wakira.

- Też go nabierzemy, zwłaszcza pod koniec - tym razem Murtagh się włączył, który ponownie do nas podszedł - Weź pod uwagę, że za pół roku, po złożeniu przysięgi będą niemal na tym samym poziomie. Staż i doświadczenie będą ich właściwie tylko różnić. Zmieniając trochę temat... Zakręciłem się i zagadałem ze starszymi rocznikami i dowiedziałem się, że chcą zrobić dzisiaj luźne ognisko na tej polanie za trzema buczkami, co żeś z dzikiem wojował - zaśmiał się cicho patrząc na Wakira. - Powiedzieli, że może przyjść każdy, kto wie. Będzie cały piąty i czwarty rocznik, kilka osób z trzeciego i nasza trójka, plus ewentualnie Eoin, jak da radę się wyrwać ze szponów nadopiekuńczej matki.

- Ja też nie wiem, czy dam radę być... - powiedziałam smutno.

- Dasz, dasz... Odpoczniesz przez te kilka godzin od ojca, a nie będziesz przecież sama. Z młodzików chyba nikogo nie będzie. Chyba że jakieś rodzeństwo albo partnerzy się zakręcą. A właśnie! Jak przy rodzeństwie jesteśmy... Emrys coś mówił, że planuje Morwenę zaprosić, wiesz coś o tym?

- Emm... A powinienem? - spytał, drapiąc się po czuprynie.

- Chłopie... Z daleka widać, że czują do siebie miętę, czy tam jakiegoś innego zielarskiego chebzia...

- Znaczy, coś przebąkiwała, że się gdzieś wybiera, ale nie mówiła nic więcej. O tak prywatnych szczegółach mi nie mówi, prędzej Ornice by wiedziała.

- Oho... Zaczyna się jadka... Co jak co, ale widać, że za chwilę kończą już szkolenie. - Murtagh zwrócił naszą uwagę na walczących w parach kadetów ostatniego roku.

- Chciałabym umieć kiedyś tak walczyć...

- Wszystko przed nami, kiedyś my będziemy na ich miejscu, tylko musimy się utrzymać. Z czasem podobno coraz bardziej cięci są...

- No to chyba mogę się z Wami pożegnać... Już teraz mają na mnie oko.

- A na mnie to niby nie? - mruknął Wakir - Cudem przez ostanie pół roku nic mnie nie złapało. I drugim cudem, że przez pierwszy rok się utrzymałem, będąc co najmniej raz w miesiącu chorym. Ledwo wyleczyłem się z jednego, a łapało mnie drugie, zwłaszcza zimą, jak mieliśmy wzmożoną ilość biegów przełajowych... Za każdym razem byłem do wykręcenia, a zanim zdążyłem wrócić do domu się przebrać, to mnie przewiewało i lądowałem w łóżku na lekach.

- Wybacz... - wymamrotałam cicho, przenosząc wzrok na walczących - A właśnie... Zwykle szkolenie przecież cztery lata trwa, to jakim cudem oni są na piątym?

- Podobno co ileś lat jednemu rocznikowi przedłużają o jeden, doszkalając ich do tak zwanych zadań specjalnych. Słyszałem, jak ojciec kiedyś z Tarkilem rozmawiali na ten temat, jak byłem dużo młodszy. Co prawda dostałem później po uszach, że podsłuchiwałem, ale ciekawość zwyciężyła - zaśmiał się, by po chwili położyć się na trawie i wyciągnąć, powodując przy tym nieprzyjemny dźwięk strzelania w kilku stawach.

- Na Valarów... Wakir!

- No co? Nic na to nie poradzę. - Po chwili jednak oparł się na zgiętych łokciach - Eoin! Podejdź no do płota!

- Ja-jakiego płota? - spytał zdezorientowany.

- Chodźże tu...

Chłopak wstał niepewnie i podszedł do nas, zaczesując po drodze palcami wpadające mu do oczu włosy.

- Masz jakieś plany na wieczór?

- Chyba nie, zależy czy rodzinka coś nie wymyśli - odpowiedział, siadając obok.

- To wtedy powiesz, że już masz i pójdziesz z nami na ognisko.

- O-ognisko?

- Staruchy organizują - machnął dłonią w kierunku najstarszych grup.

- Mam coś przynieść ze sobą?

- Emm... Murtag!!

- Czego się drzesz?! Wystarczy, że jak mówisz to dudnisz. Co chciałeś? - dopytał, gdy podszedł bliżej, przerywając rozmowę z kadetem z rocznika wyżej.

- Jest jakieś składkowe? Eoin pyta...

- Jak coś masz, to przynieś, a jak nie to weź ze sobą dobry humor i też będzie w porządku. - powiedział po chwili patrząc się na Eoina, po czym ponownie zwrócił się do Wakira - Coś jeszcze sobie Jaśnie Pan życzy, czy mogę iść?

- Zastanowię się - odezwał się rozbawiony, patrząc z przymrużonymi powiekami na kolegę. - Jakbyś stanął inaczej, to byłoby cudnie, bo słońce by mi w ślepia świeci...

- To sobie zasłoń ręką... A teraz poważnie pytam, bo nie chce mi się tak biegać w te i we w te.

- Wiadomo mniej więcej, o której ma się zacząć?

- Jak będzie złota godzina przed zachodem słońca, zaczniemy się zbierać już bezpośrednio w lesie, bo niektórzy chcą wrócić do domów na chwilę, a kilka osób z piątego jest z Imbolc, więc będzie im bliżej. O cholera... - wyrwało mu się, gdy zauważył, jak jeden z najstarszych kadetów oberwał na tyle mocno w nos, że usiadł na ziemi z krwawiącym nosem i rozciętą brwią.

- Zdurniałeś?! Żebym ja Cię zaraz tak nie trzepnął! - poszkodowany zaczął się odgrażać partnerowi.

- Cisza Barany!! - wrzask Tarkila przebił się przez awanturę - Oboje idziecie do Briona. Ty się opatrzeć a ty dopilnować, żeby nie zrobił sobie nic po drodze. Jeśli się dowiem, żeśta dali sobie znowu po pysku to będę miał głęboko to, że kończycie szkolenie i wylecicie we dwójkę. Odmaszerować! Starszaki koniec i wracajta już na miejsce. Ruszajta się szybciej! No już, już! Dobra... Za tydzień będą poprawki. Z pierwszej grupy karambolczyczy, z drugiej mają się stawić Ci, którzy nie oddali przynajmniej trzech celnych strzałów...

- A Ci, co strzelili cztery, ale nie przedziabali strzały drugą? - Dagor dopytał głośno, wtrącając się w wypowiedź Tarkila.

- To też mają wolne. Od trzeciorocznych zapraszamy tych, którzy przecięli mniej niż pięć jabłek. Czwarty i piąty rocznik zapraszamy na rozmowy indywidualne. Do mnie idą najstarsi, reszta do Camdena. Pozostali mają dwa tygodnie wolnego. Rozejść się!!

~*~*~*~

https://youtu.be/jgZzyXCsJpY

~*~*~*~

Przed dłuższą chwilę siedziałam bez ruchu niedowierzając w to, co usłyszałam. Zaliczyłam... Naprawdę zaliczyłam... Nie spodziewałam się, że nie będę musiała poprawiać. Gdy dotarł do mnie sens tego co się stało uśmiechnęłam się szeroko i gdyby nie obecność tyłu osób zaczęłabym się głośno śmiać.

- Irciula, a tobie co? - Wakir ewidentnie był zaskoczony moją nagłą zmianą humoru.

- Po prostu ciszę się, że nie będę musiała poprawiać. Chociaż zastanawiam się, co ze sobą pocznę przez te dwa tygodnie...

- Pewnie i tak skończymy tutaj albo na trasie leśnych ścieżek podczas porannych biegów. Chociaż akurat tobie proponowałbym podleczenie się na tyle ile można. Falborn coś przebąkiwał, że będzie chciał wrócić na jakiś czas do ćwiczeń z palcatami, więc dwie dłonie, jak nic będą potrzebne - mówiąc to, wyciągnął swoje, aby pomóc mi wstać.

- Dziękuję - uśmiechnęłam się serdecznie. - Chociaż coś czuję, że tyle z tego leczenia będzie, co kot napłatał.

- Nie będzie aż tak źle. Znając Ciebie, będziesz się szwendać po okolicach, byleby tylko jak najmniej czasu spędzać w domu.

- Skąd wiesz? - spytałam cicho podnosząc wzrok na idącego obok Wakira.

- Dużo obserwuję... - Westchnął, mrużąc na moment oczy, gdy wiatr zawiał nam w twarze. - I mam równie dużo przemyśleń... A zresztą sam ostatnio coraz mniej chcę przebywać w domu. Ojciec, mimo że się stara jest bardziej zgryźliwy niż wcześniej. Tak samo Maisie... Do tej pory były to raczej przekomarzanki, teraz wkłada w swoje wypowiedzi więcej jadu, który nie wiem, skąd się u niej bierze. Morwi też wyfruwa z domu, jak się okazuje do Emrysa, czemu się nie dziwię... Niektórzy już na nią krzywo patrzą, że nie ma pierścienia na palcu.

- Ale przecież... - starałam sobie ułożyć fakty w głowie.

- Irith... - młodzian zatrzymał się i zaczął na mnie patrzeć z bólem w oczach. - Bądźmy szczerzy... Niektórzy już w naszym wieku wychodzą za mąż, Morwena ma trzydzieści jeden lat i część wioski, zwłaszcza ta bardziej konserwatywna i starsza, uważa ją za starą pannę albo za kogoś, kto jest w pewien sposób ułomny, że nikt do tej pory jej nie poślubił. Wiem, że przez to, iż jesteśmy Dúnedainami nasz średni wiek życia jest dużo dłuższy niż innych śmiertelników, to nadal spora część społeczeństwa woli mierzyć wiek zawarcia małżeństwa kategoriami zwykłych ludzi. Rozumiesz, o co mi teraz chodzi? Martwię się o nią i nie chciałbym, by ludzie krzywo na nią patrzyli, tylko dlatego, że nie złożyła przysięgi... - zakończył, patrząc gdzieś ponad moim ramieniem.

- Wakir... Ja... - zaczęłam się nieco jąkać - Wybacz... Nie sądziłam, że tak się sprawy mają... Przez to, że nie mam matki ani rodzeństwa nie mam pojęcia o niektórych sprawach. A niestety ojciec również nie kwapi się do tego, by mi je przybliżyć. Nawet jeśli chciałabym kogoś zapytać o coś, to nawet nie wiem, o co bym mogła, a i wstyd raczej by mi na to nie pozwolił.

- Wiem... - Wakir skupił wzrok na mojej twarzy, po czym kontynuował, jednak tym razem nieco ciszej - Ostatnio mama gorzej się czuje... Coraz częściej i na coraz dłużej łapią ją migreny. Bywało, że przez kilka tygodni był spokój, by następnie przez kolejnych ileś dni nie mogła wstać z łóżka przez ból głowy i pojawiające się mroczki oraz plamy przed oczami. Nawet leki przestają powoli już działać.

- Ile to już trwa? - spytałam z troską, czując nerwowość Wakira.

- Jakieś pół roku... Zaczęło się na wiosnę pogarszać, gdy były te susze. Nie wiem, czy nie miały one jakiegoś wpływu na to, bo musieliśmy bardzo oszczędzać wodę. Nawet studnia zaczęła przysychać, co do tej pory się nie zdarzyło. Mama z reguły najwięcej z nas pije i może to, że przez te dwa miesiące się nie nawadniała odpowiednio, dało jakieś komplikacje.

- Rozmawialiście z Brionem na ten temat?

- Nie tylko z nim... Ojciec rozmawiał z felczerami z okolic i każdy z nich rozkładał ręce, nie wiedząc, co to może być.

- Tak mi przykro... - dotknęłam ostrożnie dłoni przyjaciela, po czym ścisnęłam delikatnie palce wokół niej - Chciałabym jakoś pomóc, ale nie wiem jak... A przynajmniej na razie...

- Na razie? - spytał ciekawsko, jednak nie cofnął dłoni.

- Emm... Zgłosiłam się za namową Meliona, na terminowanie u Briona... W przyszłym tygodniu mamy omówić szczegóły.

- Też mi nowina! - Jego smutną do tej pory twarz, rozpromienił szczery uśmiech. - A jak mówiłem Ci o tym wcześniej, to nie chciałaś słuchać...

- A daj spokój! - obruszyłam się, jednak kąciki ust same zaczęły mi drgać. - Muszę tylko się zagoić, a Brion musi Gorlima odprawić...

- Stary zgred... - mruknął pod nosem.

- Kto?

- Gorlim...

- A on nie jest młodszy od Briona przypadkiem?

- W teorii jest, ale zachowuje się, jakby było na odwrót.

- Co tym razem zrobił?

- Pamiętasz, jak na początku roku wybiłem bark?

- Emm... Coś mi świta...

- Wtedy co ćwiczyliśmy zeskoki z drzew?

- Aaa... Już kojarzę... Chociaż samego momentu nie.

- Przez to, że się ześlizgnąłem za wcześnie, gdy straciłem równowagę, spadłem prawie całym impetem na bok i bark właśnie... W pierwszej chwili myślałem, że już po mnie, ale gdy zaczęło boleć jak suki... Jak cholera... - poprawił się, widząc moją uniesioną brew - To wiedziałem, że jednak jeszcze trochę pochodzę po tym świecie. Tylko na moje nieszczęście Brion miał wolne, a na straży uciśnionych i poszkodowanych stał Gorlim, którym już wcześniej miałem na pieńku, gdy zwróciłem mu uwagę, że do profesjonalisty mu nieco brakuje. Powiem tak... Nie wiem co było gorsze, nastawienie barku czy jego wybicie... Współczuję tylko tym, którym w przyszłości będzie pomagać - parsknął cicho, by po chwili poprawić wchodzące do oczu włosy.

- Jeśli mam być szczera, to ja też. Jak byłam młodsza, co chwila na niego trafiałam i za każdym razem nie szczędził kąśliwych uwag, że nie powinnam wspinać się po drzewach albo biegać po łąkach tylko uczyć się wyszywania, albo innych typowo babskich rzeczy. I tak jest już cudem, że ugotuję coś bez przypalenia, chociaż nie zawsze wychodzi tak smacznie, jakbym chciała. - Skrzywiłam się na samą myśl o zrobionej ostatnio zupie marchewkowej. - Nie mówiąc już o tym, że same składniki wołają o pomstę do Valarów...

- Ircia... - zaczął, ale wcięłam mu się w wypowiedź, zanim ją rozwinął.

- Nie, wybacz Wakirze, ale nie chcę na Was żerować. Mam nadzieję, że będąc na naukach u Briona uda mi się wyciułać kilka miedziaków w miesiącu, na najpotrzebniejsze sprawunki. O tych mniej potrzebnych nawet nie chcę myśleć, żeby mi szkoda nie było - dodałam ze smutkiem, omijając norę jakiegoś zwierzęcia.

- Coś czuję, że jak powiem, że będzie dobrze, to się obrazisz, co?

- Może nie tylko co się obrażę, co spojrzę się na Ciebie z powątpiewaniem, nie wierząc w te słowa. Życie już teraz wystarczająco mi dokopuje, żeby mieć nadzieję na coś takiego. Jest źle albo jeszcze gorzej, nie oszukujmy się. Rzadko kiedy jest dobrze lub wspaniale.

- Może czasem trzeba dopomóc szczęściu?

- Słyszysz się? Ty masz szanse na normalny start w życiu, ja już dawno się z takowym pożegnałam. W wiosce patrzą na mnie przez pryzmat rodziny, a poza nią widzą zabidzoną dziewkę z ekstrawaganckim pomysłem, żeby włóczyć się z facetami z bronią w ręku, zamiast być potulną panią domu i pilnować ogniska domowego. Cudna perspektywa...

- Wybacz, że się wtrącę, ale zdajesz sobie sprawę, że są też inne Strażniczki?

- Może i są, ale to i tak jest kropla w morzu wśród typowo męskiego towarzystwa. Ja do te pory nie widziałam ani jednej. A teraz przepraszam, ale muszę już wrócić do siebie, jeśli mam się pojawić na ognisku.

- Oczywiście... Uważaj na siebie, proszę... - Wakir spojrzał na mnie z troską, otwierając mi skrzypiącą furtkę przed domem - Masz smar?

- Gdzieś się znajdzie, a przynajmniej mam taką nadzieję. Jak się ją podważa odrobinę nogą, to tak nie hałasuje... - próbowałam przekonać samą siebie, że nie jest aż tak źle. - Do zobaczenia wieczorem. Liczę, że uda mi się pojawić. A jak nie, no to cóż, życzę udanej zabawy.

- Wiesz, że bez Ciebie nie będzie to to samo?

- Poradzicie sobie. Niejednokrotnie mnie nie było i posiedzenia się udawały z tego co słyszałam.

- Tia... Tyle że nie każdy... - mruknął, po czym odwrócił nieco twarz, zasłaniając ją włosami, które wydostały się z jego krótkiego kucyka.

- Wa-wakir? O czym ty mówisz? - spytałam, stając, tak by być tuż przed nim.

- Po prostu się martwiłem, czy z tobą wszystko w porządku. Czasem mówiłaś, że będziesz, ale się nie zjawiałaś ostatecznie i nie wiedziałem, co się z Tobą wtedy działo, a nie chciałem robić zamieszania.

- Em... - zagryzłam nerwowo wargę, czując zakłopotanie zarówno swoje, jak i młodziana. - Nie wiedziałam... Pierwszy raz ktoś tak otwarcie mówi, że się o mnie martwi i przejmuje się czy w ogóle się gdzieś pojawię... Dziękuję Ci za to...

Chciałam ponownie otworzyć usta, by kontynuować wypowiedź, jednak usłyszeliśmy za sobą huk tłuczonych butelek.

- Właśnie się pożegnałam z kilkoma miedziakami, które dostałabym za nie na wymianie... - jęknęłam, spuszczając głowę.

- Macie w ogóle jakieś zapasy?

- Mogłabym zapytać, co to, ale aż tak źle z pamięcią u mnie nie jest... Niestety, stara i poczciwa bieda. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mieliśmy coś więcej niż to, co zjadaliśmy na bieżąco. Co najwyżej mógł się gdzieś zachować słoiczek konfitur śliwkowych albo...

- Wracaj gnojku do domu, a nie tak sterczysz! - ojciec, który właśnie się wytoczył przez drzwi, krzyknął ochryple, przerywając, co mówiłam.

- Mam nadzieję, że do zobaczenia... - szepnęłam cicho, czując zawiązujący się supeł w żołądku.

- Również mam nadzieję... - mruknął, patrząc spode łba na starszego mężczyznę. - Jakby co wiej oknem...

- Co?

- Ruszaj się smarkaczu!

- Wybacz... - wymamrotałam, po czym obróciłam się przez ramię i dygocząc w środku, stawiałam wolne kroki, by tylko nie okazać strachu.

- Rusz się!

Ciekawe, po co tym razem? Pomyślałam, mijając ojca, który zdążył już zaśmiergnąć potem i innymi wydzielinami, których pochodzenia nie chciałam znać.

Wnętrze domu wyglądało jeszcze gorzej niż zapamiętałam je rano. Niemal wszędzie walało się potłuczone szkło, które przykryte było warstwą popiołu z wygasłego ogniska.

- Valarowie... - szepnęłam cicho do siebie, starając się ogarnąć wzrokiem to, co trzeba będzie zrobić do wieczora.

Nie... Tylko nie to... Jęknęłam w duchu, widząc na środku pomieszczenia zniszczony woreczek z płótna, w którym trzymałam zebrane nad Brandywiną muszelki od Estela. Jak on je znalazł?! Miałam je głęboko schowane...

Gdy przeszłam sztywno przez izbę, wchodząc do swojego pokoiku, łzy pokazały mi się w oczach. Niemal wszystko było zrujnowane, nawet niewinne łóżko ucierpiało, z którego teraz praktycznie nie dało się korzystać w trosce o swoje zdrowie. Czułam się jakbym dostała obuchem w głowę, tak przeraźliwa pustka mnie dopadła. W zasadzie nie mogłam znaleźć całego mebla, który nie nadawałby się do naprawy.

- Czemu? - odezwałam się roztrzęsionym głosem.

Mimo usilnych prób nie umiałam się uspokoić. Nie wiedziałam skąd u ojca tyle złości skierowanej do mnie i tego, na czym mi zależało.

- Bo mi zawadzasz. Chociaż czasem się przydajesz, do gotowania na przykład... Albo do sprzątania - zaśmiał się chrypliwie - Wiesz, co masz robić. Do wieczora ma wszystko lśnić!

Jakby to było możliwe... Skrzywiłam się w duchu, starając się zatrzymać łzy, by nie popłynęły po policzkach.

Gdy po raz kolejny rozejrzałam się wokoło, oceniając straty, największe zniszczenia były właśnie u mnie. Długie dni zajmie mi doprowadzenie tego wszystkiego do stanu względnej używalności. Liczyłam się z tym, że nie pójdę na to całe ognisko. Szanse drastycznie malały, tak samo, jak moje chęci na uczestnictwo w czymkolwiek. Dzisiejszy dzień wystarczająco już mi dopiekł, a zwłaszcza zachowanie ojca. Nie wiedziałam, co w niego wstąpiło. Aż takiej sytuacji praktycznie nie pamiętam, a na pewno nie przypominam sobie, by zostawił takiej wielkości pobojowisko. Zazwyczaj były to tylko butelki, ewentualnie jakieś mniejsze sprzęty codziennego użytku. Jednak nigdy nie posunął się aż do takiego zdemolowania domu, o ile można było nazwać tę ruderę domem.

Wyciągnęłam z kieszeni spodni niewielką chusteczkę, w którą zawinęłam pozostałości muszelek, by następnie schować je w rozklekotanej szufladzie szafeczki przy łóżku, a przynajmniej jego pozostałościach.

Dzisiaj nie ma szans, że sklecę je w całość... Westchnęłam w duchu, wyciągając z połamanych desek cienki siennik. Nawet on ucierpiał. Pokręciłam głową, widząc kilka rozdarć w materiale i wystające przez nie źdźbła wysuszonej trawy.

Sztachetki zebrałam w jedno miejsce, po czym z powrotem położyłam w tamto miejsce materac. Wiedziałam już, że ta noc będzie jedną z chłodniejszych ze względu na tak bliską odległość od ziemi i brak izolacji od niej. Mogłam jedynie wyciągnąć z głębin szafy zapasowy koc, ale nawet on w drugiej połowie września niewiele da, zwłaszcza, jak temperatura jeszcze opadnie i zacznie hulać wiatr. Do tej pory, przez bieżące sprawy, nie miałam, kiedy uszczelnić okna makatkami, a niestety jesienna słota nadchodziła wielkimi krokami.

Bałam się tego co ma nadejść. Bałam się, że ta zima będzie jedną z tą gorszych, z jaką będę mieć do czynienia, biorąc pod uwagę szalejące pory roku w ostatnim czasie, które mało miały w sobie zwykłej pogody. Bałam się tego, że nie będziemy mieli czym opalać, po tym, jak w tym roku nie przeprowadzono ścinki chorych i wyschniętych drzew, a samych gałęzi nie było aż tak wiele. Sporej ilości rzeczy jeszcze się lękałam i równie dużo zaprzątało moją głowę, największym jednak problemem był ojciec i to jak się zachowywał. Był dla mnie nieprzewidywalny, rzadko kiedy reagował tak samo i co raz się sprawdziło, następnym zawodziło. Czułam się skołowana i nie wiedziałam już co o tym wszystkim myśleć. Chciałam po prostu mieć przez jakiś czas spokój i nie słyszeć awantur, czy też nie lękać się niespodziewanych akcji ojca.

Nie raz czułam się wykończona psychicznie po takich momentach. Tak samo było i teraz. Od zeszłego wieczora byłam spięta, a kolejne scysje pogarszały tylko ten stan. Do tego miejsca oparzeń coraz bardziej dokuczały. Najciszej jak potrafiłam, podeszłam do szafy i po kilku chwilach grzebania w środku wyciągnęłam zawiniętą w grube wełniane skarpety fiolkę z naparem makowym. Samego płynu nie było za wiele, raptem dwa, może trzy łyki, jednakże teraz wystarczył mi jeden, by móc zapomnieć o doskwierającym bólu. Po ponownym zakorkowaniu schowałam naczynko tam, gdzie leżało modląc się w duchu do Valarów, bym przez kolejny długi czas nie musiała sięgać do swoich zapasów na tę najczarniejszą godzinę. Główną izbę udało mi się sprzątnąć w dużo krótszym czasie niż mój pokój, jednak gdy skończyłam, zaczął już zapadać zmrok, a siły, jakie mi pozostały były już na minimalnym poziomie. Najchętniej położyłabym się już spać, ale jednocześnie potrzebowałam uciec z tego miejsca, chociaż na chwilę po tym, co się zadziało. Spojrzałam nieco zamglonym przez marzenia wzrokiem na siennik.

Tylko na chwilę... Z pół godzinki i będzie dobrze... Przeszło mi przez myśl, po czym zastygłam na moment, słysząc hałas z pokoju ojca. Okazało się jednak, że zaczął tylko chrapać po tym, jak przekręcił się z boku na bok i zrzucił przy tym coś leżącego na łóżku.

Położyłam się na materacu, po czym przykryłam się kocem, wzdychając przy tym cicho. Nim się zorientowałam, zmorzył mnie niespokojny sen, przerywany przez głośniejsze pochrapywania ojca. Z czasem zapadłam jednak w głębsze jego fazy do momentu, w którym nie obudziło mnie stukanie w okiennice.

- Co jest? - mruknęłam do siebie, wstając z trudem.

Otworzyłam najciszej, jak mogłam okno, a następnie jego zabezpieczenia, jednak i tak zaskrzypiały. Przed sobą widziałam ciemny cień na jeszcze ciemniejszym niebie.

- Martwiłem się o Ciebie, jak nie pojawiałaś się na umówionym miejscu. Myślałem, że coś Ci się stało... - cichy głos Wakira przerwał nieco krępującą ciszę, gdy zobaczyłam, kto stał przede mną.

- Em... Padnięta byłam, chciałam tylko chwilę się zdrzemnąć, a wyszło chyba więcej...

- Jak chcesz to może, jednak zostań. Wypoczniesz...

- Dam radę, dziękuję... - szepnęłam cicho, zapinając płaszcz pod szyją - Dużo mnie ominęło?

- Raczej nie, część jeszcze się zbierała, a ci, co przybyli raczej plotkują o sprawach bieżących i zbierają chrust. Okazało się, że zebrane wcześniej drewno wyparowało i mało co zostało. Mam pytać co się wcześniej zadziało? - zerknął w głąb pomieszczenia i zawiesił wzrok na deskach od łóżka.

- Lepiej nie... Zresztą i tak bym nie odpowiedziała. Chociaż właściwie sam widzisz... - mruknęłam, spuszczając wzrok.

- Mogę Ci jakoś pomóc?

- Poradzę sobie...

- W to nie wątpię, ale jakbyś jednak potrzebowała drugiej pary rąk, to wiesz, gdzie mnie szukać.

- Dziękuję... - uniosłam odrobinę kąciki ust, zerkając niepewnie na przyjaciela.

- Bierzesz coś ze sobą czy możemy iść?

- Może koc zapakuję, bo coś czuję, że może się jeszcze ochłodzić...

Po chwili zadzierałam nogę na parapet, by w następnej znaleźć się już na zewnątrz. Ostrożnie zamknęłam okno i okiennice zostawiając tylko niewielką szparę, żeby później w miarę bezproblemowo wsunąć się do swojej izby.

Wokół panował mrok, jednakże daleko na zachodzie było widać jeszcze jaśniejszą łunę powstałą po słońcu, które zniknęło już za widnokręgiem. Co jakiś czas sowa dała o sobie znać, pohukując cicho albo wręcz głośno skrzecząc, przyprawiając przy tym o ciarki na plecach, zwłaszcza jak zrobiła to tuż nad głową. Cieszyłam się, że do pełni księżyca pozostało niewiele, gdyż jego blask oświetlał nam drogę. Niejednokrotnie wydawało mi się, że jest w nim zaklęta jakaś moc, która przyciągała spojrzenia i czasem wręcz zmuszając do obsesyjnego patrzenia, nie pozwalając na przestanie.

Na mijanej przez nas łące czuć było rosę, nie tylko na nogawkach spodni, ale również w powietrzu wyczuwało się jej wilgoć. Przez większość trasy milczeliśmy, jednak w chwili, gdy usłyszałam dziwny krzyk, zatrzymałam się gwałtownie.

- Słyszałeś to?

- Co niby? - Wakir również stanął, patrząc się na mnie ze zdziwieniem.

- Ten dziwny dźwięk... Coś jakby krzyk połączony z piskiem.

- Niestety nie.

- A teraz słyszałeś? - spytałam po chwili, gdy dźwięk się powtórzył.

- Obstawiam, że to lis. Głównie one tak wrzeszczą, chociaż głównie na wiosnę.

- Jak tak mówisz, to Ci wierzę...

- Oj Ircia, Ircia... Idziemy dalej?

- Mhm... Chyba nigdy nie polubię lasu nocą - mruknęłam pod nosem, gdy minęliśmy pierwsze świerki.

- Ja mam wręcz przeciwnie, wolę lasy po zmroku. Mam wtedy wrażenie, że kryją w sobie jakąś tajemnicę, zwłaszcza jak pojawi się mgła.

- Najgorzej... - wzdrygnęłam się na samą myśl o czymś takim. - Nie ma mowy bym wtedy nawet, chociaż zbliżyła się w te okolice...

- A jeślibyś przyszła z kimś?

- Musiałabym się zastanowić. Na pewno musiałaby być to osoba, której mam zaufanie.

- Czyli stosunkowo niewiele ludzi - stwierdził zaczepnie.

- Niestety... - odpowiedziałam smutno, czując ukłucie w okolicach serca.

- Wiem, że głupio to zabrzmi, ale nie martw się. Czasem lepiej mieć raptem kilka bliskich osób niż całą chmarę pseudoznajomych, po których lepiej się nie spodziewać niczego, bo prędzej zawiodą, niż coś pomogą.

- Mówisz z własnego doświadczenia? - zapytałam niepewnie, zrównując chód z Wakirem.

- Można tak powiedzieć... Nigdy nie byłem specjalnie towarzyski, jednak jakieś znajomości zawierałem, jednak żadna nie przetrwała próby czasu. Dopiero po zaczęciu szkolenia widzę i czuję, że zgrywamy się znacznie lepiej...

- Chyba mam podobnie... Wcześniej trzymałam się wyłącznie z Estelem, teraz mam wrażenie przez to, co przeżywamy, scala nasze więzy i nie tylko z naszym rocznikiem, ale i z innymi, zwłaszcza ze starszymi...

- Mhm... Jesteśmy już prawie na miejscu...

- Em... Wakir?

- No?

- Mówiłeś coś o niezbyt dużej ilości ludzi... - Jęknęłam, widząc ilość zgromadzonych przy rozpalonym już ognisku.

- Mówiłem coś takiego? Nie pamiętam... - stwierdził niewinnym tonem, ciągnąć mnie za sobą.

- Są i nasi spóźnialscy! - usłyszeliśmy głos rozbawionego Meliona.

- Też, żeś mnie wrobił! - warknęłam cicho na Wakira - Wiesz, że nie lubię spędów!

- Nie gniewaj się... Proszę...

- Przy najbliższej okazji nogi z dupy Ci powyrywam...

- Będę pamiętać.

- Idziecie?

- Tak, tak... - odkrzyknęłam, wzdychając chwilę później.

- Zostawiliśmy Wam miejsca - Melion ponownie się odezwał, gdy się zbliżyliśmy.

- Nie musieliście...

- Jak nie, jak tak. Siądnijcie sobie... - wskazał sporą wyrwę między zajętymi już miejscami na ułożonych na ziemi kłodach niedaleko siebie.

- Chcecie coś do picia? - spytał dużo ciszej, kucając tuż obok nas, gdy usiedliśmy.

- Na razie nie, dzięki - Wakir pokręcił głową, przez co część z jego kosmyków wydostała się z luźno zawiązanego rzemyka.

- Ja też dziękuję... - odezwałam się cicho, otulając się szczelniej płaszczem.

- Jak coś będziecie chcieli to tam mamy zapasy - wskazał dłonią prowizoryczne stworzony stół stojący za linią kłód, na których siedzieliśmy.

~*~*~*~*

https://youtu.be/lNyxreko3Y4

~*~*~*~*

Ognisko cicho trzaskało, a co jakiś czas w stronę nieba leciały pomarańczowe i żółte iskry, gdy zostało dołożone drewno. Zgromadzeni wokół ognia rozmawiali i śmiali się wesoło, gdy padł jakiś żart. Przez dłuższy czas po prostu siedziałam i przysłuchiwałam się otoczeniu, czasem tylko odpowiadając krótko, gdy ktoś mnie o coś zapytał. Czułam się dziwnie, siedząc wśród dołączających kadetów, którzy porzucili swoją zwykłą wstrzemięźliwość na rzecz radości i zatracenia się w chwili.

Zazdrościłam im nieco tej beztroski, gdy usłyszałam kolejny wybuch śmiechu po drugiej stronie kręgu. Większość zgromadzonych dość często zmieniała miejsca, chcąc porozmawiać z konkretnymi osobami, jednak ja nadal zajmowałam to samo miejsce, na którym usiadłam tuż po przybyciu. Chciałam się schować, a najlepiej wrócić już do domu, jakkolwiek źle bym się w nim nie czuła, ale jednocześnie coś tutaj trzymało.

Otaczało mnie za dużo dźwięków, przez co miałam poczucie rozdrażnienia i zaczęłam być zmęczona, tak samo, jak ilość ludzi tu zgromadzonych. Do czasu jednak, w którym przyszli Strażnicy nie zajęli miejsc, a kilka z nich nie wyciągnęło drobnych instrumentów jak flety czy też bębenki. Gdy przyjrzałam się dokładniej, zauważyłam nawet, że Eilig z piątego rocznika przyniósł ze sobą mandolę ozdobioną jakimś malunkiem na gryfie i obok strun. Pierwsze momenty przebiegały głównie na dostrojeniu instrumentów i grajków ze sobą, jednak kilka chwil później zagrali skoczną melodię z chwytliwymi słowami, podczas której zorientowałam się, że przez większość czasu tuptam bezwiednie nogą w rytm muzyki.

- Zna ktoś jakąś inną piosenkę? - spytał jeden z flecistów, gdy skończyli. - Najlepiej coś, co większości kojarzy, to może się jeszcze razem pośpiewa...

- Co powiecie na Hopkę? - odezwała się Morwena siedząca kawałek dalej, wtulona w bok Emrysa.

- Nie kojarzę tego... - flecista zmarszczył brwi w zamyśleniu.

Jednakże, gdy wakirowa siostra zaczęła nucić, muzycy podpalali melodię, po czym dało się usłyszeć czysty kobiecy głos, do którego zaczęły dołączać kolejne. Sama w pewnym momencie zaczęłam cicho nucić powtarzający się cicho refren.

- Pięknie śpiewa... - odezwałam się równie cicho do Wakira, który wrócił z dwoma podpłomykami, który jeden z nich dostałam ja.

- Dość często zdarza się jej podśpiewywać, gdy robi coś w domu. Tak samo, jak reszcie babińca u mnie...

- A twój tata?

- Olifant mu na ucho nadepnął - mruknął, po czym wybuchnął krótkim śmiechem - Mama też kiedyś śpiewała, ale przestała niestety, chociaż najlepiej z nas jej to wychodziło.

- Z nas? - dopytałam, biorąc chwilę później kęs placka.

- Czasem zdarzy mi się coś zanucić, ale nie masz co liczyć na ceileirich* z mojej strony. To nie dla mnie, a przynajmniej nie przy takiej widowni. Może kiedyś...

- Na co? Znowu użyłeś to jedno ze swoich słówek, których nie rozumiem do końca...

- Wybacz... Robię to bezwiednie nieraz, chociaż staram się pilnować. Chodziło mi o śpiew.

- Mi się tam podobają te wstawki, ale jeszcze bardziej jakbyś tłumaczył, co one oznaczają - uśmiechnęłam się delikatnie.

- Postaram się zapamiętać - pokręcił rozbawiony głową, przez co rzemyk na jego włosach spadł na ściółkę i w niej zaginął.

- Szlag... Maisie mnie zaciula, jak jej powiem, że kolejny rzemień jej zgubiłem - jęknął, rozgarniając dłonią część zeschłych liści i wzruszonego mchu.

- Dam ci swój... Mam jeszcze zapas, bo na moich się lepiej trzymają jakoś. Twoje wyglądają na bardziej śliskie, może dlatego tak szybko Ci uciekają z upięć... Swoją drogą zastanawiało mnie, czemu masz to białe pasmo na czubku...

- Przez pieprzyk - odpowiedział niemal od razu - Też o tym myślałem, aż w końcu mama mi wypatrzyła, gdy przeglądała mi włosy po tym, jak któregoś razu za dzieciaka ktoś „sprzedał" mi wszy... Mendy wyjątkowo upierdliwe są, ale po użyciu jakiegoś śmierdzącego zielska zwiały i na szczęście już nie wróciły.

- Aż mnie wszystko zaczęło swędzieć... - mruknęłam, drapiąc się po karku.

- Irith? A ty? - jakiś głos z otoczenia wyrwał mnie z rozmowy.

- Co ja? - spytałam, rozglądając się za adresatem dźwięku.

- Wiemy, że zdarza Ci się śpiewać, zrobisz nam tę przyjemność?

Okazało się, że właścicielem głosu był Murtagh, który uśmiechał się przyjacielsko.

- Ja... Em... Nie umiem tak ładnie śpiewać, jak poprzednicy... - zaczęłam się zacinać, czując napływający stres.

- A myślisz, że my umiemy? - Samhainczyk uśmiechnął się jeszcze szerzej - To nie żaden konkurs, a chodzi o dobrą zabawę...

- No nie wiem... - próbowałam się wykręcić, jednak odezwała się Morwena.

- Słyszałam Cię jakiś czas temu i naprawdę nie masz się czego wstydzić. Masz uroczy głosik...

- Ale... No dobrze... - uległam w końcu - Nie znam niestety dużo piosenek.

- Wystarczy kawałek, my podłapiemy albo dorobimy sami tekst - Murtagh puścił mi oczko.

- Em... - zamyśliłam się na moment, po czym zwróciłam się do muzyków - Zna ktoś Chwytam Wiatr?

Wszyscy pokręcili przecząco głowami, jednak po chwili ku zaskoczeniu zgromadzonych odezwał się Wakir.

- Ja kojarzę, a przynajmniej tekst. Musiałabyś zacząć nucić początek melodii, to może dogram resztę. Eilig podasz mandolę?

- A nie zepsujesz?

- A w łeb chcesz? Specjalnie ją do ogniska wrzucę... Nie martw się, nie zniszczę. Chyba że mam? - spytał żartobliwie.

- A spróbowałbyś tylko!

- No już, już... Nie buldocz się tak... Oddam w nienaruszonym stanie.

Gdy odebrał instrument i usiadł na wcześniejszym miejscu, przez pierwsze kilka chwil brzdękał cicho, bardziej dla siebie niż innych, jakby chciał wyczuć mandolę.

- Gotowa? - spytał, podnosząc skupione spojrzenie, zakładając w międzyczasie nogę na nogę, by wygodniej ułożyć sobie przedmiot.

- Nie... - mruknęłam cicho - Ale bardziej nie będę.

Nabrałam głęboki wdech, po czym powoli wypuściłam powietrze, starając się uspokoić. Gdy zaczęłam nucić początkowe takty, Wakir wsłuchiwał się w nie, kiwając głową w rytm melodii.

- Dobra mam... Przypomniałem już sobie, jak dalej to szło. Zaczynamy od początku? - odezwał się po kilku chwilach, po czym po moim potwierdzeniu zaczął wygrywać odpowiednie dźwięki.

- Chłodny wicher krew przenika
Niebo zrzuca chmurny płaszcz
Słychać głos przez mgłę, to skały
Pną się tam, gdzie bije blask
Mój to czas, mój to świat
Gonię słońce, chwytam wiatr
Mój to świat
Gonię słońce, chwytam wiatr...

Pierwsze wersy nie śpiewałam głośno, a wręcz przeciwnie, jednak przy akompaniamencie przyjaciela, czułam pewnego rodzaju wsparcie, które dodawało mi sił. Z kolejnymi linijkami większość z kadetów, mimo że nie znała tekstu nuciła sobie melodię, klaszcząc cicho do rytmu.

- Na, na, na, na, na, na
Na, na, na, na, na, na, na
Na, na, na, na, na, na, na, na
Na, na, na, na, na, na, na...

Podczas refrenu dołączyły do mnie również inne głosy, które nieco zaczęły już kojarzyć piosenkę, ale również i inni ze względu na jego prostotę. Tak samo inni muzycy zaczęli podłapywać melodię i również zaczęli grać na swoich instrumentach, urozmaicając ją.

- Gdzieś tam w górach wyniosłych
Czy w mroku wiekowych drzew
I w głębinie wód jeziora
Słychać wciąż dawny śpiew
Poznać chcę te opowieści
By sen mój własny śnić
Ty mi daj swoją siłę, burzo
A ty, orle ze mną krzycz...

Zauważyłam, że część z osób wstało i zaczęło tańczyć partnerami, śmiejąc się przy tym wesoło. Zwróciłam również uwagę, że mój głos stał się jakby głośniejszy i bardziej doniosły niż na samym początku.

- Mój to czas, mój to świat
Gonię słońce, chwytam wiatr
Mój to świat
Gonię słońce, chwytam wiatr

Przez większość czasu siedziałam, jednak na tyle wyczułam się w śpiew, że dopiero teraz zorientowałam się, że stoję i sama klaszczę w rytm melodii.

- Na, na, na, na, na, na
Na, na, na, na, na, na, na
Na, na, na, na, na, na, na, na
Na, na, na, na, na, na, na... Chwytam wiatr...

Ostatnie dwa słowa zakończyłam nieco ściszając głos, kończąc tym samym piosenkę. Gdy zajęłam swoje poprzednie miejsce, czułam się wykończona. Miałam wrażenie, jakby brakowało mi tchu, a nogi zaczęły trząść mi się niczym liście na wietrze.

- A tak się wzbraniałaś... - stwierdziła rozbawiony Wakir opierając się łokciami o instrument - Świetnie Ci poszło.

- Nie żartuj, dobrze? - mruknęłam, odwracając z zawstydzenia wzrok.

- Jestem śmiertelnie poważny Ircia. Sądzę, że reszta też jest zachwycona.

- Ale... - zaczęłam protestować, ale ktoś ze zgromadzonych poprosił o kolejną piosenkę w moim wykonaniu.

- A nie mówiłem? - Wakir zaśmiał się cicho.

~*~*~*~*

https://youtu.be/FOkkE93coIg

~*~*~*~*

Gdy dostroił jedną ze strun, zaczął trącać inne, w zamyśleniu wygrywając przy tym spokojną melodię. Przypominała mi nieco jakiś rodzaj kołysanki albo coś, co się nuci, żeby się uspokoić w ciężkich chwilach. Wakir pochylił się nieco do przodu, skupiając się na instrumencie, zatracając się przy tym w kolejnych akordach. Również wyraz jego twarzy się zmieniła, jak wcześniej był rozluźniony tak teraz miał lekko ściągnięte brwi i zmrużone oczy, którymi wodził od gryfu do dalszej części strun. Miało się wrażenie, jakby odciął się od otoczenia i nie zwracał na nic innego uwagi. Wszyscy zgromadzeni wokół ogniska siedzieli zasłuchani w melodię, zapominając o wcześniejszej prośbie, bym ponownie użyła swojego głosu. Nawet świerszcze i cykady, które wcześniej grały, ucichły pozwalając bardziej się wsłuchać w brzmienie mandoli. Spora część bała się nawet poruszyć, by nie zakłócić jakimś niepożądanym dźwiękiem obecną harmonię.

Siedząc tak blisko grajka, widziałam jak w czasie chwytania kolejnych chwytów na strunach, zmienia mu się minimalnie wyraz twarzy mimo skupienia. Przy niektórych nutach zauważałam, że unosi delikatnie kąciki ust, a w jego oczach zaczynają się czaić emocje, których nie umiałam rozszyfrować. Zwróciłam uwagę, że momentami wstrzymuje oddech, by w następnych wraz z mocniejszym uderzeniem w struny wypuścić powietrze z płuc. Miałam wrażenie, jakby przed czymś się powstrzymywał, jednakże nie potrafiłam powiedzieć przed czym.

Gdy zabrzmiały ostatnie nuty, każdy przez dłuższą chwilę siedział urzeczony tym, co usłyszał. W tym czasie Wakir oddał instrument właścicielowi, zbierając po drodze ciche pochwały.

- Pójdziesz ze mną po chrust? - spytał, gdy stanął obok z wyciągniętą w moim kierunku dłonią.

- Mhm... - pokiwałam głową, przyjmując rękę, po czym wstałam.

Musiało minąć kilka chwil, zanim wzrok przyzwyczaił mi się do ciemności, kiedy odeszliśmy od ognia.

- Wakir? Coś się dzieje? - spytałam, gdy cisza między nami zaczęła się przedłużać.

Młodzian spojrzał się tylko na mnie i powrócił do zbierania gałązek, nic nie odpowiadając.

- Wakir? - spróbowałam ponownie, jednak znowu opowiedziała mi tylko cisza - Wakir?!

Dopiero gdy podniosłam głos i złapałam go za ramię, jakoś zareagował, jednak nie tak jak oczekiwałam. W pierwszej chwili się napiął, by w następnej uderzyć plecami o drzewo z zacinającymi się dłońmi Wakira na moich nadgarstkach. Patrzyłam na niego z przerażeniem wymalowanym na twarzy na mieszaninę uczuć na jego, nie mogąc jednocześnie się ruszyć przez paraliżujący strach. W następnym momencie, jakby dotarło do niego, co zrobił i rozluźnił palce. W pierwszym impulsie chciałam stamtąd uciec, jednak proszące spojrzenie przyjaciela powstrzymało mnie od tego.

- Ja... Eee... Wybacz... - Wakir błądził wzrokiem dookoła mnie, unikając jednocześnie mojego spojrzenia - Nie wiem, co we mnie wstąpiło...

Tak zagubionego dawno go nie wiedziałam, o ile w ogóle. Był równie przestraszony swoją reakcją co ja.

- Ja... Naprawdę nie chciałem Cię skrzywdzić... - cofnął się o kilka kroków.

- Ale praktycznie to zrobiłeś - mruknęłam rozżalona, masując obolałe nadgarstki. - Skąd mam mieć pewność, że nie zrobisz czegoś takiego ponownie?

Pytanie zawisło między nami, tworząc pełną skrępowania ciszę.

- Nie masz jej... - przyznał cicho, odwracając się bokiem do mnie - Tak samo, jak ja jej nie mam. Nie wiem czemu, zacząłem w ogóle grać tę melodię...

Powiedział po kilku chwilach wewnętrznej walki, która miała również odzwierciedlenie na jego twarzy.

- Ona... Eh... Jest dość ważna dla mnie. Towarzyszyła mi od maleńkości... - mówił równie cicho co wcześniej, mając zawieszony wzrok na niewielkim pieńku kilka kroków przed nim. - Zwłaszcza wtedy, gdy miałem koszmary, które nie wiedzieć czemu dość często mnie męczyły do momentu, w którym nie zacząłem dorastać. Na kilka lat odpuściły, jednak...

Zawiesił na moment głos, a twarz wykrzywiła się w grymasie pełnym udręki.

- Ostatnimi czasy znowu powróciły, tyle że bardziej wyraziste w swym przekazie. Wcześniej wystarczyła obecność mamy i to jak śpiewała cicho... Tak, do tej melodii są słowa i to dlatego tak gryzłem się w język, by nie zacząć ich nucić. Mówiłem Ci, że z reguły nie śpiewam...

- A ja musiałam? - spytałam z wyrzutem.

- Jeśli naprawdę byś tego nie chciała, to byś odpuściła i nie wydała z siebie dźwięku. Znamy się na tyle, że wiem, iż umiesz postawić na swoim, jeśli postanowisz.

- Ale...

- Mówiłem już, że nie wiem czemu, zareagowałem tak nerwowo... - odezwał się nieco ostrzej, jednak po chwili głos mu złagodniał - Możliwe, że przez stres z dzisiejszego dnia albo przez kolejne przytyki ze strony Maisie i ojca, albo przez te cholerne koszmary... Nie umiem powiedzieć, co najbardziej na to wpłynęło...

Spojrzał się na mnie wzrokiem przepełnionym bólem i dręczącą go zgryzotą.

- Chciałbym umieć odpowiedzieć Ci na to pytanie... Należy Ci się ta odpowiedź, bo sama przeżyłaś znacznie więcej niż powinnaś. Przepraszam...

- Rozumiem... - odezwałam się cicho, pochodząc ostrożnie do Wakira, by następnie położyć dłoń na jego barku. - Chcesz porozmawiać o tych koszmarach? - zapytałam niepewnie, obawiając się, jak zareaguje.

- Może kiedyś, ale na pewno nie teraz... Nie po tym, co dzisiaj zrobiłem i nie po tym, co widziałem podczas dzisiejszego... - zacisnął zęby na dolnej wardze, przegryzając ją niemal do krwi. - Powinniśmy wracać... Zbyt długo już nas nie ma i jeszcze pomyślą, że Cię porwałem...

Pokiwałam głową w odpowiedzi, po czym zebrałam porzuconą wcześniej wiązkę chrustu. Wakir niewiele się mylił, ponieważ gdy tylko pojawiliśmy się w zasięgu światła ogniska, zaczęły się wesołe docinki naszej nieobecności. Jednak do czasu, w którym Murtagh nie wstał i nie odchrząknął głośno, skupiając na sobie uwagę.

- Poprosiłbym o ciszę! - Zawołał głośno, gdy część osób nadal rozmawiała między sobą. - Zgromadziliśmy się tu dzisiaj nie tylko z powodu świętowania zaliczeń, ale również z jeszcze jednego powodu.

- Wiesz coś o tym? - Szepnęłam do Wakira, dorzucając drwa do ognia.

- Ja? Nieee... - odpowiedział niewinnym tonem, jednak zauważyłam czający się uśmieszek na jego twarzy.

- Otóż jedna z osób tu zgromadzonych dzisiejszego dnia dostąpiła zaszczytu wkroczenia w pełnoletność, stając się dorosłą kobietą, zamiast podlotkiem.

W czasie wypowiedzi Murtagha analizowałam szybko w głowie, jaką mamy dzisiaj datę i kto mógł mieć w tym czasie urodziny.

- Oprócz tego obchodzimy dzisiaj święto przesilenia jesiennego... - młodzian kontynuował, ja jednak poczułam, jak wciska mnie w kłodę, na której siedziałam.

To o mnie mówił Murtagh. Chyba tylko ja potrafię być taką ofiarą, by zapomnieć o własnych urodzinach i to praktycznie tych najważniejszych w życiu.

- Osioł i szuja! - mruknęłam wściekła do Wakira - Wiedziałeś i nic nie powiedziałeś!

- Wtedy nie byłoby niespodzianki - powiedział zadowolony z siebie, szczerząc się przy tym wesoło.

- Chyba szybciej ci te nogi z rzyci wyrwę...

- Złość piękności szkodzi.

- Wypchaj się... - zaplotłam ręce na piersi niemal, jak obrażone małe dziecko.

- Chodźmy lepiej na środek.

- Ale... Po co?

- Zobaczysz... - powiedział tylko, po czym skłonił komuś głową.

- Co wy żeście wykombinowali? - spytałam głośno, widząc, jak większość wstaje.

Po chwili rozległo się śpiewane chórem i nieco nierówno, ale za to ze szczerych serc „Sto lat". Czułam, jak zaczynam się robić czerwona na twarzy od nadmiaru emocji. Nigdy nie sądziłam, że będę miała okazję świętować swoje urodziny w takim gronie, a w zasadzie w ogóle je obchodzić. Były to chyba pierwsze, gdzie tyle osób coś mi śpiewało. Wcześniej tylko Estel składał mi proste życzenia i wręczał drobny upominek, którym zazwyczaj był jakiś kwiatek.

- Ircia? - głos Wakira wybił mnie z rozmyślań.

- T-tak? - zająknęłam się, wyostrzając wzrok na jego twarzy.

- Mamy dla Ciebie kilka drobiazgów w ramach prezentu.

- Ale... Nie trzeba było. Naprawdę! - byłam szczerze zaskoczona, że postanowili jeszcze zadbać o coś takiego.

- Ja-jako że ostatnio wspominałaś, że masz problemy z przyczepianiem noża, to pierwszą częścią będzie od naszej grupki jest ten pasek - Eoin podszedł bliżej z pakuneczkiem zawiniętym w materiał przewiązany ozdobną tasiemką w kontrastującym kolorze.

- Ja... Dziękuję bardzo... - wydukałam, odbierając prezent, który od razu rozpakowałam.

Moim oczom ukazał się szeroki na trzy palce pasek wykonany z ciemnobrązowej skóry. Przy klamrze znalazły się delikatne wytłoczenia tworzące zawijasy. W pakunku znalazła się jeszcze porządna pochwa na nóż, w tym samym kolorze i z podobnymi ornamentami. Szczerze zaniemówiłam, przez co przez kilka chwil stałam z półotwartymi ustami.

- Uważaj, żeby mucha Ci nie wpadła - Wakirowi dobry humor nie uciekał, chociaż miałam wrażenie, że w głębi jego błękitnych oczu nadal czai się dobrze skrywany lęk.

- Nie bój się... Białko to białko...

- Tym razem dostaniesz coś ode mnie z małym wkładem Morweny i Maisie oraz pomysłem Ornice.

Mężczyzna wyciągnął z kieszonki płaszcza zamszowy woreczek niewiele większy od jego dłoni.

- Otwórz, proszę... - szepnął dużo ciszej, przyglądając mi się.

Woreczek nie był ciężki, a zawartość miała nieregularne kształty. W chwili, w której rozsunęłam sznureczki, sapnęłam cicho z zaskoczenia. W środku była jaszczurka wyrzeźbiona w drewnie pomalowana na czarno w żółte plamy, a przez dziurkę w jej pyszczku został przewleczony rzemyk w jasnym kolorze. Faktura zwierzątka została na tyle dobrze oddana, że nawet można było wyczuć pod palcami zarysy łusek czy czegoś podobnego co miało jako żywy okaz.

- Zawiązać Ci z tyłu? - spytał, obserwując moją reakcję.

- Emm... Poproszę... - odwróciłam się do niego tyłem, by następnie złapać kitkę i położyć ją na głowie by nie przeszkadzała.

Gdy podałam naszyjnik Wakirowi, chwilę później poczułam chłodne drewno przy dekolcie i delikatną fakturę rzemyka po obu stronach szyi. Przełknęłam nerwowo ślinę, gdy na twarzy zaczęły pojawiać mi się rumieńce, które nie wiedziałam już, od czego je mam, czy od tego, że pierwszy raz ktoś dał mi coś bezinteresownie, czy może od tego, że czułam muskające mój kark nieco szorstkie palce.

- Gotowe... - szepnął, gdy skończył zawiązywać drugi węzełek, żebym mogła regulować wiązanie. - Niech się dobrze nosi.

W chwili, w której się odwróciłam przodem do przyjaciela, zauważyłam na jego twarzy delikatny uśmiech i błyszczące oczy odbijające nie tylko płomienie z ogniska, ale wyrażały również coś, czego nie umiałam zidentyfikować.

- Piękna jest ta jaszczurka... Dziękuję...

- Tak dokładniej to salamandra. Niedaleko twojego domu zauważyłem, że mają niewielkie siedlisko. Wiesz... Mama powiedziała mi kiedyś, że salamandra symbolizuje odwagę, waleczność oraz hart ducha... I tego, i Tobie życzę Ircia, żebyś wytrwała w postanowieniach.

- Ja... Dzię-dziękuję... - czułam, jak zatyka mnie z emocji, przez co mimo chęci nie byłam w stanie wydusić z siebie nic więcej.

- Możesz traktować ją jako zwykły naszyjnik albo jako swego rodzaju amulet. Decyzja należy do Ciebie - uśmiechnął się, przesuwając się nieco na bok, by zrobić miejsce kolejnym osobom, chcącym złożyć mi życzenia.

- Irith! Życzymy Ci, abyś dotrwała do końca szkolenia a później łoiła zadki tym wszystkim złym, co odważą się podnieść na Ciebie cokolwiek... - Mowrena wraz z Emrysem podeszli do mnie jakoś w połowie wężyka, jaki się ustawił przede mną.

- Dzięki - zaśmiałam się krótko, słysząc tak bezpośrednie życzenia od kobiety - Piękna sukienka... Do twarzy Ci w tym szmaragdowym.

- Tym razem ja dziękuję. Niestety czerwienie gryzą mi się z włosami - zaśmiała się, przerzucając na plecy kasztanowy kosmyk.

- Czy ja wiem? A próbowałaś może z bordowym? - zaproponowałam nieśmiało.

- A może nie głupio mówisz... Następnym razem spróbuję.

- Młodzieży, Wy już życzyliśta... Teraz nasza pora - usłyszeliśmy głos Tarkila, który musiał pojawić się przed chwilą wraz z Falbornem. - Myśleliśta, że nie wiemy o Waszej balandze?

- Szefuniów się akurat nie spodziewaliśmy - Eilig się zaśmiał razem z większością zgromadzonych, gdy go usłyszała.

- Młody, ty to lepiej nie podskakuj, bo na następnym treningu weźmiemy Cię osobiście w obroty! - Falborn odezwał się rozbawionym tonem. - I ile razy już Ci powtarzaliśmy, żebyś nie nazywał nas „szefuńciami"?

- Em... Za mało! - Eilig stwierdził rezolutnie, po chwili odgryzając kawałek jabłka.

- Irith, podejdź no do płota - ponownie odezwał się Tarkil, machając w moim kierunku ręką. - Jako że dwudzieste urodziny ma się raz i tak samo raz osiąga się pełnoletność, chcemy Ci złożyć najlepsze życzenia. Zdrowia, szczęścia, radości i tego... No... Wszystkiego, co sobie wymarzysz.

- Od siebie dodam, byś nigdy się nie poddawała i walczyła o swoje. Jak na razie dobrze Ci idzie i oby tak dalej! - Falborn położył mi dłoń na ramieniu, kiwając głową. - Wśród Strażników mamy pewną tradycję. Gdy mamy kadeta na szkoleniu, który wchodzi w dorosłość, my jako szkoleniowcy dajemy takiemu delikwentowi coś, co może przydać się w późniejszym życiu.

- A mnie to ojciec zapomniał powiedzieć o tym... - usłyszałam ciche mruknięcie Wakira

- Cicho być Młody - Morwena od razu go zganiła, na co parsknęłam śmiechem.

- Jak widzę, pasek wraz z pochwą na nóż już dostałaś. Od nas, więc otrzymasz coś, co w nią włożysz.

Falborn zrobił krok do przodu, po czym wręczył mi podłużny pakuneczek, nie dłuższy niż przedramię.

- Jest to ostrze elfickie, więc będzie się dużo wolniej tępić niż zwykły nóż - dodał ciszej, tak bym tylko ja go słyszała. - Będzie dopasowany do pokrowca, przez co nie będziesz musiała się martwić, że Ci wypadnie. Niech Ci służy...

- Ja... Nie wiem, co powiedzieć... Naprawdę... Dziękuję Wam wszystkim tu zgromadzonym - powiedziałam nieco głośniej, obracając się tak, by objąć ludzi wzrokiem. - Emm... Nigdy nie sądziłam, że jednego dnia będę płakać z dwóch różnych powodów... Dzięki Wam dzisiejsza poranna katastrofa - tu unikałam zabandażowaną dłoń - zamieniła się w coś, co zapamiętam do końca życia... Jestem Wam naprawdę wdzięczna...

Chwilę później zaczęłam pociągać nosem, gdy łzy zebrały mi się w kącikach.

Nie będę płakać... Nie będę płakać... Powtarzałam sobie uparcie w myślach. A w dupie z tym...

W następnej chwili, po twarzy spływały mi łzy radości i szczęścia.

- Ojej, Ircia! Chodź no mi tu... - Morwena od razu objęła mnie ramionami, gdy spostrzegła co się ze mną dzieje. - Już dobrze...

- To naprawdę kochane z Waszej strony, że tak o mnie dbacie... - przyznałam cicho, wycierając łzy z policzków.

- Po wszystkim zatrzymaj się u nas do jutra... I nie daj się prosić. Po takiej dawce emocji musisz wypocząć, a w tamtej ruinie, pewnie nawet oka nie zmrużysz. Maisie nocuje u babci, bo miała do niej jakąś sprawę późnym wieczorem, więc jej łóżko jest wolne.

- Naprawdę nie chcę się narzucać... - zaczęłam się wycofywać, kręcąc przy tym głową.

- Irith, nie bądź uparta... To tylko jedna noc, a dobrze Ci zrobi.

- Emm... No dobrze... - uległam czując na sobie nie tylko spojrzenie Morweny, ale również i Wakira. - Ale tylko ten jeden raz... I tak już tutaj się wymknęłam, nic nie mówiąc...

Spuściłam wzrok, czując rosnącą gulę w gardle.

- Nie martw się na zapas. Ciesz się teraz chwilą i tym, co dzieje się wokół.

- Dziękuję... - powiedziałam słabo, nadal czując się niepewnie.

- Usiądźmy lepiej, bo zaraz nam fikniesz i jeszcze łepetynę rozbijesz. - Wakir złapał mnie delikatnie za łokieć i poprowadził tam, gdzie siedzieliśmy wcześniej. - Chcesz coś do picia?

- Jakbyś znalazł wodę, byłoby cudownie - uniosłam odrobinę kąciki ust.

W odpowiedzi dostałam tylko kiwnięcie głową i ciche, potwierdzające mruknięcie. Rozejrzałam się po zebranych. Ponownie utworzyło się sporo kilkuosobowych grupek dyskutujących w swoim gronie, jednakże część osób zerkała co jakiś czas w moim kierunku z pocieszającym uśmiechem na twarzach. Miałam dziwne wrażenie oderwania od rzeczywistości, jakby to wszystko, co działo się wcześniej, jednak się nie wydarzyło, było wyłącznie przyjemnym snem. Bałam się, że jest to sen, którego wspomnienie po wybudzeniu będzie bolało jeszcze bardziej, czego chciałam uniknąć.

- Proszę...

Wyciągnięty w moją stronę kubek z przezroczystym płynem w ręce Wakira i jego głos wybiły mnie z zamyślenia.

- Dziękuję - odebrałam naczynie, po czym upiłam mały łyk - Skąd masz kubek?

- Ktoś przyniósł... Odniosę później, jak się napijesz.

Pokiwałam głową, oplatając dłońmi naczynie, ponownie się zamyślając. Zaczęłam się obawiać, co to będzie, jak będę musiała w końcu do domu i z jaką reakcją ojca się spotkam. Co prawda Morwena mówiła, żebym się nie przejmowała, jednak nie umiałam wyrzuć z głowy myśli o tym. Za głęboko to we mnie siedziało, żeby ot tak o tym zapomnieć.

- Ode mnie nie usłyszysz, że będzie dobrze, bo oboje wiemy, że może być różnie... - Wakir odezwał się cicho, trącając mnie ramieniem - Jednak Morwi ma rację... Chociaż przez tę chwilę odpoczniesz i odetchniesz, że nikt Cię nie zaatakuje.

- Z tym, że coś czuję, że Wasz ojciec nie będzie zadowolony, jak mnie przyprowadzicie. Ewidentnie widać, że za mną nie przepada.

- Nie będzie miał za dużo do powiedzenia, a nawet jak zacznie, to mama przemówi mu do rozumu.

- O ile nie będzie się źle czuła, bo jak wychodziłam, to nie wyglądała najlepiej - Morwena wtrąciła się do naszej rozmowy, po tym, jak chwilę wcześniej pożegnała się z Emrysem. - Ale jak nie ona, to zostaje nas jeszcze trójka, bo Ornice na pewno Cię wesprze i stanie po twojej stronie. Powinniśmy się już zbierać, za niedługo jutrzenka się pojawi, a jeszcze spory kawałek przed nami.

- Nie trzeba pomóc innym? - zreflektowałam się, oddając kubek Wakirowi.

- Sami nas, a zwłaszcza Ciebie, wysyłają już do spania. Widać, że jesteś zmęczona, a dzisiejszy dzień był pełen wrażeń.

- Nie mogę się nie zgodzić... - Przytaknęłam, naciągając na ramiona płaszcz, który w międzyczasie przemieścił się na plecy.

Chwilę później poczułam przechodzący po całym ciele dreszcz z wychłodzenia i zmęczenia. Podarunki, które dostałam, schowałam do torby, a następnie otuliłam się szczelniej materiałem i postaram nieco dłońmi o ramiona. Po pożegnaniach ruszyliśmy w trójkę w drogę powrotną. Przez całą trasę praktycznie milczeliśmy, gdyż każde z nas zatopione było w swoich myślach, rozważając sporo spraw.

~*~*~*~*

https://youtu.be/Fw15Vp5zeDc

~*~*~*~*

Przy domostwie rodzeństwa powitał nas czarny kocur siedzący na zewnętrznym parapecie i wylizujący obecnie swoją przednią łapkę.

- Czy to przypadkiem nie ten kociak, którego przygarnęliście jakiś czas temu? - spytałam zaciekawiona, przyglądając się zwierzęciu.

- Tia... Tyle dobrego, że myszy już się tak nie kręcą - Wakir pokręcił rozbawiony głową, by po chwili pogłaskać kota po grzbiecie - I gdzie z tymi pazurami?! Bonifacy, kocia mendo... Psik! Na myszy poluj, a nie na mnie.

- Miau! - słysząc dumne kocie miauknięcie zaśmiałyśmy się razem z Morweną.

- Często tak dyskutują? - spytałam kobiety.

- Nawet nie wiesz, jak często i równie często dusimy się ze śmiechu, ale z naszej szóstki Bonifacy właśnie do niego jest przywiązany.

- Wiecie, że ja to wszystko słyszę? - Wakir odezwał się rozbawiony, biorąc kota pod pachę.

- Ups? - zrobiłam niewinną minę, by po chwili wejść za nimi do głównej izby ich domu.

Było tu zupełnie inaczej niż u mnie. Ściany były znacznie jaśniejsze i nie miały charakterystycznego węglowego nalotu, którego ja już nie dawałam rady odczyścić.

- Mamuś? Czemu nie śpisz? - Morwena podeszła do siedzącym przy wysłużonym, aczkolwiek czystym stole, kobiety w szlafroczku z namalowanymi irysami i pszczołami.

- Przed chwilą wstałam, w gardle mi zaschło. A kogoż to przyprowadziliście? - spytała zaskoczona, zerkając na mnie.

- To jest Irith...

- Jestem razem w grupie z Pani synem na szkoleniu - wcięłam się odrobinę w wypowiedź młodszej z kobiet.

- Miło Cię poznać osobiście. Dziewczyny, a zwłaszcza ten gagatek trochę mi o Tobie opowiadały.

- Pewnie w większości nie były to przyjemne informacje... - stwierdziłam cicho, spuszczając wzrok.

- Bywało i tak, jednak częściej były to pochwały.

- Po-pochwały? - dopytałam zaskoczona tą informacją.

- Mamo! - Wakir żachnął się lekko oburzony.

- Czy ja coś mówię, że to głównie ty mówisz?

- Właśnie to stwierdziłaś...

- I tak Cię kocham synek.

- Mogę Cię prosić na słówko? - spytał poważnie, wskazując korytarzyk.

- Co, żeś wymyślił?

- Za chwilę...

- Chcesz coś zjeść? Nic nie jadłaś przez cały wieczór, a wątpię, że wcześniej coś przekąsiłaś...

- Em... Właściwie to nie pamiętam czy w ogóle coś zjadłam dzisiaj... - przyznałam się cicho.

- Jakim cudem ty jeszcze nie zemdlałaś?

- Kwestia przyzwyczajenia... - Spuściłam wzrok na splecione dłonie, które położyłam na blacie stołu. - Myślisz, że nie mając praktycznie pieniędzy mamy jakiekolwiek zapasy? Krasula mało co mleka już daje, a kury są już tak stare, że nawet na rosół się nie nadają... Cud, że jeszcze żyję... - dodałam dużo ciszej, kuląc się nieco w sobie.

Było mi najzwyczajniej w świecie wstyd, że jestem w takiej sytuacji oraz za ojca, który wolał trunki od opieki nade mną. Krótka wymiana zdań między starszą kobietą, zastaną wcześniej, a rodzeństwem uderzyła mnie dotkliwiej niż mi się wydawało. W głębi serca zazdrościłam im tak bliskiej relacji i tej opieki, jaką sprawowali nad sobą nawzajem. Wiedziałam, że nie powinnam, jednak brakowało mi osoby, z którą będę związana krwią i będzie troszczyła się o mnie, jak oni o siebie. Gdy usłyszałam nieco głośniejsze głosy z korytarzyka, podniosłam głowę i spojrzałam zaniepokojona w tamtym kierunku, spinając się przy tym.

- To jak nie jadłaś dzisiaj to kiedy? - pytanie Morweny, odwróciło moją uwagę.

- Emm... Możliwe, że wczoraj wieczorem, ale też niewiele. Dzisiaj rano zużyłam ostatnie składniki na podpłomyki, których nawet nie ruszyłam przez ojca...

- Ciebie to chyba już sam Éru ma w opiece, a nie tylko sami Valarowie. Ja jak już jednego posiłku nie zjem to, jest mi słabo, a ty mówisz o trzech...

Wzruszyłam ramionami przyglądając się krzątającej się przy roboczym blacie Morwenie. Sprawnymi ruchami kroiła wędlinę, którą położyła na przygotowane wcześniej pieczywo.

- Paprykę czy ogórka? - spytała, zerkając na mnie i podchodząc do dużej misy z warzywami.

- Em... Wystarczy to, co jest, naprawdę... - odpowiedziałam niepewnie, widząc trzy duże pajdy.

- Czyli jedno i drugie... - stwierdziła, jakby nie usłyszała, co powiedziałam, po czym zaczęła kroić umyte w międzyczasie warzywa.

- Mamo! Nie zgadzam się na to! - podniesiony głos Wakira, ponownie skupił moją uwagę na miejscu, gdzie rozmawiał z rodzicielką.

- Masz zjeść wszystko i nie chcę słyszeć sprzeciwu.

- Ale...

- Smacznego życzę - podsunęła mi jeszcze bliżej talerz z jedzeniem - Wybacz, że nie dam Ci czegoś ciepłego do picia, ale nie chcę rozdmuchiwać o tej porze żaru.

- A Wy nie chcecie czegoś zjeść? - spytałam z nadzieją, że może uda mi się oddać jedną kanapkę.

- My w porównaniu do Ciebie jemy regularnie i nasze organizmy przyzwyczaiły się do stałych pór posiłków. Wcinaj...

Pod koniec pierwszej kanapki do pomieszczenia wróciła matka rodzeństwa i wzburzony czymś Wakir, który niemal natychmiast wyszedł z domostwa, nie patrząc nawet w naszą stronę. Przełknęłam nerwowo kęs jedzenia, obserwując poczynania starszej kobiety. Na pierwszy rzut oka była spokojna, jednak głęboka zmarszczka, jaka pojawiła się na jej czole, mówiła że czymś się martwiła.

- Jedz spokojnie dziecko - odezwała się po kilku chwilach do mnie - Nie masz się czego bać, nic Ci nie zrobię - dodała, widząc moje nieco spłoszone spojrzenie.

- Mamo?

- Co tam córcia? - spojrzała na córkę znad kubka z wodą.

- Co się zadziało między Tobą a Młodym?

- Jeśli będzie chciał, to powie, nie mogę za niego podjąć tej decyzji - odpowiedziała spokojnie, siadając obok Morweny. - Za niedługo sprawa powinna się rozwiązać.

Zerkałam to na jedną, to na drugą kobietę, gdy rozmawiały. Nie miałam tyle odwagi, by się teraz odezwać, a też nie chciałam robić tego z pełnymi ustami. Dawno nie jadłam tak świeżego pieczywa, które niemal rozpływało się w ustach. Tak samo, jak lekko podsuszona wędlina, która musiała zostać wcześniej uwędzona, gdyż pachniała o niebo lepiej niż te, które do tej pory było mi dane próbować. Czuć było, że warzywa musiały być niedawno zebrane, gdyż były soczyste i przyjemnie chrupały, gdy się je przegryzło. Żułam powoli, chcąc zachować smaki na jak najdłużej na języku i w pamięci. Jednak pod koniec drugiej kromki czułam się już pełna i nawet jeślibym chciała, to nie dałabym rady zjeść tej, która pozostała na talerzyku.

- Nie możesz już, prawda?

- Skąd Pani wie? - palnęłam, nim zdążyłam się zastanowić.

- Odchowałam czwórkę dzieci i po prostu widzę po mimice, kiedy mają już dość - uśmiechnęła się niemal z czułością. - Przykryje się drugim talerzem, to nie obeschnie, a zje się na śniadanie...

Miałam wrażenie, że kobieta chciała coś jeszcze dodać, gdy do środka wpadł Wakir, który wyglądał na jeszcze bardziej wściekłego. Lekko potargane zwykle włosy sterczały każdy w innym kierunku, a z oczu ciskał niemal gromy. Przez dłuższy moment stał w drzwiach, wpuszczając do środka chłodne wrześniowe powietrze.

- Synek... Zamknij proszę drzwi, przeciąg robisz...

- Ten człowiek to psychol! - wydusił z siebie, bardziej sycząc niż normalnie mówiąc.

- Wakir... Coś ty zrobił? - Jęknęłam, domyślając się, o kogo może chodzić.

- Jeśli nie przeszkadza Ci, że na kilka dni twoja prywatność będzie zmniejszona, to zostajesz tutaj, przynajmniej do momentu, gdy się nie wyleczysz.

- Co? O czym ty mówisz?

Początkowo jedyną odpowiedzią, jaką dostałam, była wypchana torba, którą Wakir położył obok mnie na ławie, co jeszcze bardziej mnie skołowało. Po co przyniósł tu moje rzeczy? Nie umiałam w tym momencie racjonalnie wytłumaczyć zachowania młodziana. Wakir w tym czasie podszedł do beczułki stojącej w rogu pokoju, z której nalał połowę miski wody, by następnie obmyć twarz.

- Nie pozwolę... Pozwolimy... - poprawił się szybko - Byś trafiła pod but tego psychola do momentu, w którym nie nabierzesz sił, a przede wszystkim się nie wyleczysz.

- To później w ogóle mogę się tam nie pokazywać... - szepnęłam, zaciskając dłonie na sobie - Będzie jeszcze gorzej...

Bałam się. Ręce mi drżały, a wzrok miałam rozbiegany i nie umiałam skupić go na jednym punkcie. Czułam, jak oddech mi przyśpiesza, a w ustach zaczyna robić się sucho. Myśli biegły mi jak szalone, jednak głównie kręciły się wokół ojca i tego, jak źle będzie, gdy wrócę do domu po tak długiej nieobecności. Umysł podpowiadał mi najstraszniejsze scenariusze, które, mimo że absurdalne, wydawały się jednocześnie bardzo prawdziwe. Niemal za każdym razem kończyłam poobijana w różnym stopniu i na różne sposoby. Praktycznie czułam jego odór i ból jaki mi sprawiał. Miałam wrażenie, że szalejące myśli zamknęły mnie w swoim wirze, przez co, gdy poczułam dłoń na ramieniu, podskoczyłam na ławie, uderzając się przy tym kolanami w spód stołu.

- Zostaw mnie! - pisnęłam, zakrywając głowę rękoma.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, gdzie się znajduje i kto mnie otacza.

- C-co się ze mną dzie-dzieje? - jęknęłam, czując pierwsze spływające po twarzy łzy.

- Spokojnie... Jesteś tu bezpieczna... - starsza kobieta mówiła uspokajającym tonem, jednak starała się już unikać kontaktu fizycznego. - Nic Ci tu nie grozi...

Słysząc kroki z głębi korytarza, spięłam się i skuliłam się jeszcze bardziej. Chciałam się jakoś uspokoić, ale myśli natrętnie powracały, nie pozwalając na wytchnienie.

- Mamcia? Co tu się dzieje? - zaspana Ornice weszła do izby, zawiązując pasek od puchatego szlafroka. - O! Witaj Irith! - dodała po chwili, przytomniejąc nieco.

Ja jednak nie byłam w stanie odpowiedzieć, przez gulę w gardle, jak i wstyd, że tyle osób było świadkami tego co się ze mną działo. Czułam silną potrzebę oplecenia się rękoma, by następnie zacząć się bujać w przód i tył. Przeszkodziły mi jednak dłonie Wakira, który złapał mnie za nadgarstki.

- Nie daj się temu... Jak zaczniesz, to nie będziesz umiała skończyć - odezwał się łagodnie, patrząc na mnie z niemą prośbą.

- Ale... Nie umiem... Inaczej... - wydukałam między spazmatycznie branymi oddechami.

Widząc i odczuwając, jak niemal obcym ludziom zależy na moim samopoczuciu i zdrowiu rozkleiłam do reszty. Policzki miałam całe mokre od łez, a dolna warga pulsowała od bólu, gdy zaciskam na niej zęby, żeby powstrzymywać się od głośnego szlochu. Nie liczyłam, ile już razy musiałam płakać niemalże w ciszy, by nie pogorszyć swojej sytuacji. I właśnie ta świadomość, że w tak złych chwilach nie mogłam liczyć na innych i byłam zdana wyłącznie na siebie, bolała najbardziej. Gdy kolejny niemy szloch wstrząsnął moim ciałem, poczułam smukłe dłonie na ramionach, które obróciły mnie w stronę właściciela, by następnie przytulić delikatnie.

- Ojciec nic Ci nie zrobi... Zadbałem o to... - usłyszałam tuż za sobą, czując jednocześnie dotyk na plecach.

- Szo? Co? - poprawiłam się, pociągając przy tym nosem. - O-o czym ty mó-mówisz?

Zauważyłam, że znowu zaczęłam się jąkać przez zdenerwowanie i lęk, jakie czułam. Odsunęłam się, jak się okazało od Morweny, po czym spojrzałam na jej brata.

- Potrzebna była dawka ostrzejszych słów i jakoś poszło...

- Coś musiało się jeszcze zadziać, bo nie wierzę, że na rozmowie się skoń... - urwałam, widząc zaczerwienione kostki na dłoni przyjaciela - Czyś ty zdurniał?! Co, żeś mu jeszcze zrobił?

- To, co trzeba było. Przynajmniej na jakiś czas będziesz mieć spokój...

- Synek... Coś ty wymyślił i mam nadzieję, że nie było to coś gorszącego?

- Gorszącego? Gorszącego?! Gorszące to jest to co ten człowiek robi na co dzień Irith. Chociaż ciężko go nawet nazwać człowiekiem!

- Brat... Ciszej... - Ornice syknęła ostrzegawczo - Ojca obudzisz.

- Za późno... - wywołany mężczyzna wszedł do pomieszczenia, zaczesując dłonią włosy do tyłu, które bardzo teraz przypominały potarganą fryzurę Wakira - Drzecie się i spać nie dajecie, mimo że ledwo świta. Ktoś mi wyjaśni, co tu się dzieje i czemu ta... - przerwał na moment, przyglądając mi się - Dziewczyna jest tutaj, a nie u siebie?

- I będzie jeszcze przez kilka kolejnych dni u nas - Wakir odezwał się stanowczo, patrząc hardo na ojca. - Mama wyraziła swoją aprobatę i jest tu na zaproszenie moje i Morweny do momentu, gdy nie wyzdrowieje. Czy kiedykolwiek jako szkoleniowcy zainteresowaliście się czemu bywały długie dni, że nie pojawiała się na treningach, czy nie mogła wykonać pewnych rzeczy albo miała sińce w widocznych miejscach?! - Po przedłużającej się ciszy niemal warknął. - Pytam, ile?!

- Ani razu... - szepnęłam ze spuszczoną głową, czując jednocześnie, jak spojrzenia wszystkich skierowały się na mnie.

- Przez półtora roku nie zainteresowaliście się, że ojciec niemal codziennie ją katuje, jak nie fizycznie to psychicznie. I tylko nie pieprz, że nie nic nie wiedzieliście! - powiedział szybko, widząc jak Camden otwiera usta. - Ile razy z ludzkiej przyzwoitości spytaliście, jak się czuje, gdy widzieliście, że niemal nie może się ruszać z bólu, a wręcz zmuszaliście ją do intensywniejszych ćwiczeń, mimo że praktycznie nie dawała rady?

Po tyradzie Wakira ponownie zapadła cisza. Młodzian oddychał ciężko, po czym usiadł obok mnie, nerwowo pocierając palcami o obite knykcie. Gdy położyłam dłoń na jego i delikatnie ścisnęłam, spojrzał na mnie przelotnie, unosząc kącik ust. Camden przez chwilę stał w miejscu, po czym odwrócił się i zniknął w korytarzu mamrocząc coś pod nosem.

- Będzie dobrze Ircia... - młodzian szepnął cicho, również ściskając delikatnie moją zdrową dłoń.

- Em... Dziękuję, że się za mnie wstawiłeś...

- Dzieciaki, ja Was nie wyganiam, ale idzie wy się przespać chociaż chwilę... - Matka rodzeństwa odezwała się spokojnie po chwili, samej wstając od stołu. - Irith, chwilowo zajmiesz łóżko Maisie. Z tego co mówiła, dopiero koło południa będzie chciała wrócić, także zdążysz się przespać przez ten czas. Później się coś zaradzi...

- Ja się mogę przenieść tutaj i na fotelu jakoś spać, to wtedy Irith... - zaoferował Wakir patrząc na rodzicielkę.

- Synek... - starsza kobieta wcięła mu się w wypowiedź - Powiedziałam „później". A teraz do spania, bo oczy się Wam już kleją, a paszczurki prują.

- Chodź Irith, pokażemy Ci, gdzie śpimy - Ornice odjęła ręce z moich ramion, po czym wzięła torbę, którą przyniósł Wakir.

- Śpijcie dobrze dzieciaki...

- Mamo... - przeciągły jęk trójki rodzeństwa rozbawił kobietę.

- Dla mnie zawsze będziecie dziećmi. Do spania...

Podążyłam za wakirowymi siostrami nieoświetlonym korytarzykiem, by następnie skręcić w drugie drzwi na prawo.

- Za tymi wcześniejszymi jest pokój Młodego... - Morwena uśmiechnęła się do mnie, podchodząc do łóżka stojącego tuż za drzwiami, na którym następnie usiadła. - Maisie pod oknem śpi i zazwyczaj mamy je nieco uchylone, ale jeśli nie będziesz chciała, to nie ma problemu.

- Ładnie tu macie... - odezwałam się cicho, rozglądając po pomieszczeniu.

- Ornice wraz z mamą malowały te kwiatki na ścianach, ja się dołożyłam z tą wierzbą w rogu...

Tu wskazała dostojne drzewo będące na niemal całą wysokość izby. Miało się wrażenie jakby gałęzie i drobne listki zwieszały się i falowały na wietrze jak prawdziwa płacząca wierzba. Tak samo kora była pofalowana i gdyby nie świadomość, że jest to malunek, miałoby się wrażenie, że patrzy się na prawdziwą roślinę.

- Wakir pewnego dnia chciał nam zrobić psikusa i domalował nam tego kruka, chociaż dla mnie to jakiś inny gawron, tuż przy koronie, kiedy nas nie było, stwierdzając dowcipnie, że będzie nas straszył po nocach...

- Kto? Ptak czy Wakir? - spytałam, unosząc kącik ust.

- Ptaszor... Ale jakoś nigdy nie przestraszył, a nawet się nam spodobał.

- Nie wiedziałam, że maluje...

- Zdarza się mu, chociaż częściej używa węgielków i rysuje drobne pejzaże i portrety, ale je rzadziej.

W międzyczasie usiadłam niepewnie na sienniku Maisie, w którym niemal się zapadłam, tak miękkie ono było, w przeciwieństwie do tego, do którego ja przywykłam we własnym domu.

- Masz coś na przebranie w tej torbie? - Ornice spytała łagodnie, przyglądając się mi.

- Ja... Emm... W zasadzie to nie wiem co tam Wakir napakował, bo miałam ją pustą wcześniej...

Gdy odebrałam bagaż i wyciągnęłam jego zawartość, okazało się, że zawierał wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, chociaż widać było, że były pakowane w iście wariackim tempie. Nie zabrakło nawet obdrapanej już szczotki do włosów, z której zwykłe korzystałam. Wybrałam najluźniejszą tunikę i spodnie, które odłożyłam na bok, resztę zaś schowałam do torby, by po wszystkim zaciągnąć klamerki.

- Em... Morweno... - zaczęłam niepewnie, patrząc na kobietę.

- Co tam? - spojrzała na mnie w chwili, gdy sama przygotowywała sobie piżamę.

- Macie może jakieś bandaże i opatrunki? Te, co mam trochę mi się zabrudziły...

- Jasne, nie ma problemu. Zaraz Ci przyniosę. Jak będziesz chciała sobie obmyć rany i ogólnie się odświeżyć to za zasłonką jest miska i dzban z wodą. Korzystaj do woli...

- Dziękuję...

Rzeczywiście w rogu izby stał parawanik z jasnozieloną zasłonką odgradzający od wścibskich oczu innych. Sądziłam jednak, że między siostrami mieszkającymi tutaj nie było takiego skrępowania, ja jednak czułam ulgę, że będę, chociaż w takim momencie nie będę narażona na dodatkowe pytania i zaniepokojone spojrzenia. Weszłam za zasłonę z zapasowymi ubraniami, po czym nalałam do białej miski wody. Odwinęłam ostrożnie bandaż z dłoni, czując jednocześnie, jak w kilku miejscach tkanina pod spodem się przykleiła.

Nie jest dobrze... Przeszło mi przez myśl.

Nie chciałam na siłę odrywać opatrunku, wsadziłam, więc dłoń do wody by tkanina namokła i sama się odkleiła. Po kilku chwilach mogłam już obejrzeć dłoń. Nie wyglądała dobrze, była nieco opuchnięta i w niektórych miejscach zaogniona, a dodatkowo bez żadnego zabezpieczenia każdy ruch palców bolał. Niewiele lepiej wyglądało biodro, gdy również je odwinęłam. Tak jak sądziłam, otarcie przy pachwinie pogorszyło sprawę.

Oparłam się dłońmi o blacik, na którym stała miska, po czym opuściłam głowę, wypuszczając drżący oddech. Czułam się obolała i sfrustrowana dzisiejszym dniem, mimo że miał optymistyczny akcent. Ostrożnie przemyłam rany, by następnie delikatnie je osuszyć, starając się jak najmniej je urażać. Podejrzewałam, że nawet przy zachowanych środkach ostrożności zostaną jakieś ślady. Po doprowadzeniu się do stanu względnej używalności i zawiązaniu okładów w bolących miejscach wyszłam zza parawaniku i kiwnęłam głową Morwenie, że może się iść oporządzić. Gdy usiadłam na łóżku, zaczęłam się przyglądać krzątającej się po izbie Ornice, która niedługo później położyła się na swoim posłaniu.

W oddali zaczął ujadać jakiś pies, po tym jak kogut zapiał. Beltane zaczynało powoli budzić się do życia, jednakże słońce nadal było niewidoczne. Pogoda prawdopodobnie postanowiła się zmienić i przynieść opady deszczu. Gdy położyłam się na sienniku, obróciłam głowę w stronę okna i delikatnie uchylonych okiennic. Niebo było zasłane ciemnymi chmurami i zaczynało się czuć wilgoć w powietrzu zwiastującą opady.

- Oby tylko nie było burzy... - usłyszałam cichy głos, przysypiającej Ornice.

- Chyba się nie zapowiada, chociaż kto tam wie... - spojrzałam na kobietę.

- Lepie, żeby jednak jej nie było... A przynajmniej grzmotów i piorunów - zauważyłam, że młodsza z sióstr się wzdrygnęła.

- Boisz się? - zapytałam niepewnie.

- Może nie panicznie, ale jednak nie przepadam...

- Rozumiem... Śpijcie dobrze... - mruknęłam, odwracając się na drugi bok w stronę ściany.

Przez kilka chwil słyszałam jeszcze kręcącą się po pokoju Morwenę, jednak gdy się położyła w izbie, zapanowała cisza. Tego poranka spałam, jak nigdy dotąd. Kolejne dni upłynęły w dość spokojnej atmosferze, tak innej, którą znałam na co dzień. Zdarzały się co prawda małe spięcia, jednak nie były to karczemne awantury, jakie urządzał mój ojciec. Gdy oparzenia zagoiły mi się już na tyle, że nie potrzebowałam już opatrunków, zaczęłam się obawiać tego, że nadchodzi czas opuszczenia tej ostoi.

- Chciałabym bardzo podziękować Wam wszystkim za gościnę... - odezwałam się niepewnie po jednym ze śniadań. - Dziękuję, że przyjęliście mnie na te kilka dni pod swój dach i daliście schronienie.

- My Tobie również dziękujemy za obecność. Jeśli będziesz chciała, zapraszamy ponownie - matka rodzeństwa uśmiechnęła się do mnie, po czym podeszła i uściskała.

- Odprowadzę Cię - zaoferował się Wakir, zerkając na mnie nad kubka z herbatą z suszu owocowego.

- Em... Dziękuję... - uniosłam odrobinę kąciki ust. - To... Pójdę się spakować...

Gdy się podniosłam, czułam na sobie spojrzenia zgromadzonych. Dość szybko wrzuciłam wszystkie rzeczy do torby, po czym wróciłam do głównej izby.

- Możemy właściwie już iść... - powiedziałam nieśmiało - Jeszcze raz dziękuję za wszystko...

- Chodźmy więc... - Wakir narzucił na siebie jeszcze płaszcz, po czym otworzył mi drzwi, przepuszczając mnie w nich.

- Nie pytałam co prawda o to, ale jak bardzo, żeś mojego ojca obił?

- Aż się kopytami nakrył... - mruknął, patrząc w drugą stronę - Wystarczyło jedno celne uderzenie i drugie na poprawkę...

- Ale... A... Zresztą nieważne... Należało mu się - prychnęłam pod nosem.

- Irith... - Wakir odezwał się w pewnym momencie, gdy dochodziliśmy już do mojego domu.

- Tak?

- Uważaj na siebie i nie daj sobą tak pomiatać...

- Żeby to było takie łatwe... - mruknęłam, czując zakłopotanie.

- Wierzę, że dasz radę. Jak nie ty to kto? - stwierdził nieco żartobliwie, jednak po chwili spoważniał - Naprawdę na siebie uważaj... Jakby coś się działo, pakuj się i uciekaj do nas. Przyjmiemy Cię...

- J-ja... Dziękuję...

Gdy dotarliśmy do furtki przed domem, usłyszałam jeszcze tylko ciche słowa młodziana.

- Niech Valarowie mają Cię w opiece...

- I Ciebie również... - spojrzałam się z wdzięcznością na przyjaciela, po czym skierowałam się do domu z duszą na ramieniu, ale jednocześnie z nową siłą.

~~~~~~~~~

Ceileirich /kilerich/ - słówko pochodzące z gaelickiego-szkockiego oznaczające śpiew

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro