Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Trzask rozbijającego się pojazdu.

Huk.

Wrzask.

Biały pył przed oczami.

Ciemność.

Kiedy w jednym z budynków młoda dziewczyna powoli otwierała oczy, słyszała już tylko dźwięk trzaskających gdzieś niedaleko płomieni i wyjące w oddali alarmy samochodów. Jednak na początku nie pobudziło to jej szarych komórek do rozmyślania nad tym, co się właściwie dzieje. Miała wrażenie, jakby została otumaniona środkiem odurzającym, który dopiero teraz przestawał działać, a wszelkie odgłosy brzmiały niewyobrażalnie głośno, wdzierając się do jej uszu. Znów zamknęła oczy, próbując sobie mimo wszystko przypomnieć, do czego doszło, zanim "urwał jej się film".

Pył. Nagle wszędzie zaczął roztaczać się biały pył.

Hałas. Było dużo hałasu.

Potem widziała, jak ludzie zaczęli padać na ziemię i...

Gwałtownie rozchyliła powieki. Podparłszy się ręką o ziemię, odgarnęła do tyłu platynowe włosy, które wcześniej przysłaniały błękitne oczy.

Galeria nie przypominała tej, do której weszła zaledwie... Nawet nie wiedziała, ile czasu temu. Szklane drzwi wejściowe były doszczętnie zbite, przy nich leżał przewrócony do góry nogami samochód, a gdzieniegdzie z sufitu sypał się tynk. Jednak najbardziej przerażał widok leżących dookoła ludzkich ciał. Byli martwi? Nie. Nie mogli. Nie wszyscy. Nie chciała tego nawet brać pod uwagę. Natychmiast przysunęła się do pierwszego lepszego chłopaka i przybliżyła ucho do jego ust, spoglądając równocześnie na klatkę piersiową. Oddychał, a to oznaczało, że jedynie stracił przytomność tak, jak ona wcześniej. Potrząsnęła delikatnie jego ramionami, próbując obudzić.

- Halo? Słyszysz mnie? - pytała, ale nie dostała w zamian żadnej reakcji.

Po kilku kolejnych nieudanych próbach powoli cofnęła ręce i zbliżyła się do innej osoby, wykonując te same czynności, co wcześniej. Niestety, znów to samo. Powtórzyła cały proces jeszcze kilka razy, ale nie otrzymując żadnego rezultatu, w końcu odpuściła.

Dezorientacja i przerażenie wzrastały w niej z każdą sekundą. Czy to po prostu zły sen? Mimo, iż z zewnątrz dochodziły różne odgłosy, miała wrażenie, jakby wokół zapadała głucha cisza. Głównie dlatego, że żadne dźwięków nie były ludzkie. Przecież to Waszyngton, miasto wiecznie tętniące życiem. Ludzkie rozmowy, płacz czy śmiech były na porządku dziennym podczas spaceru ulicami, w parku lub w publicznych budynkach. Tymczasem w oddali dało się słyszeć nieustający alarm samochodowy, w jednym ze sklepów trzaskały iskry ze zwisającej na kablach lampy, a poza tym żadnych oznak nadchodzącego ratunku czy wybudzania się pozostałych. Wyglądało na to, że sytuacja ma się podobnie również na zewnątrz. Dziewczyna nie miała bladego pojęcia, co się stało, co się dzieje i co może zrobić, a w dodatku była w tym wszystkim sama. Cała sytuacja wydawała jej się dziwnym i okropnym koszmarem. Liczyła, że za chwilę obudzi się z walącym jak młot sercem, w swoim mieszkaniu, a świat dalej będzie normalny. Jednak czas mijał, a nic nie ulegało zmianie, poza przybierającymi na sile negatywnymi emocjami i mnożącymi się w głowie pytaniami. Skoro ona odzyskała przytomność, dlaczego inni nie? Może wystarczyło dłużej poczekać? Zaraz ktoś jeszcze się podniesie i wspólnie pomyślą, co dalej, prawda? Ale ile musi czekać, aby to nastąpiło? Kilka minut? Godzin? Dni? Niewidzialny zegar tykał, czas zdawał się płynąć niezwykle wolno, a poza niektórymi, cichnącymi alarmami, nic nie ulegało zmianie.

- Obudźcie się! - krzyknęła w akcie desperacji,

Niestety, nikt nie wykonał jej prośby. Nikt jej nie odpowiedział, bo nikt jej nie usłyszał. Przynajmniej tak myślała, dopóki nie zobaczyła jakiegoś ruchu przy rogu jednego ze sklepów z odzieżą.

- Dzięki Bogu! - zawołał chłopak o jasnobrązowych włosach i od razu zaczął biec w stronę dziewczyny, omijając ciała nieprzytomnych.

Nastolatka rozchyliła powieki szerzej, bojąc się chociażby na moment spuścić chłopaka z oczu, jakby mógł w tej jednej chwili nagle zniknąć. Z początku pomyślała, że może jest to jeden z mieszkańców, który obudził się tak samo jak ona i jest równie mocno zdezorientowany. Czyżby jej prośby zostały wysłuchane? Byłoby wspaniale, jednak... Jego ubiór wskazywał na coś zupełnie innego. Czarny jak smoła mundur na pewno nie stanowił części codziennej garderoby pospolitego człowieka z miasta. Nie był też policjantem, strażakiem lub żołnierzem amerykańskiej armii. Więc kim? Mógł nieść ze sobą ocalenie, ale równie prawdopodobnie mieć złe zamiary. W tej sytuacji dziewczyna czuła, że byłaby bardziej skłonna zaufać obcemu człowiekowi spośród wszystkich nieprzytomnych, niż komuś widocznie należącego do nieznanej jej grupy, organizacji, instytucji czy czegoś podobnego.

- Jesteś jedyną przytomną osobą, jaką znalazłem. Rany, wyglądasz na nieźle wystraszoną, ale nic dziwnego. Na twoim miejscu też bym był - uniósł leciutko kąciki ust, prawdopodobnie starając się podnieść ją na duchu.

Na jego nieszczęście otrzymał zupełnie odwrotny rezultat. Nastolatka odsunęła się do tyłu, nadal pozostając na podłodze. Jak mógł się uśmiechać, mając dookoła siebie taki widok? Jeśli chciał ją bardziej do siebie przekonać lub zyskać zaufanie, właśnie schrzanił pierwsze wrażenie. Jedyne, co mogła o nim w tym momencie pomyśleć, to że ma niepoukładane w głowie lub jest sadystą, którego podobne sceny cieszą. A co, jeśli należał do tych, którzy doprowadzili do takiego stanu rzeczy?

- Kim i skąd jesteś? - spytała w końcu, nadal patrząc na niego podejrzliwie.

- Faktycznie, chyba powinienem się przedstawić na początku. Wybacz - spoważniał nieco i odchrząknął. - Nazywam się Alex Moorsay. Nigdy nie zdradzamy egzystencji organizacji, do której należę, ale to wyjątkowa sytuacja, więc najwyżej dostanę później po łbie od dowódcy. Jestem członkiem Departamentu Ochrony Ludzkości. Tajna organizacja, która chroni świat przed sprawami, dla których lepiej, aby nie ujrzały światła dziennego. Później opowiem ci więcej - westchnął cicho, spoglądając w bok. - Normalnie powinniśmy zapobiec temu, co się właśnie wydarzyło. Niestety tym razem zostaliśmy zaskoczeni. Szczerze mówiąc, wygląda na to, że nawet nie zorientowaliśmy się od razu, a dopiero jakiś czas po - wrócił spojrzeniem bursztynowych oczu do nastolatki, odzyskując uśmiech. - Ale nie bój nic, dowiemy się, o co biega i przywrócimy poprzedni stan rzeczy. Póki co, skupiamy się na znalezieniu ocalałych. Masz zatem teraz dwie opcje - wyciągnął dłoń w stronę dziewczyny. - Możesz pójść ze mną i trafić w o wiele bezpieczniejsze miejsce albo zostać tu i czekać na nie wiadomo co. Osobiście sądzę, że druga opcja jest bardziej bliska marnej śmierci. Więc?

Nastolatka patrzyła na niego w milczeniu, nie wykonując choćby najmniejszego ruchu. Każdy inny bez wahania wybrałby pierwszą opcję. Ludzie już tak mieli, że w bezradnej i wręcz krytycznej sytuacji zawsze łapali się dosłownie każdej deski ratunku, jeśli tylko istniała szansa na ocalenie swego życia. Robili to wręcz instynktownie, podobnie do zwierząt. Jednak ona nie pytała siebie "Czy chcę żyć?", a raczej "Czy mam po co żyć?".

Chciała wierzyć, że jej powód do życia przetrwa to razem z nią.

Po chwili podała swoją dłoń nieznajomemu, postanawiając mu mimo wszystko minimalnie zaufać. Według nazwy, organizacja, z której pochodził, zajmowała się ochroną ludzkości, tak? Żywiła więc szczerą wiarę w to, że świat jeszcze podniesie się po tym wydarzeniu.

- Dobra decyzja - odparł z uśmiechem Alex, pomagając dziewczynie wstać. - Więc jak ty masz na imię?

- Annie - odpowiedziała krótko, po czym rozejrzała się dookoła. - A co z ludźmi, którzy tu są?

- Wiesz, nie tyko w tym budynku, ale wszyscy w mieście leżą bez żadnych oznak przytomności. Każdego ze sobą niestety nie zabierzemy, a zostać tutaj zbyt długo również nie możemy. Ponadto, mamy podejrzenia, że wydarzenie objęło całe Stany, a kto wie, czy nie świat - ostatnie słowa wypowiedział ciszej, jakby bał się, że powiedziane zbyt głośno staną się prawdą, po czym ruszył w stronę wyjścia. - Gdzie jest twoja rodzina? Jeśli chcesz, możemy pojechać po nich i jeśli również są nieprzytomni, w drodze wyjątku zabrać z nami do bezpieczniejszego miejsca.

- Mam tylko tatę, który mieszka w Londynie. Ja przyjechałam tu na studia - odpowiedziała i nagle otworzyła szerzej oczy, szukając po kieszeniach telefonu. - Powinnam do niego zadzwonić, żeby...

- Nie zadzwonisz - przerwał jej Alex. - W całym mieście nie ma zasięgu. Możesz potem spróbować z telefonu w bazie. Naszej własnej sieci telefonicznej ta awaria nie powinna była objąć.

Annie spuściła wzrok i już nic więcej nie mówiła. Cała ludzkość trwająca w dziwnym uśpieniu, brak możliwości kontaktu z innymi, wszystko przedstawiało się w coraz gorszym świetle. Nawet nie spodziewała się, co czeka ją poza budynkiem. Widok w środku był jedynie czubkiem góry lodowej.

Kiedy wreszcie wydostali się na zewnątrz, jej oczom ukazała się sceneria, której wolałaby nigdy w życiu nie doświadczyć. Wszystko pozostawało w bezruchu, a jednak na parkingu panował chaos trudny do opisania słowami. Samochody, których kierowcy stracili nagle przytomność, tworzyły teraz istne złomowisko. Jednak najbardziej wstrząsający byli zakrwawieni ludzie za kierownicami lub przygnieceni przez pozbawione kontroli auta. Spod niektórych kończyny wystawały w tak nienaturalny sposób, że trudno było określić, czy należą do jednej osoby, czy dwóch lub więcej. Dziewczyna nigdy nie była psychicznie przygotowywana na coś takiego. Wątpiła, że ktokolwiek mógł. Czując napływające do oczu łzy, szybko odwróciła wzrok i otarła je rękawem bluzy. Wiedziała, że ci tutaj nie byli jedynymi ofiarami. W całym mieście wielu musiało skończyć w podobny sposób. Jakim cudem jej piękny Waszyngton w jednej chwili zmienił się w zbiorową mogiłę?

- To się nie dzieje - wydusiła z siebie łamiącym głosem, nim zasłoniła usta dłonią.

- Chciałbym - odpowiedział jej szatyn. - Dobra wiadomość jest taka, że najgorsze już się wydarzyło, więc teraz jest trochę bezpieczniej - spojrzał współczująco na nastolatkę przez ramię. - Mogłem przed wyjściem cię uprzedzić, żebyś lepiej zamknęła oczy. Poczekaj sekundę - polecił, a następnie zaczął podskakiwać w miejscu, machając uniesioną do góry ręką. - Hunter, tutaj!

Dosłownie, w sekundę ich włosami poruszył podmuch wiatru, gdy tuż obok pojawił się pojazd, który śmiało można było porównać do kosmicznego skutera. Stanowiła go platforma podświetlana na zielono, nieposiadająca żadnych kół, ale unosząca się lekko nad powierzchnią ziemi. Z przodu znajdowała się kierownica oraz panel z przyciskami w różnych kształtach oraz kolorach. Na pokładzie stał chłopak o ciemnych włosach, wyglądający na mniej więcej w wieku Alexa, ubrany tak samo, jak on.

Spojrzał najpierw nieco zdziwiony na dziewczynę, po czym przeniósł wzrok na swojego kolegę.

- Jak sytuacja w środku? - spytał zaniepokojonym głosem.

- Niewiele lepiej, niż tutaj. Niektórzy żyją, ale są nieprzytomni. Ją znalazłem, gdy była już wybudzona - odpowiedział Alex i przybliżył nieco dziewczynę w stronę bruneta. - Annie, to jest mój partner, Hunter - przedstawił chłopaka, który obrzucił platynowowłosą łagodnym spojrzeniem zielonych oczu.

- Już myślałem, że nikogo takiego nie znajdziemy. Wygląda na to, że jesteś naszą małą nadzieją.

Tymi słowami chłopak nieświadomie podsycił niepokój w sercu dziewczyny. Nadzieja. Coś, o czym ludzie mówią, gdy nie są już w stanie dostrzec żadnego rozwiązania danej sprawy. Wspomniawszy o niej, budziło się często większy strach, a niżeli podnosiło na duchu. Miałeś wtedy świadomość powagi sytuacji oraz tego, że szanse na jej poprawę są nikłe. Innymi słowy, możesz jedynie liczyć na cud.

Więc obecne położenie naprawdę było krytyczne.

- Pogadamy w trakcie podróży. Proponuję zabrać ją do IFO, dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja u innych i wtedy skonsultować z dowódcą, co dalej - odparł Alex i wskoczył na platformę, skąd podał dłoń Annie. - Wsiadaj. Nie bój się, Quick Jack wytwarza specjalne pole przyciągające, aby nikt nie stracił na nim równowagi ani nie spadł - uśmiechnął się szeroko.

- Ze wszystkiego, co zobaczyłam, myślę, że akurat tego się nie boję - odparła cicho i posłusznie wdrapała się z jego pomocą na pokład, z którego rozejrzała po panoramie miasta.

Czarne słupy dymu, gdzieniegdzie widoczne płomienie, sypiące się ściany i to wszystko w akompaniamencie alarmów, których nie miał kto wyłączyć. Właśnie tak wyglądała teraz stolica. A jeszcze dziś rano jadła pyszne śniadanie, przepychała między ludźmi biegnąc na przystanek autobusowy i walczyła z czasem, by nie spóźnić się do zakładu fryzjerskiego na farbowanie włosów. Jakim cudem ktokolwiek był w stanie doprowadzić do zniszczenia w tak krótkim czasie?

Kiedy już cała trójka znalazła się na pokładzie, Hunter wcisnął obok głośnika na panelu duży niebieski guzik, przytrzymując go przez dłuższy czas.

- Oddaję stery, wracamy. Mamy jedną przytomną osobę. Zabierz nas do samolotu - wydał polecenie i dopiero wtedy puścił przycisk.

Chwilę po tym pojazd ruszył do przodu, nabierając prędkości równej motocyklowi. Zgodnie z zapewnieniami Alexa, żadne z nich nawet się nie zachwiało. Zupełnie, jakby podłoże pod platformą się przesuwało, a nie oni. W dodatku pojazd cały czas utrzymywał taką samą odległość od powierzchni. Nawet, gdy napotykał jakąś przeszkodę na swojej drodze, zwyczajnie unosił się do góry i znów opadał niżej. Zdecydowanie bardziej przypominało to lot niż jazdę.

Szatyn od dłuższego czasu przyglądał się zachowaniu dziewczyny. Jej wzrok zdradzał, że myślami przebywała w zupełnie w innym miejscu, niedostępnym dla innych poza nią samą. Zapewne próbowała w głowie jakkolwiek połączyć wątki i przewidzieć, co będzie dalej. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jest roztrzęsiona, choć nie okazuje tego w dobitny sposób. Trudno się dziwić. W jednej chwili straciła przytomność, w drugiej była zupełnie sama w obróconej o sto osiemdziesiąt stopni rzeczywistości, a na dodatek została zabrana przez obcych ludzi. Wszystko stało się bardzo szybko.

Alex doskonale znał to uczucie i z autopsji wiedział, że pozostawienie takiej osoby samej sobie w rozwodzeniu się nad niedawnymi wydarzeniami nie zawsze jest dobrym pomysłem.

- Hej, jesteś dość cicha. Nie spytasz o nic? - zagadał do Annie, próbując przekierować jej uwagę na siebie.

- O co? Przecież też nie wiesz, co się dzieje - spojrzała na niego z lekka zaskoczona.

- A nasze cacko nie wzbudza w tobie zainteresowania? Z tego, co wiem, latające pojazdy dla zwykłych ludzi nie są czymś pospolitym.

- Daj spokój - wtrącił się Hunter, krzyżując przed sobą ręce. - Też byś był na jej miejscu małomówny.

- Tylko próbuję pomóc w niemyśleniu o najgorszym. Rozmowa utrudnia rozpamiętywanie - wzruszył ramionami, nie tracąc uśmiechu z ust. - To jak, jesteś ciekawa?

- Nie masz w sobie za grosz empatii? - prychnął brunet. - Mógłbyś chociaż w takiej sytuacji okazać trochę taktu.

- Zapewniam cię, że jestem najbardziej empatycznym człowiekiem na tym Quick Jacku. Poza tym, już ty zająłeś się zachowaniem powagi, a ktoś musi rozluźniać atmosferę.

- Możecie się nie kłócić? - spytała nieśmiało dziewczyna, wręcz proszącym tonem głosu.

- O widzisz? Jednak masz pytania! Nie przejmuj się tym, my często... - zaczął Alex, ale przerwał mu nagły pisk z urządzenia.

Hunter szybko podszedł do panelu i nacisnął zielony guzik pod głośnikiem.

- Co jest?

- Coś niezidentyfikowanego przez nasze satelity się do was zbliża. Widzicie to?

Brunet ledwo zdążył zdziwić się komunikatem, gdy nagle jak na zawołanie rozległ się głośny ryk, przez który cała trójka od razu zasłoniła uszy. Przez chwilę źródło nie znajdowało się w zasięgu wzroku i trudno było zorientować się, z której dokładnie strony dobiegł ich ów dźwięk. Dopiero po upływie kilku sekund zza budynku wyłoniła się machina mrożąca krew w żyłach. Przypominała splecionego z żelaznych prętów wilczego robota, jednak zdecydowanie przewyższającego wielkością swój naturalny odpowiednik. Wlepił świecące szkarłatem ślepia w chłopaków i dziewczynę, którzy od chwili jego pojawienia się znieruchomieli. W pewnym momencie znów wydał z siebie przerażające wycie, po czym ruszył w pogoń za pojazdem.

- Alex, spróbuj go zdjąć - polecił Hunter, jako pierwszy otrząsnąwszy się z szoku, ale nie spuszczając wzroku z goniącej ich machiny.

Szatyn bez słowa wyjął z kieszeni munduru czarną kostkę, która w jego dłoni błyskawicznie uformowała się w łuk. Na pierwszy rzut oka zdawał się nie posiadać cięciwy, ale chłopak jako jedyny zdawał się doskonale widzieć ją oraz strzałę. Przez krótką chwilę mierzył w wilka, po czym wypuścił pocisk, widoczny przez krótką chwilę jako laserowa wiązka. Przy łbie machiny rozbłysło czerwone światło, z jednego miejsca ulotniło się nieco dymu i... Tyle. Żadnego wybuchu. Wilk nawet nie zwolnił. Widząc brak efektu, Alex wypuścił drugi pocisk, a zaraz po nim trzeci i czwarty. Mimo to, machina zdawała się być nienaruszona, a w dodatku cały czas ich goniła.

- To się da w ogóle zniszczyć? - krzyknął poddenerwowany, przygotowując kolejny pocisk do wystrzelenia.

Annie również nie spuszczała wzroku z wilka. Chciał ich zabić? Na pewno, w innym wypadku aż tak zażarcie nie goniłby Quick Jacka. Dlaczego rzucił się akurat w ich kierunku, skoro wokoło było tylu żywych, pozbawionych świadomości ludzi, mogących zostać jego ofiarami bez większego wysiłku? Chyba, że właśnie o to chodziło. Szukał przytomnych.

Na szczęście machina w końcu okazała się nie taka niezniszczalna, jak się z początku wydawało. Kiedy piąty pocisk trafił w szkarłatne oko, bestia na moment zatrzymała się i skuliła. Już myśleli, że zaprzestała pościgu, ale niestety trwało to zaledwie chwilę. Potrząsnęła łbem parę razy, po czym wznowiła bieg za pojazdem. Jednak jej kroki zdawały się mniej pewne. Istniała możliwość, że właśnie odkryli słabość?

- Spróbuj trafić w drugie oko. Może to jego czuły punkt - polecił Hunter i odwrócił się w stronę panelu. - Larry, daleko jeszcze?

- Za siedem minut będziecie u nas. Jak sytuacja?

- Zaraz się okaże - odparł chłopak, spoglądając przez ramię na swojego partnera.

Alex w tym czasie przygotował kolejną strzałę i odetchnąwszy głęboko, wypuścił ją, trafiając prosto w ślepię machiny. Nastąpiła decydująca chwila.

Wilk gwałtownie zaparł się łapami, zatrzymując w miejscu. Zaczął wydawać z siebie przeraźliwe skomlenie, niczym zranione przez myśliwego zwierzę. W tym samym momencie wszyscy głośno odetchnęli z ulgą, mimo, iż przerażenie jeszcze nie do końca ich opuściło. Dlaczego machina zdawała się naprawdę cierpieć, skoro była tylko robotem? Najlepiej byłoby od razu obejrzeć ją z bliska, ale w tej chwili nie było na to ani czasu, ani warunków. Zwłaszcza, że wilk nadal się ruszał, a gdyby mu się podstawili, mógł nadal wyrządzić krzywdę. Ważne, że przestał ich gonić.

- Opanowana. Widzimy się za chwilę - powiedział Hunter i wcisnął czerwony guzik pod głośnikiem, rozłączając się tym samym z ich kierowcą.

- Alex - zaczęła Annie, nadal nie spuszczając oczu z machiny, od której coraz bardziej się oddalali. - Mówiłeś, że najgorsze już minęło.

- Bo tak myślałem - zmarszczył brwi, a następnie opuścił łuk, który z powrotem złożył się w małą kostkę. - Najwyraźniej przygotowano dla nas więcej niespodzianek, niż się spodziewaliśmy. Nie, żebym ich ogólnie nie lubił, ale akurat te nie przypadły mi do gustu.

Reszta drogi minęła w milczeniu. Nawet szatyn, jeszcze nie tak dawno skory do zabawiania, ucichł. Zawsze był ostatni do zachowania powagi, ale jak wcześniej powiedziałby, że to jeszcze nie koniec świata - teraz już niemiał co do tego pewności. Podsumowując, ludzie zostali uśpieni na nie wiadomo jak długi czas nieznanym środkiem, a w mieście pojawiła się jedna, jeśli nie więcej, machina, która widząc przytomnych ludzi, rzuca się w ich stronę i zabiłaby, gdyby w porę nie znaleźli na nią sposobu. Jak inaczej mieli to nazwać, jeśli nie apokalipsą, zagładą lub końcem świata?

„A którzy czekali błyskawic i gromów, są zawiedzeni. A którzy czekali znaków i archanielskich trąb, nie wierzą, że staje się już."

Jeśli ktokolwiek był gotów stwierdzić, że to już wszystko, nawet nie miał pojęcia, jak bardzo się mylił. Najgorsze dopiero nadchodziło, a niedawna sytuacja była jedynie drobną prezentacją. Zbliżał się okres, w którym nawet najpewniejsi siebie mieli zwątpić w swoją wielkość. Niedługo przekonają się, jak to jest czuć strach przed każdą kolejną sekundą życia oraz błagać los, by wykonywany właśnie oddech nie był ostatnim.

Zgodnie z zapowiedzią Larry'ego, po kilku minutach dojechali do portu lotniczego, gdzie czekał na nich czarny odrzutowiec pasażerski dość pokaźnych rozmiarów, idealnie komponujący się z mundurami członków departamentu. Quick Jack wjechał do tylnej części samolotu, która była oddzielona od reszty stalową ścianą z drzwiami. Znajdowały się tu jeszcze cztery takie same pojazdy, jednak nie unoszące się już nad podłogą, a bezpośrednio na niej stojące. Kiedy tylko ich zatrzymał się, również opadł powoli na ziemię, by trójka pasażerów mogła z niego zejść. Od razu skierowali się w stronę drzwi, prowadząc dziewczynę przed sobą. Alexowi dopiero po przekroczeniu progu wrócił nagle humor, co dał znać szerokim uśmiechem na widok ósemki osób siedzących na szarych fotelach wokół szklanego stołu.

- Patrzcie, co mamy! - zawołał z dumą, przyciągając Annie bliżej siebie.

- Wow, wreszcie znalazłeś sobie dziewczynę? - prychnął chłopak o blond włosach, uśmiechając się drwiąco.

- Nadal masz ochotę na przekomarzanki? Lepiej pochwal się swoją - odgryzł się szatyn. - Chyba można już powiedzieć, że jako jedyna uniknęła tej całej tragedii. Jest jeszcze trochę wystraszona, dlatego mam nadzieję, że będziecie dla niej mili - dodał, spoglądając na nastolatkę, która patrzyła nieco otępiała na zgromadzone osoby, nie wiedząc jak się właściwie zachować. - Poznajcie... - zaczął, ale przerwała mu rudowłosa kobieta.

- Jedyna? Wspaniale - rzuciła z wyraźnym sarkazmem. - Ja bym na twoim miejscu tak od razu się z nią nie spoufalała - dodała, krzyżując przed sobą ramiona. - Skoro jako jedyna była przytomna, oczywiste, że coś jest z nią nie tak. Kto wie, czy to nie ona doprowadziła do tego wszystkiego?

- Caroline ma rację. Chociaż ja powiedziałbym, że jeśli już, raczej należała do całej grupy, która zaplanowała tę akcję. Doszliśmy do wniosku, iż jeden człowiek nie doprowadziłby do czegoś tak ogromnego. Na pewno mamy do czynienia z większą ilością wrogów - wyjaśnił mężczyzna siedzący obok niej.

I nagle wszyscy wbili podejrzliwe spojrzenia w platynowowłosą. Nigdy nie przypuszczała, że w ciągu kilku sekund z ofiary można uzyskać miano podejrzanej. Wprawdzie nie miała żadnych dowodów na swoją obronę poza słowami, ale chyba wyraźnie wyglądała na przerażoną, prawda? Jak w ogóle mogli pomyśleć, że jest w to zamieszana? Już chciała zaprzeczyć, ale Alex postanowił jako pierwszy wybawić ją z opresji.

- Jacy wy nieufni - pokręcił głową. - Annie, nie przejmuj się nimi. Są nabuzowani i tworzą teorie z księżyca. Idziemy sobie od nich.

Po tych słowach popchnął dziewczynę w stronę białych drzwi, za które bezceremonialnie wpakował najpierw ją, a potem siebie. Tylko Hunter został tam, gdzie stał, odprowadzając ich spojrzeniem. Kiedy już zniknęli z jego zasięgu wzroku, podszedł do jednego z wolnych foteli i zajął miejsce przy stole obok rudowłosej.

- Nie ma teraz potrzeby nikogo oskarżać, Caroline. Mogła mieć zwyczajnie szczęście. Ale wasza teoria jest dość ciekawa. Myślicie, że mogłaby tak dobrze udawać zdezorientowanie i strach?

- Nie musiałaby. Może się zgubiła, grupa ją porzuciła albo sama uciekła po zorientowaniu się, do czego doprowadzili. Nie ufałabym jej - odparła kobieta, po czym spojrzała na niego wnikliwie. - Ktoś tu coraz bardziej przypomina swoim zachowaniem dowódcę.

- Nie śpieszy mi się do zostania nim - odpowiedział od razu zdecydowanym tonem głosu. - Vincent lepiej sprawdza się w tej roli i lepiej, żeby pełnił ją jeszcze przez długi czas. Co ważniejsze, czy ktoś z was też spotkał się podczas akcji z, tylko nie śmiejcie się jakkolwiek to zabrzmi, mechanicznym wilkiem?

- J-ja i B-barry - podniosła rękę chudziutka dziewczyna o krótkich, blond włosach. - L-ledwo zdołaliśmy p-przed nim u-uciec i...

- Żaden z pocisków nawet w małym stopniu go nie uszkodził - dokończył za nią jej partner. - Na szczęście udało się nam go zgubić. Też go widzieliście?

- Też przed nim uciekaliśmy - skinął głową brunet. - Przestał nas gonić dopiero, gdy Alex trafił go w oczy. Najwyraźniej ma tam zamontowane coś pozwalającego mu rozeznawać się w terenie, a gdy zostało to uszkodzone, stracił obraz otoczenia oraz możliwość poprawnego poruszania. Jedyne co mnie zastanawia, zachowywał się jak żywe zwierzę. Zawył niczym wilk, a gdy został postrzelony w oczy, skomlał i kulił się - przyłożył palec wskazujący i kciuk między brwi, marszcząc je. - To zdecydowanie najdziwniejsza sprawa, z jaką mieliśmy styczność.

- I najniebezpieczniejsza - dodała Caroline. - Rozejrzyj się. To już nie jest ten sam świat, w którym dotąd działaliśmy. Hakerzy, szaleni naukowcy, psychopaci chcący przejąć władzę... Oni wszyscy nie sprowadzali tak ogromnego zniszczenia. Ponadto, nawet jeśli działali ostrożnie, zawsze zostawiali ślad, pozwalający do nich dotrzeć zanim wyrządzą większą krzywdę. Ci, którzy z sukcesem stworzyli coś podobnego apokalipsie, muszą być kierowani przez istnego geniusza. Uśpienie wszystkich ludzi, wypuszczenie wilków, które mordują jakichkolwiek ostałych przy przytomności świadków, nawet ja bym na coś podobnego nie wpadła. Zastanawia mnie tylko cel.

W tym momencie stalowe drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki mężczyzna o kruczoczarnych włosach zaczesanych do tyłu. Choć brakowało mu jeszcze dwóch lat do czterdziestki, jego twarz już znaczyły pojedyncze zmarszczki, będące śladem często doświadczanego stresu związanego z pełnioną funkcją.

Wszyscy skierowali na niego swe spojrzenia. Nikt nawet nie myślał o tym, by choć na moment odwrócić wzrok, dopóki znajdują się w jego obecności. Tak w departamencie zachowywano się w stosunku do tylko jednej osoby o najwyższym autorytecie, która cieszyła się bezwzględnym szacunkiem wszystkich członków. Tej, której rozkazy były słowem ostatecznym i nikt nie śmiał się sprzeciwić nawet, jeśli twierdził, że inny sposób byłby lepszy.

- Wszyscy wrócili? - spytał, zbliżając się do stołu.

- Tak jest - potwierdził Hunter.

- Jak sytuacja z waszego punktu widzenia?

- Wszyscy nieprzytomni, ale niektórzy żyją. Do tego w mieście grasuje kilka mechanicznych wilków, które nas atakowały. Alex znalazł tylko jedną przytomną dziewczynę.

- Gdzie ta przybłęda? - Vincent rozejrzał się po zebranych, szukając wzrokiem wspomnianego szatyna, którego zwykł nazywać właśnie w ten sposób.

- Zabrał ją do saloniku, żeby Caroline nie zagryzła jej na śmierć.

- Ja wcale nie...

- Nie obchodzi mnie teraz, kto kogo chciał i kto pierwszy zaczął. Jak się trzyma? Roztrzęsiona czy w miarę spokojna?

- Nie powiedziałbym, że roztrzęsiona, ale na spokojną też nie wyglądała. Wydaje mi się, że na razie wszystko w sobie dusi.

- W takim razie damy jej czas na dojście do siebie, a pojutrze rano przyprowadzicie ją do mnie i postaramy się wyciągnąć od niej szczegóły odnośnie tego, co zdążyła zobaczyć - zarządził dowódca, po czym oddalił się od stołu. - Odlatujemy. Orellowie, zabraliście dwie nieprzytomne osoby, jak prosiłem? Po powrocie warto będzie je przebadać, dziewczynę również.

- Leżą w pokoju medycznym - potwierdził Barry.

Słysząc to, Vincent skinął głową i po chwili zniknął za drzwiami. Wszyscy skierowali wzrok na Huntera, który z poważną miną wyraźnie nad czymś myślał.

- Hej, rozchmurz się trochę. Nie mówię, że mamy zaraz wszyscy żartować w najlepsze, jak Alex czy Tony, ale nie możemy tracić pewności siebie. Rozgryziemy tę sprawę, jak każdą inną i przywrócimy świat do prawidłowego stanu - powiedziała rudowłosa, trącając łokciem bruneta.

- Mam nadzieję, że twoje słowa okażą się prawdziwe - westchnął, opadając na oparcie fotela.

Tymi słowami zakończył swój udział w rozmowie, a samolot wkrótce uniósł się do góry, opuszczając jedno z wielu miejsc wydarzenia, które w kartach historii miało zostać zapisane jako największa tragedia w historii Ameryki. Odpowiedzialni za nią byli na tyle przebiegli, że wszystko doskonale zaplanowali. Tak, by nikt z departamentu nie wpadł zbyt szybko na to, co dokładnie się dzieje. Uśpieni ludzie i zabójcze machiny sprawiały złudzenie pojedynczej akcji, mającej na celu tylko zniszczenie. Tak naprawdę główna część miała się dopiero rozpocząć.

Czarnowłosa ubrana w czerwony frak i białe spodnie siedziała na grzbiecie jednego z wilków, obserwując odlatujący samolot. Uśmiechnęła się szeroko, niby ze szczęścia, ale jednak w tej radości kryło się coś na wzór dzikiej satysfakcji.

- Mamo, tato, udało się. Wasz plan nie zawiódł - powiedziała sama do siebie, a jej głos był przepełniony dumą i zachwytem. - Też to widzisz, Michael? Mam nadzieję, że tak. Chciałeś nam wszystko popsuć, ale ostatecznie i tak wygraliśmy. Patrz na swoją przegraną, patrz i płacz, jak małe dziecko. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro