Rozdział dziesiąty. Pomiędzy.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Stanęło na tym, że ją opuścił, gdyż nie potrafił sobie poradzić z dwoistością jej natury – nieszczęsny nie wiedział, że wszystkie niewiasty są takie właśnie: rozdarte.

Philippa Gregory ,,Biała Królowa"



Wiem, że panuje chłód, gdy jesteśmy z dala od siebie
I nienawidzę czuć, jak to umiera
Ale nie możesz dać mi tego, czego chcę
Daj temu czas

Prvis ,,You and I"




Gorlois przysięgał sobie, że nie ruszy się z domu dopóki Norwenn nie urodzi, jednak wkrótce wydarzyło się coś, co skomplikowało jego postanowienie. Otrzymał bowiem list od Uthera w którym ten poinformował go, że żeni się z Igraine de Bois i zaprasza go na wesele.

Gorlois był niezwykle zaskoczony. Wprawdzie jego przyjaciel deklarował, że gdy zostanie królem, znajdzie sposób, by poślubić Igraine, ale nikt nie przypuszczał, że Tristan tak szybko da się przekonać i zapomni o swojej irracjonalnego niechęci do Pendragona. Zresztą, Gorlois przypuszczał, że ta niechęć była obustronna i brała się z tego, że obaj mężczyźni mieli wyjątkowo dominujące i uparte charaktery.

W każdym razie postanowił wybrać się na ślub, aby być przy towarzyszu w tym ważnym dniu. Pocałował ojca na pożegnanie, zalecił żonie by o siebie dbała i wyszedł z zamku. Gdy wchodził do stajni po konia, drogę zastąpiła mu służąca Sinead.

— Panie! – krzyknęła starucha. – Musimy pomówić.

— Co się stało? – zapytał Gorlois, który nie wiedział o ,,przepowiedni" kobiety wobec jego nienarodzonego dziecka.

— Panie, zaklinam cię – wycharczała Sinead. – Oddal swoją żonę i pozbądź się dziecka.

— Pozbądź? – wykrztusił Gorlois. – Jak to pozbądź?

Oczywiście, wiedział, że niektóre kobiety, z jakiegoś powodu niechcące rodzić dziecka, piją zioła powodujące krwotok i poronienie. Nigdy jednak nie przeszło mu przez myśl, że on lub Norwenn mogliby się tego dopuścić. Przecież cieszyli się ze spodziewanych narodzin.

— To dziecko zostało poczęte pod przymusem i w okresie żałoby – wyjaśniła Sinead. – Jest przeklęte. Nie wolno dopuścić by wzięło choć jeden oddech.

Chrapliwy głos służącej wywołał dreszcz Gorloisa. Jednak jako człowiek rozsądny i nieprzesądny, odpowiedział:

— Nie wierzę w takie rzeczy. Jeśli masz na myśli, że moje dziecko jest nienormalne, to owszem, słyszałem w swoim życiu o dzieciach, które rodziły się ułomne i ze zniekształconymi ciałami, jeśli matka osiągnęła późny wieku lub rodzice byli bliskimi krewnymi. Jednak żadna z tych kwestii nas nie dotyczy. Nie chcę słyszeć takich słów na temat mojego dziecka, chyba że zdołasz udowodnić, że Norwenn tak naprawdę ma pięćdziesiąt lat lub jest nieślubną córką mojego ojca.

Starał się brzmieć swobodnie i żartobliwie, ale zachowanie służki wydawało mu się naprawdę niepokojące. Chciałby opuścić już to miejsce, za którym tak tęsknił, i udać się do Camelotu.

— Nie twierdzę, że będzie chrome – powiedziała Sinead. – Będzie przeklęte. Przyniesie strach i ból – złapała swojego pana za rękę i wpatrywała się w niego przeszywającym wzrokiem.

Gorlois energicznie się wyrwał.

— Nie waż się tak mówić o moim dziecku! – krzyknął. – Człowiek nie rodzi się albo dobry ani zły, staje się taki pod wpływem otoczenia! Jeśli dowiem się, że powiedziałaś albo zrobiłaś coś, co zaszkodziło Norwenn i dziecku, to popamiętasz!

— Ale panie... - Sinead chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Gorlois już jej nie słuchał. Wsiadł na konia i odjechał.




Po przybyciu do Camelotu, Gorlois od razu udał się do komnaty Uthera, który uścisnął go na przywitanie.

— Witaj, przyjacielu – powiedział z wdzięcznością. – Bardzo się cieszę, że przyjechałeś. Rozumiem, że masz rodzinę i...

— Moja rodzina nie zginie – urwał Gorlois. Uther był tak zachwycony swoim przyszłym ślubem, że chyba wbrew własnej naturze uznał wszystkie sprawy związane z małżeństwem i płodzeniem potomstwa za cudowne i fantastyczne. Nie musiał wiedzieć, że jego najlepszy przyjaciel wcale nie kocha swojej żony. – Opowiedz mi lepiej o sobie. Jak do tego doszło, że Tristan zgodził się na twój ślub z Igraine?

— Mówiłem, że gdy zostanę królem, nie będzie umiał mi odmówić – wzruszył ramionami Pendragon. – Wizja siostry na tronie bardzo mu się spodobała. Nadal mnie nie lubi, i Agravaine też mnie nie lubi, ale teraz jestem królem i nikt nie może mi nic zrobić.

Gorloisa przeszedł niespodziewany dreszcz. Miał wrażenie, że w słowach Uthera odbił się duch Tewdrika – tyrana dla którego korona była usprawiedliwieniem wszystkiego. Szybko jednak otrząsnął się. Jego przyjaciel nie jest taki. Będzie dobrym i sprawiedliwym władcą.

Dalszą rozmowę przerwało wejście do komnaty Igraine, która już przyjechała na zamek z babką i braćmi.

— Witaj, sir – powiedziała na widok Gorloisa. – Tak się cieszę, że przybyłeś. Chcemy mieć wokół siebie wszystkich przyjaciół.

,,Przecież prawie mnie nie znasz, kobieto" pomyślał Gorlois, ale Igraine była zbyt miła, żeby ją odtrącać. Najwidoczniej nie potrzebowała wiele czasu, żeby uznać kogoś za przyjaciela. W Utherze zakochała się praktycznie z marszu.

— Kochany, wołają cię na salę żebyś sprawdził wystrój – Igraine dotknęła ramion Uthera. – Mogę iść z tobą? Będę się czuła prawie tak jakbyśmy już byli mężem i żoną.

Gorlois uśmiechnął się, słysząc podekscytowanie i niewinność w słowach dziewczyny. Miał wrażenie, że małżeństwo to dla niej przyjemna zabawa. Podejrzewał, że życie zweryfikuje jej marzenia, ale ona przynajmniej jakieś miała. On nie miał nic.

,,Nie, mam dziecko" przypomniał sobie. ,,To mi wszystko wynagrodzi".




Vivienne była wdzięczna Gorloisowi, że znów traktuje ją jak przyjaciółkę i w żaden sposób nie próbuje wracać do ich krótkiej przygody miłosnej. Dzięki temu czuła się trochę lżej i swobodniej i znów polubiła jego towarzystwo. Niestety, teraz Gorlois pojechał do Camelotu, a Nathan został wysłany na północ, aby w ramach sojuszu zawartego przez Uthera Pendragona, pilnować granicy Northumbrii na którą nieustannie napadali Szkoci i Piktowie.

Vivienne czuła się więc trochę samotna, chociaż próbowała zabijać czas odwiedzaniem ludzi i służeniem im pomocą, zwłaszcza że Norwenn większość czasu spędzała teraz w domu. Za bardzo bała się o dziecko po ostatnim ,,wypadku".

Kiedy czarodziejka wracała do domu z jednej z takich wypraw, zaczepiła ją Sinead. Vivienne, pamiętając do czego doprowadziła Nor, postanowiła potraktować kobietę chłodno. Kto wie jakie teorie będzie miała na jej temat.

— Pani... - Sinead złapała ją za ramię. Vivienne wyrwała się. – Pani, błagam, ratuj mojego pana!

— Lorda Aidana? – zdziwiła się Vivienne. – Co z nim nie tak?

— Och, pan jest zdrowy, dzięki bogom – odparła Sinead. – Ale wiem, że obu moich panów spotka ból i cierpienie, jeśli ta łachudra urodzi dziecko.

Vivienne nie potrzebowała pytać kim jest ,,łachudra". Sama uważała, że zarówno Aidan, jak i Gorlois już nacierpieli się za jej sprawą, ale nie mieszała do tego dziecka Norwenn. Właściwie chyba ono było jedyną nadzieją na to, że małżeństwo jego rodziców będzie trwało w jako takiej harmonii.

— Oni już cierpią – powiedziała. – Ale kiedy dziecko się urodzi, łatwiej im będzie stworzyć rodzinę.

— To dziecko jest przeklęte – przekonywała Sinead. – Przyniesie im tylko ból. Poczęło się...

— Milcz! – krzyknęła Vivienne. Nikt nie miał prawa tak mówić. Może i Norwenn zrobiła okropną rzecz, ale nadal była jej kuzynką i młoda czarownica nie potrafiła do końca jej nienawidzić, chociaż czasami tak jej się wydawało. A Gorlois był jej najlepszym przyjacielem i tym bardziej nie zasłużył, żeby ktoś życzył śmierci jego dziecku. – Nie wierzę w takie rzeczy! Mój Nathan też począł się w okropny sposób, a jest najlepszym człowiekiem jakiego nosiła ziemia! Jeśli jeszcze raz powiesz coś takiego...

Poczuła jak zrywa się gwałtowny wiatr. Najwidoczniej nawet po tylu latach szkolenia się w magii emocje mogły wziąć górę nad jej umiejętnościami.

— Pan Gorlois będzie szczęśliwszy bez tego dziecka... - Sinead nie dała się zrazić. – Jeśli podałabyś Norwenn jakieś zioła, pani, nikt by nie podejrzewał...

— Prędzej umrę – powiedziała Vivienne zgrzytając zębami.

Może i na swój sposób była zazdrosna i rozżalona po ślubie Gorloisa i Norwenn. Ale zło już się stało. Nawet gdyby Nor straciła dziecko, mąż by jej nie porzucił. Byłby jedynie bardziej zrezygnowany i pozbawiony nadziei. Vivienne nie mogła mu tego zrobić. Nie mogła pozbawić go szansy na szczęśliwą rodzinę i czystą miłość. I nie mogłaby potem spojrzeć mu w oczy.

— Jeśli jeszcze raz mi to zaproponujesz, pójdę do lorda Aidana i wszystko mu opowiem – zagroziła. – Jemu zależy na wnuku.




W dzień ślubu, Uther szykował się do uroczystości w swojej komnacie.

Promieniał radością. Jego szczęście było kompletne. Osiągnął swój cel, został królem Camelotu i był jednym z najpotężniejszych ludzi na całej wyspie. A teraz ukoronowaniem wszystkiego miało stać się poślubienie kobiety, którą kochał i na którą czekał tak długo. Podobno bajki nie istnieją i nie ma idealnych losów. Wszyscy, którzy tak sądzili, mylili się.

Z rozczuleniem pomyślał o swojej przyszłej żonie. W ogóle nie czuł goryczy na myśl o tym, że zgodziła się na zaręczyny dopiero gdy Tristan wyraził zgodę. Świadczyło to o tym, że jest lojalna i wierna rodzinie, i że taka sama będzie wobec niego. Była czułą, wrażliwą i kochającą istotą dzięki której stał się lepszym człowiekiem. Ona da mu siłę do władania krajem. Stworzą idealną parę królewską, która da początek idealnej dynastii.

Jego pełne nadziei rozmyślania przerwało wejście do komnaty Tristana de Bois.

— Nie zapukałeś – zwrócił mu uwagę Uther. ,,Czarny rycerz" nawet na to nie zareagował.

— Zaraz poślubisz moją siostrę i dlatego muszę powiedzieć ci jedną rzecz.

— Tristanie, proszę, za chwilę zaczyna się uroczystość, nie mam czasu na kłótnie – westchnął ze znudzeniem Uther.

— Nie chcę się kłócić – zapewnił Tristan. Jego wzrok był zimny i srogi. – Chcę ci tylko powiedzieć, że Igraine jest moją najdroższą siostrą i jedyną osobą na świecie, na której mi zależy. Nie zasługujesz na nią, ale ona cię kocha, więc nie będę stawał na drodze jej szczęściu. Ale uwierz mi – podszedł do Uthera tak blisko, że król mógł widzieć najmniejszy grymas na jego twarzy. – Jeśli nie będziesz dla niej dobry, jeśli dowiem się, że przez ciebie cierpiała, jeśli skrzywdzisz ją w jakikolwiek sposób... Zabiję cię. To nie żart. Naprawdę cię zabiję, nie zważając na koronę i konsekwencje.

— Nie skrzywdzę Igraine – zapewnił Uther. Znał przyszłego szwagra na tyle dobrze, by wiedzieć, że dotrzymałby obietnicy. – Zrobię wszystko, żeby była szczęśliwa.

— To dobrze – pokiwał głową Tristan. – W przeciwnym razie, jeden z nas zginie.

Następnie wyszedł z komnaty, zostawiając Uthera w stanie znacznie mniejszej radości i euforii.




Igraine w jasnej, bogato zdobionej sukni, z upiętymi włosami i obwieszona klejnotami, wyglądała nie tylko młodzieńczo i uroczo, ale również kobieco i dumnie, szczególnie gdy Uther nałożył na jej głowę koronę, czyniąc ją królową Camelotu.

Król zachowywał powagę i skupienie, jednak z jego oczu dało się wyczytać, że jest w euforii i uważa się za najszczęśliwszego człowieka na świecie. Jego świeżo poślubiona małżonka nie miała już skrupułów w okazywaniu emocji. Uśmiechała się promiennie, machała do ludzi, a potem uwiesiła się na ramieniu męża przy całej sali. W innej sytuacji Uther byłby zły taką wylewnością, ale teraz wpatrywał się w stojącą obok kobietę jakby była największym skarbem świata.

,,Na mnie tak nigdy nie patrzył" pomyślała z goryczą Nimue, która oglądała całą uroczystość w tafli wody. Do tego mają prawo tylko słodkie, grzeczne dziewczynki, które są przekonane, że życie to jedna wielka zabawa, a głupi mężczyźni, pijani ich urokiem, nie chcą ich wyrywać z tego przekonania.

Nimue mogła się pocieszać jedynie tym, że Uther pewnego dnia i tak znudzi się tą mdłą, naiwną dziewczyną. Nadal chciała aby był królem i właściwie nie życzyła mu źle, ale nie obraziłaby się gdyby rozczarował się małżeństwem, i w rezultacie utracił i ją, i Igraine.

Jej rozmyślania przerwało wejście Fiony.

— Przyniosłam ci wina, pani – powiedziała młoda kapłanka, a widząc odbijające się w wodzie twarze Uthera i Igraine, zapytała. – Co to takiego?

— Oglądam ślub króla Camelotu – wzruszyła ramionami Nimue. – Czy nawet tego mi nie wolno w moim nudnym życiu?

Fiona, zdziwiona nieuzasadnionym wybuchem najwyższej kapłanki, po prostu usiadła obok niej i nalała wina do kielicha Nimue. Po chwili odważyła się odezwać:

— Dziwne, że król cię nie zaprosił, pani, skoro tak się przyjaźnicie.

— I tak bym nie przyszła – prychnęła Nimue. – Nie lubię takich bezsensownych zabaw – skrzywiła się.

Wiedziała, że Uther nie zaprosił jej ze względu na szacunek wobec ich dawnej relacji, ale i tak czuła ból. Nawet nie z powodu samego zakończenia romansu. Uther powiedział, że mogą być nadal przyjaciółmi, ale ona wiedziała, że to niemożliwe. Teraz, gdy jest zajęty żoną, nie będzie potrafił przyjaźnić się z byłą kochanką. Uznałby to za nielojalność. W rezultacie Nimue została całkiem sama.

,,On w końcu umrze, a ja będę żyła nadal" pomyślała. ,,Za sto lat o nim zapomnę."

Tymczasem Fiona straciła zainteresowanie nastrojem starszej kapłanki, wpatrując się w surową twarz Tristana de Bois, który nie silił się na udawanie, że dobrze bawi się na weselu.

— Ciekawy człowiek – uśmiechnęła się dziewczyna. – Chciałabym sprawdzić czy czasem traci tą powagę – posłała Nimue kpiące spojrzenie, które nie pozostawiało wątpliwości co do dwuznaczności wypowiedzi.

— Lepiej zajmij się swoimi obowiązkami, a nie jakimiś nieodpowiednimi fantazjami o przypadkowych mężczyznach – upomniała ją Nimue.

Fiona zmarszczyła czoło. Była dumna ze swojej magicznej mocy i służby w świątyni, ale tak naprawdę okropnie się nudziła. Codzienne życie w Avalonie nie było zbyt ekscytujące, zwłaszcza jeśli nie miało się wysokiej pozycji.

Gdyby mogła zostać najwyższą kapłanką... Ale mogą być najwyżej trzy, więc musi czekać na śmierć starej Halinor, która obecnie miewała się znakomicie.




W tym samym czasie Morrigan udała się na rozmowę z Luną.

Od dawna biła się ze swoimi myślami i sumieniem, mając wrażenie, że nie posiada nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Kathleen i Eileen podzielały jej wątpliwości co do słuszności postępowania najwyższych kapłanek i zawsze były chętne do rozmowy, ale nie miały tak dużego poczucia odpowiedzialności jak ona. Vivienne, jedyna, która w pełni by ją rozumiała, przebywała poza Avalonem i chociaż teoretycznie mogłyby utrzymywać kontakt telepatyczny, nie był to dobry sposób na długie zwierzenie.

Postanowiła więc porozmawiać ze swoją mentorką. Wprawdzie Luna była kobietą oddaną Avalonowi, o tradycyjnych poglądach, ale jednocześnie jej szlachetność i moralność z pewnością sprawią, że zrozumie wahania Morrigan.

— Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, zostając najwyższą kapłanką... - mówiła młoda dziewczyna. – Nie jestem taka jaką chciałyby mnie widzieć Halinor i Nimue. A zarazem jestem za słaba, żeby spróbować im się przeciwstawić i zrobić coś po swojemu. Chciałabym być taka jak Vivienne. Chciałabym się buntować i otwarcie wyrażać swoje zdanie.

— Czasami nie trzeba się buntować, kochane dziecko – Luna pogłaskała ją po włosach. – Czasami lepsza jest łagodna perswazja.

— Łagodna perswazja nie działa! – zawołała Morrigan. – Jak mamy wychowywać nowe pokolenia, skoro u władzy są osoby manipulujące cudzymi umysłami, gotowe zabijać dla idei, pozbawione współczucia czy tolerancji? – zadrżała na myśl, że Nimue nigdy nie umrze i do końca świata będzie strzegła starych zasad.

— Zawsze trzeba mieć nadzieję – powiedziała Luna. – Ludzi dobrej woli jest więcej.

— Może masz rację – westchnęła Morrigan. Szkoda tylko, że nie wśród najwyższych kapłanek.

Ale rzeczywiście była nadzieja. W pewnym sensie był nią Uther Pendragon, człowiek, który oparł swoje królestwo o wspólne rządy możnych, rycerzy, kapłanów i magów, gwarant tolerancji i harmonii. Ale Morrigan przeczuwała, że nawet jeśli pozostanie dobrym królem, to nie on ostatecznie zaprowadzi sprawiedliwość i pokój w królestwie.

,,Przyjdź szybko, chłopcze o jasnych włosach" pomyślała błagalnie. ,,Czekamy na ciebie".




Gorlois poczuł ulgę po powrocie do domu. Camelot jako zamek wydawał mu się miłym i wygodnym miejscem, ale nie było to miejsce dla niego. Owszem, był lubiany i szanowany przez innych rycerzy, ale jego najlepszego przyjaciela Nathana nie było, pilnował ziem Northumbrii, a Uther przez większość czasu poświęcał się albo sprawom królestwa, albo adorowaniu swojej żony. Gorlois przyznawał, że byli uroczą parą, ale obserwowanie ich miłości i szczęścia przypominało mu, że on stracił szansę na coś podobnego. Zapomnienia o niepowodzeniach uczuciowych nie ułatwiał mu też młody Alden. Kiedy chłopak powrócił ze swojej pierwszej wyprawy, w aurze bohatera, jego narzeczona, której imienia Gorlois nie potrafił zapamiętać, uznała, że jej rodzice nie mają prawa zabraniać jej się z nim spotykać i nie odstępowała go na krok. Lionell co prawda nadal powtarzał, że para jest za młoda na myślenie o przyszłości, ale wszyscy wiedzieli, że w końcu się przełamie, zwłaszcza że Alden i jego ukochana sprawiali wrażenie naprawdę dobrze się rozumiejących i lubiących swoje towarzystwo.

Ostatecznie Gorlois uznał, że woli wrócić do swojego nudnego, smutnego życia w którym przynajmniej nie musiał się z nikim porównywać.

— Witaj – powiedziała Norwenn, gdy wszedł do jej komnaty. – Uszyłam koszulkę nocną dla naszego dziecka, chcesz zobaczyć?

Uśmiechała się i zwracała do niego jakby wszystko było między nimi w porządku, jakby byli normalnym, szczęśliwym małżeństwem, nawet jeśli nie pałającym się do siebie specjalną namiętnością. Gorlois nie potrafił zrozumieć takiego zachowania żony. Czyżby dopadły ją wyrzuty sumienia za szantaż i postanowiła mu to wynagrodzić? A może to przebywanie z ojcem, którego kochała, lub bliskie macierzyństwo tak ją zmieniło?

— Bardzo ładnie, Norwenn – odpowiedział machinalnie.

— Tak się cieszę, że wróciłeś – przyznała Nor, ale jej motywacje okazały się mało romantyczne. – Twój ojciec ostatnio trochę niedomaga, nic poważnego, ale chyba lepiej, żeby się oszczędzał. A ktoś musi się zajmować majątkiem, żebyśmy nie zostali bankrutami.

Gorlois uśmiechnął się pod nosem na nagłą troskę Norwenn o jego ojca. Jeszcze niedawno była gotowa pozwolić mu umrzeć. Jasnowłosa wyczuła nastrój męża.

— Naprawdę bardzo szanuję twojego ojca – zapewniła. – Może się nie przyjaźnimy, ale łączy nas troska o dziecko. Nas wszystkich – dodała z mocą i zapytała nieśmiało. – Chcesz zobaczyć co kupiłam dla maleństwa ostatnio?

Gorlois przyjrzał się żonie uważnie. Może źle ją traktował. Nadal nie potrafił zapomnieć o tym jak zmusiła go do małżeństwa, ale jednocześnie musiał przyznać, że poza sferą fizyczną, Norwenn dobrze spełnia obowiązki wobec męża, stara się go wspierać, odnosi się do niego z sympatią i wydaje się kochającą przyszłą matką. Ani razu też nie obraziła jego poglądów, chociaż przypisywał to niechęci do nerwów w ciąży.

,,Może nam się ułoży" pomyślał, uśmiechając się do kobiety. ,,Może pewnego dnia będę naprawdę szczęśliwy w tym małżeństwie."




Igraine weszła do komnaty babci, którą Tressa zajmowała na Camelocie. Chociaż ,,weszła" nie jest odpowiednim słowem, ona wbiegła tam w podskokach. Młoda królowa od dnia ślubu była tak uskrzydlona szczęściem i miłością, że nawet nie próbowała kryć się z uczuciami. Proszę, niech cały zamek śmieje się z tego, że jest zapatrzona w Uthera i nie może się bez niego obejść. Ona była z tego dumna i uważała się za wybrankę losu. Inne kobiety wychodzą za mąż za mężczyzn, których nie kochają, nie szanują, nawet nie znają. Ona poślubiła człowieka, któremu oddała swoje serce i który nie widział świata poza nią. Miała chyba prawo do okazywania radości?

— Dzień dobry, babciu! – zawołała wesoło. – Chciałaś ze mną porozmawiać?

— Witaj, Igraine – skinęła głową Tressa. – Jak wiesz, twoi niewydarzeni bracia wracają do naszego dworu, przynajmniej na jakiś czas. Mam szczerą nadzieję, że się nawzajem nie pozabijają, ale już im pogroziłam, więc liczę, że gdy znów ich spotkasz, będą w jednym kawałku.

— Och, przecież będziesz ich pilnować – Igraine próbowała być wesoła, ale nie umiała traktować konfliktu między braćmi tak lekko jak Tressa. Pragnęła żeby się kochali, tak jak ona ich kochała.

— Jeśli się zgodzisz, wolałabym dożyć moich dni w Camelocie – odpowiedziała Tressa, patrząc na wnuczkę z całkowitą powagą i ogromną miłością.

Igraine przez chwilę zastanawiała się czy się nie przesłyszała, ale wyraz twarzy babki nie dawał jej złudzeń. Dlaczego Tressa postanowiła opuścić dom w którym żyła tyle lat i zostać w obcym mieście, z dala od wnuków, których uważała za potrzebujących jej opieki?

— Chcę nad tobą czuwać, wnuczko – wyjaśniła babcia, domyślając się odczuć Igraine. – I nad twoim mężem, jeśli mogę to powiedzieć.

— Uther jest dla mnie bardzo dobry. Szanuje mnie i kocha – zapewniła babkę młoda królowa. Wiedziała, że Tressa nie lubi jej męża i nie do końca mu ufa, ale ostatecznie wyraziła zgodę na ich ślub i pobłogosławiła im. Dlaczego teraz znowu ma wątpliwości?

— Mam nadzieję, że zawsze tak będzie, bo nie chcę twojego cierpienia – odparła Tressa. – Ale nadal trudno mi uwierzyć, by mężczyzna z takim charakterem umiał być dobrym, oddanym mężem.

— Uther mnie kocha! – krzyknęła Igraine. – Chyba to liczy się najbardziej!

— Czasami miłość nie wystarcza – westchnęła Tressa. – Ale mam nadzieję, że w waszym przypadku tak właśnie będzie. Wolę jednak mieć pewność, obserwując was na co dzień. Chyba nie bronisz starej babce miejsca pod swoim dachem?

— Oczywiście, że nie – Igraine usiadła obok babci i przytuliła ją. – Będę szczęśliwa, jeśli zostaniesz z nami. A gdy spędzisz więcej czasu z Utherem, zrozumiesz, że w głębi serca to wrażliwy, opiekuńczy człowiek.




Wbrew słowom Norwenn, że stan ojca Gorloisa nie jest poważny, lord Aidan czuł się coraz gorzej. Synowa, która dotąd starała się oszczędzać ze względu na ciążę, pielęgnowała go wytrwale, dopóki mąż i Laurence nie przymusili jej do odpoczynku. Ojciec dziewczyny zadeklarował, że sam będzie pielęgnował mężczyznę.

— Znam się na ziołach i leczeniu – zapewnił Gorloisa. – Wykorzystam wszystkie moje zdolności, żeby przywrócić twojego ojca do zdrowia.

Gorlois skinął głową z wdzięcznością. Laurence zastanawiał się, czy przypomniał sobie inne zagrożenie życie swojego rodzica, sprzed kilku miesięcy.

— Nie bądź zły na Norwenn, panie – poprosił. – Głupstwo zrobiła, ale to dobra dziewczyna. Jeśli tylko ze sobą porozmawiacie, na pewno uda się wam żyć w harmonii.

Właściwie nie był tego do końca pewien. Początki małżeństwa jego córki były naprawdę okropne, a w dodatku nigdy nie życzyłby sobie, żeby Nor poślubiła innowiercę. Nadal namawiałby ją do rozwodu, gdyby nie dziecko. Dla niego należało się poświęcić. I dlatego, wbrew własnym przekonaniom, Laurence chciał wierzyć, że Norwenn i Gorlois wybaczą sobie, zaakceptują dzielące ich różnice i stworzą szczęśliwy związek. Nie obraziłby się też, gdyby druidce udało się nawrócić męża.

— Żyjemy w harmonii – odpowiedział Gorlois. Harmonia to spokój i zgoda. Oni ostatnio tak właśnie się do siebie odnosili.




Stan Aidana nie poprawiał się, a Gorlois coraz bardziej martwił się o ojca. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby go stracić, nie tak wcześnie, nie po tym jak poświęcił własną wolność, by wyrwać go ze szponów śmierci. Laurence starał się używać w leczeniu nie tylko ziół, ale i magii, jeśli tylko nie była ona niezgodna z naturą. Gorlois miał jednak wrażenie, że potrzeba czegoś więcej. Posłał po Vivienne.

— Nie ma pewności, że go uratuję – przypomniała czarodziejka. – Raz mi się nie udało. Pamiętasz?

Spuściła głowę. Oboje wciąż mieli w myślach ten dzień, gdy Norwenn uratowała Aidana od śmierci, co nie udało się Vivienne. Dzień, który zmienił życia całej trójki.

— Nie chcę, żebyś go leczyła – powiedział w końcu Gorlois. – Ale jesteś czarodziejką. Wyczuwasz różne rzeczy. Czy mogłabyś... spróbować wyczuć jego linię życia? To, co mu dolega?

— Czasami można wyczuć takie coś, ale życie to zbyt wielka zagadka, by magia potrafiła ją do końca poznać – wyjaśniła Vivienne. – I najlepiej działa to wtedy, gdy między czarodziejem a ,,badanym" jest bardzo silna więź.

— Mój ojciec bardzo cię lubi... uważa cię prawie za swoją córkę... - ostatnie słowa Gorlois wymówił z rezerwą. Nie chciał przypominać Vivienne przeszłości. Nie potrzebował teraz romantycznych awantur. – Może to wystarczy?

— Spróbuję – obiecała dziewczyna i weszła do komnaty lorda Aidana. Po kilkunastu minutach wróciła i spojrzała na Gorloisa ze współczuciem.

— Mam wrażenie, że coś jest w jego ciele, w jego krwi... Co atakuje całego człowieka... - nie znała się na medycynie i nie potrafiła używać poprawnych określeń. – Ale jest silny. Czuję jego wolę walki. Nie potrafię odpowiedzieć jak to się skończy – zakończyła ze smutkiem.

— To nic – westchnął Gorlois. – Robiłaś, co mogłaś. Dziękuję ci, Vivienne – pogłaskał ją delikatnie po ręce, mając nadzieję, że dziewczyna nie odbierze tego jak kolejnych zalotów.

— Nie masz mi za co dziękować – odpowiedziała Vivienne. – Gdybym mogła, uratowałabym go. Lord Aidan to jeden z moich najlepszych przyjaciół. I ty też. Nie chcę żebyś czuł to, co ja po śmierci mamy – wykrztusiła i objęła go za szyję. Gorlois instynktownie przyciągnął ją do siebie i pogłaskał po włosach, tak jak wtedy gdy pocieszała go po stracie Isabelle.

Stali tak przez chwilę, póki na korytarzu nie pojawiła się Norwenn. Na widok męża trzymającego w objęciach jej kuzynkę, zamarła i położyła rękę na brzuchu.

— Vivienne przyszła... zbadać aurę mojego ojca – wyjaśnił Gorlois, odsuwając od siebie dziewczynę. – Bardzo nam współczuje.

— Chciałabym jakoś pomóc... - Vivienne spojrzała na Norwenn z pokorą. Zdziwiła się, że nagle poczuła wyrzuty sumienia wobec kuzynki. Do tej pory potrafiła myśleć o niej jedynie jako o intrygantce, która skrzywdziła wokół siebie, była gotowa nawet zaświadczyć, że jej małżeństwo nie jest ważne. Jednak od dnia gdy odmówiła uśmiercenia dziecka Nor, mimowolnie zaczęła patrzeć na nią jako na osobę, która pobłądziła i sama siebie unieszczęśliwiła. I która chyba miała prawo do jakiejkolwiek pociechy w swojej sytuacji.

— Wyjdź, Vivienne – nakazała Norwenn. – Lordowi nie wolno przeszkadzać. Odprowadzę cię do drzwi.

Gorlois, przekonany że konfrontacja dwóch kobiet nie będzie przyjemna, chciał zaproponować, że to on odprowadzi Vivienne, jednak czarodziejka dała mu znak, że nie jest to potrzebne. Musiał ustąpić. Idąc do swojej komnaty, pomyślał, że został uwikłany w najdziwniejszy trójkąt miłosny tego świata.

Gdy Norwenn i Vivienne doszły do drzwi, starsza z kobiet powiedziała ostro:

— Przestań się kręcić koło mojego męża. Mogłaś go sobie wziąć wcześniej, kiedy był wolny, miałaś na pewno mnóstwo okazji, bo widzę jak on na ciebie patrzy... Teraz Gorlois jest moim mężem i tak już pozostanie.

— Aleś ty zazdrosna – zadrwiła Vivienne. – Wcale nie chcę twojego męża – po części była to prawda. – Wydawało mi się, że ty też go nie chcesz.

— To dobry człowiek i zasługuje na szczęście – odparła Norwenn. – Postaram się mu je dać, chociaż nasz związek nie zaczął się dobrze... Ale wszystko jeszcze można naprawić. Jednak jeśli nadal będziesz się koło niego kręcić, to Gorlois nigdy o tobie nie zapomni, będzie cię idealizował i tęsknił za tobą, unieszczęśliwi tym siebie, a potem nasze dziecko... Dlatego lepiej, żebyście o sobie zapomnieli. Trzymaj się od niego z daleka! – nakazała, prawie wypychając kuzynkę za drzwi.

Vivienne w pierwszej chwili poczuła bunt i złość. Norwenn nie miała prawa ingerować w życie Gorloisa po tym wszystkim, co mu zrobiła. Tak naprawdę była dla niego obcą osobą, nic ich nie łączyło. Jednak gdy opadł gniew, młoda czarodziejka zrozumiała, że w słowach Nor było trochę prawdy. Ona miała możliwość bycia z Gorloisem i odrzuciła ją. Wciąż wierzyła, że postąpiła słusznie, co nie zmieniało faktu, że złamała mężczyźnie serce. Gorlois był teraz mężem Norwenn i na pewno chciał być jej wiernym, ale nie miał władzy nad swoim sercem i uczuciami. Jeśli nadal będzie spędzała z nim tak dużo czasu, jeśli będzie szukała jego towarzystwa, może się okazać, że miłość rycerza tylko się nasili, a nie zmieni w dawną przyjaźń. A wtedy Gorlois będzie jeszcze bardziej nieszczęśliwy niż wcześniej, nie mogąc zapomnieć o jednej kobiecie, a skazany na drugą. Co ona mu zrobiła?

,,Muszę znaleźć sobie inne źródło radości, muszę traktować Gorloisa z większym chłodem" pomyślała. ,,Nie wiem jak wytrzymam bez jego przyjaźni, bez naszych rozmów i śmiechów, ale muszę to zrobić. Dla dobra jego i jego dziecka. Muszę się od niego odciąć, nawet jeśli miałoby mi pęknąć serce."




Breena po raz pierwszy od dawna czuła, że jest na swoim miejscu. Po tygodniach spędzonych w obozie druidów zdała sobie sprawę, że nigdy tak naprawdę nie czuła się królową Camelotu i nie pasowała do życia na zamku. Uczty i pojedynki rycerskie nie sprawiały jej przyjemności, nie lubiła przesiadywania w sali tronowej i obowiązkowych spotkań z dworzanami, nawet ich hołdy jej nie poruszały. Czuła się z tym wszystkim skrępowana. Teraz, jako druidka, zrozumiała czym jest prawdziwa wolność. Nie miała jej w Avalonie, gdzie musiała dostosowywać się do najwyższych kapłanek, a tym bardziej jako żona Tewdrika. Wprawdzie w obozie też panowały podstawowe zasady i hierarchia, ale poza tym pozwalano każdemu żyć oraz służyć magii i bogom tak jak uważał to za stosowne.

,,Dzięki ci, Aine" powtarzała często w myślach Breena. ,,Dziękuję, że wysłuchałaś moich modlitw."

Ian był dla niej bardzo dobry i z każdym dniem lubiła go mocniej. Mieli podobne podejście do życia i usposobienia, wiele czasu spędzali na wspólnych rozmowach albo pracy. Gdy minął pierwszy wstyd związany z wyjściem za obcego człowieka, Breena poczuła się w jego towarzystwie znacznie swobodniejsza i mogła go już nazwać przyjacielem. Ale tylko przyjacielem. Wciąż nie potrafiła znieść myśli o dopełnieniu tego małżeństwa. Wiedziała, że jej mąż jest dobrym, łagodnym człowiekiem i nie zrobiłby niczego, co mogłoby ją zranić lub upokorzyć, ale cały czas czuła strach na myśl o miłości fizycznej. Strach powiązany też z pamięcią o utracie dziecka.

Ian w żaden sposób na nią nie naciskał i nie wracał już do tego tematu. Każdej nocy po prostu odprowadzał ją do komnaty i życzył pięknych słów. Wiedziała, że czeka na jakąś zachętę z jej strony, ale nie potrafiła się na nią zdobyć i starała się nie zastanawiać, czy chciałby ją posiąść dla niej samej, czy z powodu zwyczajnych ludzkich odruchów.

Miała też pewne wyrzuty sumienia, że nie powiedziała mu o całej swojej przeszłości. Nie tylko o szczegółach małżeństwa i poronieniu (o którym mógł wiedzieć z nowin krążących po królestwie), ale również o tym, co najbardziej ciążyło jej na sercu i obciążało sumienie. O tym że przyczyniła się do śmierci Uriena. Czy gdyby wiedział, że praktycznie zabiła człowieka, potrafiłby to zrozumieć i wybaczyć? Gdyby ją odtrącił i ogłosił, że nie chce za żonę morderczyni, musiałaby opuścić miejsce w którym dobrze się czuła i ludzi z którymi się zżyła.

Na razie nadeszło jednak święto Lughnasadh, pierwsze od lat w którym Breena nie pełniła żadnej funkcji, ponieważ była tylko jedną z pomniejszych druidek. Ale wcale jej to nie przeszkadzało. Za to mogła uczestniczyć w modlitwach rozpoczynających z czystym sercem, nieskalanym poniżeniem i rozpaczą.

Gdyby tylko mogła zrzucić z siebie ten ostatni ciężar, który ją przygniatał.

— Oddajemy ci się pod opiekę, Lleu, panie światła – zaintonował przywódca druidów. – Ześlij nam słońce i czuwaj nad naszą ziemią. Oddajemy się też tobie, Taltu, matko Lleu. Zapewnij naszej ziemi, naszym kobietom i naszym zwierzętom płodność. Nie pozwól zagasnąć życiu.

Po skończonej modlitwie i zapaleniu ognisk wszyscy rozeszli się, by bawić się i ucztować. Zanim Breena zdołała dojść do stołu, za rękę złapała ją Echna, jedna z najstarszych kobiet w obozie. Traktowała dziewczynę zawsze miło i opiekuńczo, a jej troska działała na Breenę krzepiąco, zwłaszcza po czasie, kiedy na zamku była zdana tylko na siebie.

— Życzę ci, drogie dziecko, żeby Taltu pobłogosławiła też tobie i abyś wkrótce urodziła Ianowi dziecko.

Breena zarumieniła się, mając wrażenie, że ukrywa przed wszystkimi druidami prawdę o swoim małżeństwie i bierze udział w jakimś ogromnym oszustwie. Na szczęście, Echna uznała to po prostu za wstydliwość młodej mężatki.

— Musisz się pospieszyć – powiedziała żartobliwie stara kobieta. – Chcę jeszcze zobaczyć twoje dzieciątko.

— Nie wiem, czy będę mogła urodzić – westchnęła Breena. Dawno skrywane uczucia domagały się wyjścia na zewnątrz, a przecież zwierzenie się Echnie nie mogło przynieść jej szkody. – Może słyszałaś, pani, że raz byłam w ciąży... Niestety, mojemu dziecku nie dane było zobaczyć świata.

Wydawało jej się, że po tak długim czasie będzie potrafiła podchodzić do swojej straty spokojnie i filozoficznie, ale najwidoczniej nie była tak silna albo też takich rzeczy nie da się zapomnieć. W oczach Breeny pojawiły się łzy. Echna wyciągnęła rękę i otarła jej oczy.

— Nie płacz. Przykro mi, że sprawiłam ci ból.

— To nie twoja wina, pani – pokręciła głową Breena. – Nie powinnam tak reagować. Poszukam Iana.

— Dobrze, dziecko, idź – zgodziła się Echna, ale zanim Breena odeszła, powiedziała do niej. – Nienarodzone dzieci nie umierają. One po prostu zmieniają czas swojego przyjścia na świat.

Breena skinęła głową i poszła do stołu, zajmując miejsce koło męża. Miała nadzieję, że nikt nie zauważy jej poruszenia, ale Ian najwidoczniej za dobrze ją obserwował.

— Coś się stało, kochana? – spytał. – Jesteś blada i drżysz.

— Nic takiego – pokręciła głową Breena. – Czy coś mnie ominęło?

— Właściwie nie, mamy właśnie wznieść pierwszy toast – Ian wyciągnął kielich ku górze i powiedział. – Wypijmy za przyszłość.

— Za przyszłość – powtórzyła Breena.




Kilka dni po święcie Lughnasadh, podczas którego Vivienne bardzo szybko opuściła zabawę, Gorlois odwiedził ją w jej domu.

— Czy wszystko w porządku z twoim ojcem? – zapytała dziewczyna. – Mogę w czymś pomóc?

Dotrzymała swojej obietnicy i od dłuższego czasu coraz rzadziej pojawiała się we dworze. Jako czarodziejka zawsze znajdywała sobie jakieś zajęcia i ludzi, którzy czegoś od niej chcieli, więc nie odczuwała tak bardzo nudy i samotności. Tęskniła za Gorloisem i ich bliskością, ale przynajmniej nie miała wyrzutów sumienia, że niszczy czyjąś rodzinę.

— Z ojcem bez zmian – odpowiedział Gorlois. – Po prostu chciałem z tobą porozmawiać. Rzadko nas odwiedzasz, rozumiem, że nie dogadujecie się z Norwenn... - starał się myśleć, że po prostu obie kobiety mają zbyt różne charaktery i poglądy. Wolał nie zastanawiać się nad własną rolą w tym konflikcie. – A ja za tobą tęsknię.

Vivienne podeszła do okna i wyglądała przez nie w milczeniu, zastanawiając się, co powinna odpowiedzieć.

— Czy sprawiłem ci jakąś przykrość? – zapytał Gorlois. – A może... Norwenn?

Próbował wyrzucić z pamięci moment, gdy żona zobaczyła jak przytula Vivienne. Wolał nie myśleć, że ktoś mógłby uznać ich za kochanków, którymi nie mogą być i nie będą. Poza tym, nie wierzył, by Norwenn mogła być o niego zazdrosna. Ostatnio traktowała go miło i z szacunkiem, ale nie sądził, by potrafiła go naprawdę kochać.

— Norwenn jest trudna, ale nie jest idiotką – stwierdziła Vivienne. – Nie powinniśmy się tak często spotykać i spoufalać ze sobą.

— Ale, Vivienne... - powiedział błagalnie Gorlois i stanął obok niej. – Ludzkie gadanie mnie nie obchodzi, Norwenn powinna znać nas oboje, a my... Ty mnie nie kochasz, a ja nie chcę cię do niczego zmuszać i być nielojalnym wobec mojej żony.

— Lojalność nie mieszka w ciele – pokręciła głową Vivienne. Nie chciała zarzucać mężczyźnie braku honoru i oszukiwania Norwenn, ale musiał być chyba świadomy, że myśląc o innej kobiecie, nie da się być całkowicie wiernym mężem. – Jeśli będziemy ze sobą tak długo przebywać, nie zapomnisz o mnie i kto wie, co potem się stanie...

— Nic się nie stanie, bo ty mnie nie kochasz... - przypomniał Gorlois.

Vivienne milczała. Każde słowo i argument jakie mogły teraz paść z jej ust zabrzmiałyby nieodpowiednio i zapewne nie byłoby zgodne z jej faktycznymi uczuciami, których nadal nie potrafiła sobie uświadomić.

,,Podejrzewam, że niektórym kobietom łatwiej jest walczyć z prawdziwą, szczerą miłością niż mnie z tą dziwną mieszaniną emocji" pomyślała z ubolewaniem, a na głos powiedziała:

— Nie ma znaczenia, co ja czuję. Najważniejsze jest, żebyś mógł z czystym sumieniem poświęcić się swojemu dziecku.

— A więc po raz kolejny mnie odrzucasz – westchnął smętnie Gorlois. – Nawet jako przyjaciela.

— Przykro mi – szepnęła Vivienne. Jego ból łamał jej serce. – Ale tak trzeba.

— Zawsze szanowałem twoje wybory... Teraz nie będzie inaczej – Gorlois skinął głową i wyszedł, pozostawiając czarodziejkę na pastwę własnych myśli.




Przez całą noc Vivienne przewracała się z boku na bok, zastanawiając się jak powinna postąpić. Nieustannie analizowała zachowanie Gorloisa, Norwenn i własne. Jej przyjaciel był szlachetnym i honorowym mężczyzną, który na pewno nigdy nie złamałby wierności żonie, ale Vivienne nadal była pewna swego – samo myślenie o innej już jest pewnym rodzajem zdrady. Norwenn z pewnością nie kochała męża, ale jako osoba dumna i przepełniona poczuciem własnej wartości, nie tolerowałaby jego spotkań z kobietą w której kiedyś był zakochany. W dodatku, Vivienne nie wykluczała możliwości, że Nor naprawdę ma zamiar dotrzymać obietnicy i stać się ,,dobrą żoną", że z jakiegoś sobie tylko znanego powodu postanowiła zdobyć uczucia Gorloisa. A nawet jeśli jego stosunek do niej był jej obojętny, to z pewnością nie zniosłaby myśli, że dla ojca jej dziecka istnieje ktoś ważniejszy. Jeśli zaś chodzi o nią samą, Vivienne...

Może była hipokrytką. Przed ślubem Gorloisa, jej największym marzeniem był powrót do dawnych przyjacielskich relacji. Teraz, gdy wydawało się, że udało im się to osiągnąć, miała wrażenie, że czegoś jej brak. Nadal ciężko jej było wyobrazić sobie siebie jako żonę i panią na zamku, ale nie mogła oprzeć się pragnieniu, by wrócić do chwili ich pocałunku podczas święta Beltane albo spotkania w lesie, zanim poprosił ją o rękę, i pozostać w tym czasie na zawsze.

Nawet jeśli to, co czuła do Gorloisa nie było prawdziwą miłością, i tak pozostawało najmocniejszym uczuciem w jej życiu. Ale musiała się tego wyrzec.

Chwilę przed zaśnięciem, spróbowała nawiązać telepatyczny kontakt z Mor, przekazując przyjaciółce:

,,Morrigan... Kochana moja... Zrozumiałam, że na jakiś czas muszę was opuścić. Nie zadawaj mi żadnych pytań. Obiecuję, że wrócę cała i zdrowa."

Po chwili usłyszała w głowie głos Morrigan.

,,Vivienne... Nie zrobisz nic głupiego, prawda?".

,,Wierzę, że nie... W każdym razie nic, co mogłoby komuś zaszkodzić. Jeszcze się spotkamy, przyjaciółko. Po prostu nie chcę, żebyście martwili się moim zniknięciem."

,,Jak sobie życzysz, Vivienne. I tak zrobisz po swojemu."

,,Kocham cię, Mor. Ciebie, Eileen i Kathleen. I Lunę. Powiedz im to."

,,Powiem. My też cię kochamy, Vivienne."




Kiedy Vivienne obudziła się następnego ranka, stwierdziła, że nie zmieniła zdania. Od razu ubrała się, a potem usiadła do stolika i napisała dwa listy, jeden do Gorloisa, a drugi do Nathana.

Kochany Gorloisie!

Mam nadzieję, że jeszcze wolno mi tak do Ciebie pisać i że Norwenn Cię za to nie zniszczy. Przede wszystkim bardzo chcę Cię przeprosić. Przepraszam, że nie doceniłam Twoich uczuć, skrzywdziłam Cię i skazałam na tak nieszczęsny los. Mam jednak nadzieję, że znajdziesz w swoim życiu jakąś pociechę, jakąkolwiek, i że wkrótce będziesz naprawdę szczęśliwy.

Muszę odejść, Gorloisie. Nie jest istotne, gdzie zamierzam się udać. Mogę Cię jednak zapewnić, że będę tam bezpieczna. Nie możemy przebywać w tym samym otoczeniu. Widzę jak się zadręczasz i że tęsknisz za tym, co nas łączyło, a to może uniemożliwić Ci wypełnianie obowiązków względem żony i Waszego przyszłego dziecka. Wiem, że uważasz, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, ale ja nie jestem tego taka pewna. Bo ja też tęsknię za chwilami, które wspólnie przeżyliśmy. Przykro mi, że tak się to skończyło i przepraszam Cię.

Może kiedyś, kiedy emocje wygasną, wrócę i porozmawiamy o tym spokojnie. Tak będzie. W końcu muszę poznać mojego siostrzeńca albo siostrzenicę, prawda?

Tymczasem proszę Cię abyś znalazł jakieś zajęcie dla dziewczyny, która sprzątała i gotowała w moim domu. Należy się jej to. Proszę też abyś wysłał do Nathana list, który napisałam dla niego. Życzę też zdrowia Twemu ojcu i modlę się za nie, chociaż sama nie wiem do kogo.

Bądź szczęśliwy i postaraj się mi przebaczyć.

Twoja Vivienne

Po skończeniu obu listów, Vivienne przekazała je swojej służącej, nakazując zabrać je do dworu.

— Weź też klucz do domu – powiedziała Vivienne. – Gorlois przekaże je Nathanowi, gdy ten wróci.

— A... co będzie z tobą, pani? – zdziwiła się służka.

— Ja muszę udać się w podróż – wyjaśniła niejasno Vivienne. – Ale spokojnie. Pan Gorlois znajdzie dla ciebie jakąś pracę i nie będziesz musiała się o nic martwić.

Służąca próbowała jeszcze wypytywać czarodziejkę i perswadować jej nagły ,,wyjazd", ale wkrótce zrozumiała, że nic nie wskóra. Pożegnała się więc z Vivienne i ruszyła do zamku. Jej była pani natomiast udała się do lasu.

— Gdzie jesteście faerie? – zawołała, unosząc głowę do góry. – Jestem czarodziejką, mam część waszej mocy. Żądam byście mi się ukazały!

Po chwili zobaczyła przed sobą tą samą wróżkę, która spotkała w dzień ślubu Gorloisa.

— Namyśliłaś się? – zadrwiła faerie. – Pomożesz nam?

— Nie – pokręciła głową Vivienne. – Ale wy pomożecie mnie. Nie mogę tu zostać. Tu już nie ma dla mnie miejsca. Gorlois się ożenił i musi zająć się rodziną, lord Aidan chyba zaakceptował całą sytuację... Nathana nie ma, moje przyjaciółki zostały w Avalonie... Powiedziałaś, że mogę wkroczyć do waszego świata. I tego chcę. Zabierzcie mnie tam.

— Za darmo? – uniosła błyszczącą brew faerie.

— Jestem potomkinią pierwotnego ludu, czy nie? – krzyknęła Vivienne. – Mogę wkroczyć do zaświatu i zrobię to!

Zamknęła oczy i uniosła rękę, próbując przywołać całą moc, którą miała. Po chwili zauważyła, że dziupla pobliskiego drzewa świeci na zielono.

— A więc to tu jest droga – uśmiechnęła się dziewczyna i podążyła w stronę poświaty. Faerie niechętnie poleciała za nią.

Po chwili blask całkowicie oślepił oczy Vivienne, a gdy je otworzyła, ujrzała przed sobą leśną polanę niedaleko jeziora o lśniącej tafli. Czarodziejka rozejrzała się dookoła. Można było to uznać za zwyczajne miejsce, gdyby nie to, że każdy kolor wydawał się bardziej intensywny, a zarazem otoczony mgłą, a nad taflą jeziora nieustannie unosiło się coś na kształt dymu.

— To ta wasza kraina? – zapytała Vivienne, ale faerie nie odpowiedziała jej. Za to przed czarownicą pojawiła się dystyngowana kobieta w białej sukni o lekko błyszczącej skórze.

— Witaj w domu, czarodziejko – uśmiechnęła się. – Jesteś w miejscu, gdzie zawsze powinnaś się znaleźć. Wyspa na której pobierałaś nauki, to tylko odbicie magii sidhe. Tutaj jest prawdziwy Avalon.




Gorlois nie mógł uwierzyć w ucieczkę Vivienne. Owszem, spodziewał się, że dotrzyma słowa i postanowi ograniczyć ich spotkania, ale nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby stracić ją całkowicie. Że mogła porzucić nie tylko jego, ale też miejsca, które kochała, i ludzi z którymi się przyjaźniła.

Gdzie mogła odejść? Czy wróciła do Avalonu? Wyjechała do Camelotu? W każdym z tych miejsc jakoś udałoby mu się ją znaleźć. Gorzej gdyby postanowiła przeprawić się do Irlandii albo Bretanii, ale i tam by ją odszukał. Odnalazłby ją wszędzie, nawet w krainie wróżek.

Nie, nie ma prawa tak myśleć. Musi zająć się żoną i dzieckiem. Musi znaleźć w tym pociechę.

— Gdzie odeszła Vivienne? – zapytał go później Aidan.

— Nie wiem – pokręcił głową Gorlois. – Poszła swoją drogą. Jak zawsze beze mnie.




— Mam nadzieję, że Vivienne nie zrobi żadnych głupstw – skomentowała Luna decyzję dziewczyny. Zabolała ją myśl, że jej mała dziewczynka, której zastępowała najbliższą rodzinę podczas pobytu w Avalonie i której starała się przekazać pewne wartości, uciekła gdzieś, nie wiadomo gdzie. Tak samo jak nie wiadomo czy kiedyś wróci, a jeśli tak, to czy Luna tego doczeka.

— To Vivienne – pocieszyła ją Kathleen. – Nie zrobiłaby czegoś do czego, nie miałaby przekonania.

— To nie znaczy, że każde jej przekonanie jest słuszne – wzruszyła ramionami Luna. – Dlaczego właściwie odeszła?

— Myślę, że musi po prostu znaleźć swoje miejsce w świecie – odpowiedziała Morrigan, która domyślała się powodów tej decyzji, ale postanowiła nie zdradzać swoich przypuszczeń. – Nie odnalazła go w Avalonie, ani najwidoczniej w rodzinnej wiosce. Może chce szukać dalej. Każdy człowiek ma do tego prawo.

— Ja miałam okazję zostać towarzyszką wędrownego barda, ale z niej nie skorzystałam – przypomniała Eileen. – Zapłakałabym się za wami. Vivienne na pewno też wkrótce wróci. Nie umie bez nas żyć.

Morrigan nie odpowiedziała. Odejście przyjaciółki i świadomość, że ich rozłąka może długo potrwać, sprawiły, że dojrzała do pewnej decyzji, decyzji, która w pewnym stopniu pomogłaby jej nadal czuć obecność Vivienne. I którą ona z pewnością by pochwaliła.




Następnego dnia Morrigan poprosiła Halinor i Nimue o rozmowę na temat swojego nowego pomysłu. Czuła się nieco spięta i zdenerwowana, ale wspomnienie Vivienne, jej odwagi i umiejętności postępowania zgodnie z własnym sumieniem, dodały jej poczucia mocy.

— Uważam, że czas na zmiany – powiedziała. – Poważne zmiany.

— Jakie znowu zmiany? – zadrwiła Halinor. – Chcesz przestać prowadzić zajęcia dla adeptek, żeby same decydowały czy mogą tu być? A może oprócz ofiar dla naszych bogów chcesz organizować też modlitwy heretyków, żeby było bardziej harmonijnie?

Nimue tylko siedziała obojętnie i przyglądała się swoim paznokciom.

— Nie jestem nieomylna, tak samo jak wy – kontynuowała Morrigan, niezrażona postawą kobiet. – Moje osądy i podejście nie są idealne, tak samo jak każdego człowieka. Myślę, że dlatego na świecie jest tyle prądów i myśli. Aby wzajemnie się dopełniały. Tak przecież uczą zasady druidzkie, prawda?

Skarciła się w myślach za tę ,,przemowę". Miała wrażenie, że zabrzmiała głupio i naiwnie, że ktoś inny wyraziłby jej uczucia lepiej. Ale nikogo innego tu nie było.

— Dlatego uważam, że powinniśmy organizować rozmowy i posiedzenie z innymi członkami społeczeństwa... Prostym ludem, mieszkańcami okolicznych wiosek, ale też druidami, możnymi czy kapłanami Nowej Religii... Od każdego człowieka można dowiedzieć się czegoś nowego.

— To jest świątynia! – krzyknęła ze złością Nimue, co stanowiło przerażający kontrast dla jej dawnego chłodu. – Tutaj rządza kapłanki Avalonu i my wiemy, co jest dobre dla naszego świata! Jeśli coś ci nie odpowiada, zawsze możesz odejść!

— Ależ... chcę tu być – zapewniła Morrigan. – Czuję się dumna z tego kim jestem, nie mam zamiaru porzucać magii i Avalonu, ani zmieniać wyznania. Ale na świecie żyją też inni ludzie i nie możemy udawać, że ich nie ma. Musimy spróbować porozumieć się nawet z tymi, którzy nam nie odpowiadają. Król Uther to robi.

Spojrzała wymownie na Nimue. Przecież ona zapragnęła poprzeć Pendragona. Musiała znać jego poglądy i plan działania.

— Uther jest królem, broni kraju. My bronimy magii – zaakcentowała kapłanka w czerwieni. – Jeśli nie postawimy jej na pierwszym miejscu, straci swoje znaczenie. A wtedy każdy będzie mógł nas zabijać i wypędzać, jeśli zaczniemy przeszkadzać.

,,Nie będzie" chciała powiedzieć Morrigan. ,,Widziałam świat w którym ludzie żyli w pokoju". Wiedziała jednak, że nie przekona tym swoich rozmówczyń. One potrzebowały tylko magii. Cała reszta mogła iść do diabła.

Kiedy rozmawiała o tym później z Eileen i Kathleen, jasnowłosa pocieszyła ją:

— Nie przejmuj się. Stara Halinor kiedyś umrze, znajdziesz inną najwyższą kapłankę, która będzie normalniejsza, a Nimue się nie przejmuj. W końcu będzie musiała zrozumieć, że jej czas się skończył i nie ma prawa dyktować warunków.




Po odejściu Vivienne Gorlois starał się odzyskać równowagę w życiu poprzez opiekę nad majątkiem oraz rodziną. I o ile Norwenn zdawała się doskonale znosić ciążę i wszelkie obawy na temat zagrożenia zdrowia jej czy dziecka się nie sprawdzały, tak lord Aidan z każdym dniem czuł się gorzej.

,,Dlaczego odeszłaś, Vivienne?" myślał Gorlois, gdy Laurence po raz kolejny oznajmił mu, że ani jego zioła, ani magia nie mają wpływu na zdrowie lorda. ,,Może teraz udałoby ci się mu pomóc. Jesteś potężniejsza niż Laurence".

Norwenn zaczęła rodzić nocą miesiąc po święcie Lughnasadh. Gorlois dowiedział się o tym, gdy czuwał przy łóżku śpiącego ojca. Poprosił jedną ze służących, by go zastąpiła, a sam udał się pod komnatę żony.

Poród był zajęciem dla kobiet, Norwenn i tak wykazała się odwagą prosząc, aby oprócz akuszerek asystował jej również ojciec. Gorlois nawet nie pomyślał, że mógłby oglądać narodziny swojego dziecka. Jednak nie wyobrażał sobie też, że mógłby znajdować się wówczas na drugim końcu zamku. Stał pod drzwiami sypialni i nasłuchiwał kolejnych krzyków Norwenn. Wydawało mu się, że kobieta musi cierpieć niewyobrażalne katusze.

Co jakiś czas z komnaty wychodziła akuszerka lub służące, a wtedy mężczyzna pytał, czy na pewno wszystko toczy się dobrze. Za każdym razem otrzymywał odpowiedź twierdzącą, co nie umniejszało jednak jego niepokoju.

W pewnym momencie osiągnął jednak punkt krytyczny, gdy podszedł do niego sługa i powiedział:

— Panie, lord Aidan dostał ataku.

— Co? – wykrztusił Gorlois. Jego ojciec nie może umrzeć! Nie przed zobaczeniem swojego pierwszego wnuka. Nie w noc narodzin owego wnuka.

— Traci oddech, panie – wyjaśnił sługa. – Chcesz do niego iść?

— Na Boga, oczywiście! – wykrzyknął Gorlois. – Ja... Trzeba zawołać Laurence'a. Wiem, że pomaga przy porodzie, ale przecież są jeszcze kobiety. Może uda mu się uratować mojego ojca!

Laurence, który lubił zięcia na tyle na ile mógł lubić innowiercę i człowieka, który nie kochał jego córki, zdecydował się zostawić Norwenn z kobietami i udać się do komnaty Aidana. Próbował napoić lorda ziołami, a gdy się nie udało, zastosować zaklęcie wzmacniające, jednak wszystko to poszło na darmo i Aidan zmarł, w ostatnich słowach wykrztuszając do Gorloisa:

— Synu...

Gorlois, który zawsze starał się pozować na silnego i opanowanego, nie z powodu stereotypów, a po prostu przekonania, że jest odpowiedzialny za innych i nie może dodatkowo ich martwić, teraz schował twarz w dłoniach i zapłakał. Laurence poklepał go opiekuńczo po ramieniu.

— Przykro mi z powodu twojej straty, sir, ale muszę iść do Norwenn. Tak to już jest. Jedno życie się kończy, żeby drugie mogło się zacząć.

Gorlois był tak załamany i zbolały śmiercią ojca, że nie zrozumiał, co Laurence miał na myśli. Po wyjściu druida, najpierw długo płakał, trzymając zmarłego Aidana za rękę i przyciskając ją do swoich ust, a potem stanął przy oknie i wpatrywał się w księżyc na horyzoncie.

Niecały rok temu jego ojciec wyrwał się ze szponów śmierci, jednak los i tak go dogonił. Aidan umarł, zostawiając syna wcale nie bardziej przygotowanego do życia bez niego. Gorlois zacisnął pięść. Równie dobrze mógł odrzucić propozycję Norwenn. I tak zostałby bez ojca, a przynajmniej nie potrzebowałby tak bardzo jego pociechy, żyjąc z kobietą, która go wykorzystała.

Po jakimś czasie usłyszał cichy głos Laurence'a:

— Sir... Urodziło się...

Gorlois odwrócił się w stronę teścia, trzymającego w ręku zawiniątko. Jak mógł zapomnieć o porodzie Norwenn, o własnym dziecku? Jego ojciec wcale by tego nie chciał. Nie chciałby żeby syn tak bardzo przeżył jego śmierć, że odrzuci życie, a przede wszystkim swoją rodzinę.

— To dziewczynka – dodał Laurence. – Przepraszam, sir, jeśli liczyłeś na chłopca.

Gorlois podszedł bliżej i przyjrzał się twarzyczce dziecka, oświetlonej przez światło księżyca.

— Nie zawiodłem się – zapewnił. – Zawsze chciałem mieć córkę.

Laurence uśmiechnął się, ale zaraz spochmurniał.

— Ta okropna kobieta, Sinead, gdy tylko dowiedziała się o dziecku, wykrzyknęła, że jest przeklęte, bo urodziło się w chwili śmierci swego dziadka. Ale nie wierz w to, sir. Malutka nie jest niczemu winna.

Gorloisa na chwilę przeszedł dreszcz. Poprzednie wróżby Sinead nic dla niego nie znaczyły, ale narodziny dziecka w tym samym czasie, co śmierć protoplasty rodu, wydawały mu się czymś mrocznym i przerażającym. Jednak gdy usłyszał kwilenie córki, natychmiast zapomniał o wątpliwościach. Wziął dziewczynkę na ręce i przytulił do siebie.

— Norwenn dobrze się czuje – powiedział Laurence. – Teraz śpi – nie spodziewał się, aby córka i zięć bardzo chcieli się ze sobą widzieć.

— To dobrze, rano z nią porozmawiam – skinął głową Gorlois i przytulił córkę mocniej do siebie.

Teraz ona była całym jego światem. Nie czuł, że jego życie jest tak puste i smutne jak dotychczas. Wiedział, że póki będzie miał tą małą, niczego nie będzie mu brakowało.




W krainie faerie i sidhe czas zdawał się biec zupełnie inaczej niż w świecie ludzi. Magiczne istoty były zdecydowanie bardziej wytrzymałe, nie męczyły się, spały i jadły jedynie dla przyjemności, a żeby urozmaicić sobie swoje długotrwałe życie, potrafiły czasem całymi dniami śpiewać, tańczyć wokół drzew i jezior oraz wymyślać historie. Oczywiście, parały się też magią, ale w świecie w którym nawet drzewa i krzewy miały swoje moce, nie rzucało się to tak bardzo w oczy.

— Sidhe nie są nieśmiertelne – mówiła do Vivienne Fenidi. – Ale są długowieczne, starzeją się późno albo wcale i nie chorują. Przynajmniej w tym świecie, w waszym mogą stać się słabsze i podatne na choroby. Ty, jako w większości człowiek, nie odczuwasz tego na ziemi... Ale jeśli zostaniesz z nami, będziesz mogła żyć tysiąc lat.

Na dźwięk tych słów Vivienne wzdrygnęła się. Nie była to pełna nieśmiertelność, ale niebezpiecznie przypominająca coś czego tak obawiała się od dzieciństwa. Że wszyscy ją opuszczą, a ona zostanie całkiem sama.

,,Jesteś głupia" skarciła się w myślach. ,,I tak wszystkich opuściłaś. Jeśli tu zostaniesz, i tak już nie zobaczysz Morrigan, Kathleen, Eileen, Nathana czy Gorloisa."

Ale przecież wcale nie chciała od nich odejść. Chciała tylko na chwilę odciąć się od tego wszystkiego, zdystansować się do pewnych spraw, a nie całkowicie zniknąć ze świata. Wierzyła, że gdy pewne rany zostaną zabliźnione, powróci. Nigdy nie chciała zostawić swojego świata. Nigdy nie chciała odejść.

— A jeśli powrócę? – zapytała, patrząc na Fenidi.

— Wtedy zestarzejesz się jak każdy śmiertelnik i umrzesz zdecydowanie wcześniej – odparła elfka. – I jeszcze bardziej oderwiesz się od swoich korzeni.

,,Ale ja już się oderwałam. Od wszystkich korzeni" pomyślała Vivienne i pobiegła wzrokiem w stronę grupki sidhe, które uprawiały coś pomiędzy śpiewem a krzykiem. Ponieważ nie miały praktycznie żadnych zajęć ani obowiązków, a żyły bardzo długo, oddawały się coraz wymyślnym rozrywkom i teraz postanowiły sprawdzić jaki najwyższy dźwięk potrafią wydać. Vivienne nie potrafiła czuć się jedną z nich. Była zbyt ludzka, może zbyt ułomna. Za bardzo przywiązana do powszedniego układu dnia, do zawierających się przyjaźni. Nie potrafiła powiedzieć sobie, że w ciągu długiego życia pozna więcej ludzi, których może polubić bardziej niż Morrigan czy Gorloisa. Nie potrafiła cieszyć się spokojem i magią bez przeciwności i starań.

Co więcej, miała wrażenie, że oderwała się też od życia jako kapłanka Avalonu. Nadal czarowała, ale traktowała magię jako coś osobistego, dzielonego tylko ze sobą, coś czego nie musi używać dla własnych celów ani w imię porządku świata. Świat radził sobie dobrze ze zbrojami i mieczami. Nadal modliła się do bogów i składała im ofiary, ale coraz częściej przyłapywała się na tym, że myśli o Bogu Nathana i Gorloisa, że mogłaby skierować się w Jego stronę i że mogłoby jej przynieść to pewną pociechę, gdyby nie to, że w wizji jednego Boga nie widziała miejsca na uczucia matczyne, które wiązały się ze Starą Religią.

— Nie wszystkie sidhe chcą zagarnąć świat ludzi – dodała Fenidi, uznając, że to właśnie powstrzymuje Vivienne przed pełnym uznaniem się za jedną z nich. – Wielu z nas jest dobrze tutaj i ziemię uważają za krainę wygnania i mroku. Obiecuję, że uczynię co w mojej mocy, by twych najbliższych nie spotkała żadna krzywda.

Na wspomnienie rodziny i przyjaciół Vivienne poczuła ucisk w gardle. Jakby już byli dla niej umarli.

— Mogę ich zobaczyć? – spytała nieśmiało. Fenidi pokiwała głową, a potem ujęła ją za rękę i zaprowadziła do olbrzymiej tafli wody.

— Pomyśl o tym kogo najbardziej kochasz – poleciła. Vivienne zastanawiała się przez chwilę o kim może powiedzieć jako o osobie najbardziej drogiej i ukochanej. Zanim jednak zdążyła się namyślać, w wodzie ukazała się jej twarz Nathana.

— Wróciłem! – zawołał wesoło chłopak, wchodząc do komnaty dziennej w zamku lorda Aidana. – Ktoś mnie jeszcze tu chce?

Po chwili podbiegł do niego Gorlois i zamknął przyjaciela w ramionach. Nathan odwzajemnił jego uścisk i zapytał:

— Vivienne nie wróciła?

— Poszła swoją drogą – westchnął ze smutkiem Gorlois, ale wkrótce znów przywołał na twarz uśmiech i powiedział. – Chodź, poznasz moją córkę.

Poprowadził Nathana w stronę dywanu na którym siedziała Norwenn z kilkumiesięczną dziewczynką, która próbowała raczkować i energicznie machała główką.

— Kochanie, wujek Nathan do ciebie przyjechał – ujął delikatnie dziewczynkę i przytulił ją do siebie. – Obawiam się, że nie kupił ci w Northumbrii prezentów, ale nadrobi to zabawą.

Norwenn podniosła się z kolan i stanęła obok męża, uśmiechając się radośnie i machając do córki.

Gdy wizja znikła, Vivienne ukryła twarz w dłoniach.

— Są szczęśliwi – pocieszyła ją Fenidi. – Nie masz się czym martwić.

— Norwenn uśmiecha się i cieszy przy Nathanie, chociaż nienawidziła go za zmianę religii! – krzyknęła Vivienne. – Zmusiła Gorloisa do małżeństwa, ale nie widać, by czuli się źle w swoim towarzystwie. Mają dziecko, żyją sobie szczęśliwie... On mówił, że mnie kocha! Jak może...

— Nie martw się – Fenidi pogłaskała ją po ramieniu. – Tacy są ludzie. Łatwo zapominają.

— Ja też jestem człowiekiem! – Vivienne odtrąciła ją. – Ja o nich nie zapomniałam. Oni są dla mnie ważniejsi niż wasze błyszczące trawy i owoce, które same rosną na drzewach!

— Nikt nie ma zamiaru cię tu zatrzymywać, córko Margisy – powiedziała ze zdumieniem Fenidi. – Jeśli chcesz do nich wrócić, zrób to.

— Chcę – zapewniła Vivienne. – Ale nie wiem czy powinnam.

Ponownie spojrzała w wodę i ukazały jej się twarze jej przyjaciółek czarodziejek.

— Morrigan zaczyna dorównywać Vivienne w buncie – powiedziała lekko Eileen. – Godnie ją zastępujesz.

— Mam nadzieję, że Vivienne też by tak powiedziała – Mor zwiesiła głowę ze smutkiem. – Niestety, brak mi jej stanowczości i nie jestem w stanie nic przedsiębrać.

— Vivienne też by się nie udało – pocieszyła ją Eileen. – A ty przynajmniej nie narobisz sobie wrogów.

— Nie jestem tego taka pewna – westchnęła Morrigan. – Dowiedziałam się dziś czegoś strasznego. Zostanie to ogłoszone jutro rano.

— Co takiego? – zapytały jednocześnie Kathleen i Eileen. Morrigan popatrzyła na nie przepraszająco.

— Moje starania by kapłanki Avalonu naradzały się też z innymi ludźmi zadziałały odwrotnie. Nimue i Halinor doszły do wniosku, że inne idee są niepotrzebne i niebezpieczne. Dlatego od tej pory do Avalonu nie wolno przejść nikomu, kto nie jest kapłanką ani druidem.

— Przecież zawsze tak było... - przypomniała Kathleen, ale usta jej zadrżały.

— Można było uzyskać zgodę na odwiedziny, nawet na spotkanie nad brzegiem jeziora – przypomniała Morrigan. – Od jutra stanie się to niemożliwe.

Ta wizja jeszcze bardziej wstrząsnęła Vivienne. A więc mimo starań Morrigan, mimo panowania Uthera Pendragona Avalon stał się jeszcze bardziej zamknięty i mniej tolerancyjny. Nie wyobrażała sobie, co musi czuć Kathleen. Zakochała się w Nathanie, a teraz nie będzie mogła się już z nim spotykać, chyba że opuści świątynię w której się wychowała i gdzie przysługiwała się leczeniem.

— Co teraz? – zapytała Fenidi. Za to Vivienne mogła ją cenić. Interesowała się cudzym zdaniem.

— Wracam tam – młoda czarodziejka z dumą podniosła głowę do góry. – Wracam, ale nie do moich okolic. Nie mogę pokazać się bliskim w takim stanie, muszę ochłonąć. Musisz mi pokazać jak dostać się do miejsca, które jest w Camelocie, ale daleko od moich rodzinnych stron czy Avalonu.




Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że znajduje się nieopodal jakiejś wioski, która nie przypominała żadnej z ziem podległych lordowi Aidanowi. Zrobiła kilka kroków i rozejrzała się dookoła, uświadamiając sobie, że znalazła się w obcym miejscu bez pracy i pieniędzy.

,,Czarodziejka wszędzie sobie poradzi" pocieszyła się. Musi po prostu znaleźć kogoś, komu udowodni swoją moc i kto zgodzi się przyjąć ją pod swój dach. Potem już sobie poradzi.

— Przepraszam, kobieto! – zawołała, widząc jakąś wieśniaczkę rozwieszającą pranie. – Czy w okolicy jest jakiś mag?

— Mag? – kobieta podniosła na nią ciemne oczy. – Nie, nie ma tu maga. Kto by się zapuszczał na takie tereny. Ja sama mam zamiar przenieść się do stolicy od kiedy król wprowadził wolność wyznania.

Vivienne zaśmiała się w duchu na myśl, że oto z krainy sidhe trafiła do wyznawczyni Nowej Religii. Świat jest bardzo mały.

— A nie przydałby się ktoś? – dopytywała Vivienne. – Czarodzieje zazwyczaj nie szkodzą i są bardzo potrzebni...

Kobieta roześmiała się na te słowa.

— Panienko, nasz Pan nakazał nam byśmy udzielali schronienia każdemu potrzebującemu. Jeśli nie masz się gdzie zatrzymać, wystarczy powiedzieć.




Vivienne postanowiła zostać z Uną, czyli kobietą, którą spotkała, i jej dwunastoletnią córką Sarą dopóki te nie wyruszą do Camelotu. W ich towarzystwie czuła się dobrze i swobodnie, chociaż były od niej dużo prostsze i mniej wykształcone. Należały do innego świata, zarówno pod względem wychowania, wartości jak i codziennego życia. Nie miały pojęcia o magii i Avalonie. Una po prostu nie traktowała tego jako czegoś, co określa Vivienne, ale Sara wykazywała zainteresowanie przeszłością swojej lokatorki.

— Jesteś kapłanką Avalonu? – zapytała pewnego dnia, gdy Vivienne wróciła od ludzi, których próbowała leczyć magią.

— Byłam – poprawiła Vivienne. – Odeszłam stamtąd, jak widać.

Oczywiście, Sara i jej matka nie znały jej dokładnej historii ani tym bardziej nie miały pojęcia o krainie sidhe. Vivienne powiedziała im po prostu, że musiała opuścić swoje miejsce zamieszkania i że jedynym sposobem jej utrzymania jest magia.

— Dlaczego? – zdziwiła się Sara. – Znaczy... Ja bym nie chciała służyć w TAKIEJ świątyni, ale chyba nie jest tam tak źle...

— Zależy kim jesteś i jak chcesz żyć. Ja chyba za bardzo lubię wszystko podważać – zaśmiała się Vivienne i pogłaskała dwunastolatkę po głowie. – Poza tym, kapłanki Avalonu nie są takie cudowne dlatego, że mają ładne suknie i uprawiają magię. Gdy byłam w twoim wieku, potrafiły wykorzystywać swoje moce do manipulowania ludźmi... i tępiły wyznawców twojej religii.

Sara posmutniała. Uther Pendragon panował dopiero od dwóch lat, więc dziewczynka pamiętała czasy, gdy wraz z matką musiały się ukrywać i obawiać spalenia na stosie pod zarzutem herezji. Vivienne mogła być tylko wdzięczna, że nie sprawiło to, by się jej obawiały.

— Dlatego odeszłam – dodała. – Bycie samodzielną czarodziejką bardziej mi odpowiada.

— Ale nadal czcisz bogów? – upewniła się Sara. Vivienne westchnęła.

— Modlę się do nich, ale ostatnio rzadziej – może gdyby robiła to częściej, byłoby jej lżej na duszy.

— Jeśli byś chciała nauczyć się naszej wiary, to ja mogę ci pomóc! – zaproponowała radośnie Sara, po czym powtórzyła nieśmiało. – Jeśli byś chciała – uświadomiła sobie, że nie zna za dobrze podejścia Vivienne i mogłaby ją do siebie zrazić propozycją nawracania.

Vivienne uśmiechnęła się ze smutkiem. Jak miałaby wytłumaczyć niewinnej, przepełnionej radością życia dziewczynce, że obecnie sama nie wie kim jest i do jakiego świata należy. Z pewnością nie należała do świata sidhe. Nie była też już kapłanką Avalonu, choć nadal była czarodziejką. I nie należała do wyznawców Nowej Religii, chociaż czasami miała na to ochotę. Była jednak już na tyle świadoma życia, by zdawać sobie sprawę, że nie uleczy to jej wszystkich problemów i sama konwersja nie uczyni nikogo idealnym i szlachetnym.

Nie należała do żadnej ze zwalczających się sił, gdy tymczasem świat wytrwale wymagał, by wybrać jedną. Może jednak panowanie Uthera Pendragona uleczy dusze i sprawi, że będzie można po prostu patrzeć na siebie jako ludzi, bez zastanawiania się nad szczegółami.

— Po prostu się cieszę, Saro, że ty i twoja mama nie odtrąciłyście mnie – powiedziała po dłuższym milczeniu.

— Och, nie zrobiłyśmy tego! – zapewniła Sara, potrząsając ciemnymi włosami, a na jej śniadej buzi pojawił się rumieniec. – Nawet jeśli te złe rzeczy, które mówią o kapłankach Avalonu, są prawdą, to przecież nie wszystkie tak myślą. Ty jesteś dobra i kochana.

— Poznałam tam wiele wspaniałych osób – zapewniła Vivienne. – W pewnym momencie zawsze tworzą się jakieś podziały. Chodzi tylko o to żeby umieć wysłuchać drugiej strony. Moje przełożone tego nie potrafiły.

Przypomniała sobie jak wczoraj wieczorem Una opowiadała jej, że wśród wyznawców Nowej Religii, chociaż określali się jako pokojowi i łagodnie nastawieni, również rodzą się konflikty, dotyczące między innymi traktowania tradycji. Vivienne przypomniała sobie wówczas, że Nathan i Gorlois obchodzili wszystkie stare święta, uważając je za element ich kultury, oraz również możliwość sławienia swojego Boga, skoro odpowiadał on w równy sposób za ziemię, światło czy śmierć. Una jednak wyjaśniła jej, że część wiernych pragnie całkowicie odrzucić wszystko, co wiązało się z politeizmem i uznać to za przeklęte. Vivienne zadrżała wówczas i przypomniała sobie, swój sen o zabijaniu czarodziejów. Szybko jednak pocieszyła się, że przecież obecny król zaprowadził równość. Nauczyła się pokładać w nim nadzieję i ufność od Gorloisa.

— Ale ty potrafisz – ucieszyła się Sara. – Bo kiedyś mieszkałaś w Avalonie, ale teraz żyjesz z nami.

— Jestem gdzieś pomiędzy – odpowiedziała łagodnie Vivienne, chociaż napawało ją to smutkiem i melancholią. Ludzie ,,pomiędzy" zazwyczaj byli nierozumiani i przeraźliwie samotni.




Był wieczór. Breena siedziała przy stole i mieliła zioła na medykamenty, gdy do kuchni wszedł Ian i powiedział z uśmiechem:

— Lubię jak w domu pachnie ziołami.

— Ja też lubię – odparła jego żona. – Tewdrik nie znosił zapachu ziół – posmutniała. Dlaczego dwa lata po jego śmierci nadal nie może zapomnieć o pierwszym mężu i o tym, co jej zrobił? Dlaczego nie może zwyczajnie cieszyć się swoim nowym życiem? Miała przy sobie ludzi, którzy ją szanowali, miała zajęcia, które ją satysfakcjonowały, miała możliwość służby bogom tak, jak uważała to za stosowne. I miała męża, który wprawdzie był dla niej bardziej przyjacielem, ale przecież na tym jej właśnie zależało. Jednak mimo to nadal pamiętała o koszmarze jaki cierpiała w Camelocie.

— To okropne – stwierdził Ian i usiadł obok niej. – Jesteś dobra w zielarstwie i uzdrawianiu. Ludzie bardzo cię za to cenią. Zapewne w ciągu tych dwóch lat wielu zawdzięczało ci życie.

Nagle Breena zaczęła drżeć, a z jej oczu polały się łzy. Ian przytulił ją lekko, szczęśliwy, że go nie odepchnęła, ale bardziej zaniepokojony tym nagłym wybuchem. Owszem, spodziewał się, że Breena może źle wspominać swoje pierwsze małżeństwo i to jest powodem jej chwilowych napadów melancholii i potrzeby samotności oraz tego, że nadal nie zgodziła się na dopełnienie ich związku. Nigdy jednak nie widział by tak po prostu zaczęła płakać i krzyczeć bez powodu.

— Muszę ci coś powiedzieć, Ianie – powiedziała nagle Breena. – Muszę, chociaż być może postanowisz mnie teraz odprawić i nie będziesz umiał żyć przy mnie dalej.

— Ależ skąd, Breeno! – zawołał młody druid. ,,Życie przy tobie jest moim największym szczęściem" dodał w myślach, ale nie powiedział tego, bo nie wiedział jak dziewczyna by na to zareagowała. Obawiał się, że postrzega go raczej jako brata z którym mieszka i pracuje niż męża.

— Ja... Zrobiłam coś strasznego... - wyznała Breena i opowiedziała mu o rzeczy, która dręczyła jej sumienie o kilku lat. O nocy, gdy Tewdrik kazał jej uleczyć Uriena, a ona nie zrobiła tego i ostatecznie przyczyniła się do jego śmierci.

— Wiedziałam, że to też człowiek i ma prawo żyć, jak każdy – mówiła ze łzami w oczach. – Wiedziałam, że Tewdrik może mnie ukarać za niepowodzenie... a jeśli odkryje, że go osłabiłam, ukarze mnie tym mocniej. Ale gdyby Urien przeżył, dopuściłby się jeszcze gorszych rzeczy, wysłałby na armię Uthera nieumarłych... Camelot na zawsze straciłby szansę na pokój.

Nie wiedziała jak dokładnie wyglądają rządy Uthera, ale wiedziała, że szanował on magię i druidów, chociaż starał się nie mieszkać ich do rządzenia państwem. Słyszała też, że zagwarantował on prawa wyznawcom Nowej Religii, co właściwie ją ucieszyło. Kochała starych bogów i starała się oddawać im odpowiednią cześć, ale krajowi nie był potrzebny kolejny konflikt.

— Breeno, rozumiem, że to było trudne i obciążyło cię – Ian odsunął się od niej i uścisnął ją za rękę. – Ale zrobiłaś to w dobrej wierze, dla pokoju, nie dla siebie. Zachowałaś się odważnie i należy ci się szacunek, że przez tyle czasu sama męczyłaś się z tym wszystkim.

— Ale zabiłam człowieka, praktycznie zabiłam – przypomniała Breena. – Chociaż Aine, którą czczę, sprzyja zdrowiu oraz miłości.

— Nie chcę powiedzieć, że samo pozwolenie mu umrzeć było dobre – westchnął Ian. – Wiem jednak, że postąpiłaś tak z czystego serca. Nie czyni cię to złą osobą.

Breena popatrzyła na niego uważnie. Jego oczy były tak szczere i spokojne, że miała wrażenie, że wybaczyłby jej nawet, gdyby teraz go zasztyletowała.

— Dlaczego jesteś dla mnie taki dobry? – zapytała cicho.

— Kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, zauważyłem, że jesteś smutna i przygaszona, jakby coś cię przygniatało od środka – przyznał Ian. – Nie znałem cię wcale, ale oddano mi ciebie na żonę i postanowiłem, że w takim wypadku zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa, żebyś przestała czuć ten ciężar. Jeszcze mi się nie udało – westchnął nieśmiało. – Ale może kiedyś uda ci się zapomnieć.

— Dziękuję, Ianie – powiedziała Breena i oparła się na jego ramieniu. – Jesteś najlepszym człowiekiem na świecie. Przepraszam, że nie jestem do końca dobrą żoną.

— Poznałaś mnie w dniu ślubu, zrozumiałe, że byłem dla ciebie obcy – Ian pogłaskał ją po włosach. – Cieszę się, że teraz mogę być twoim przyjacielem.

Ogromnie pragnąłby być nie tylko przyjacielem, ale wyznaniem tego mógłby spłoszyć Breenę. Nie może starać się o nic więcej, póki ona nie da mu przyzwolenia. Dla jej dobra, ale również dla własnego serca.

— I nie chcesz mnie odprawić? – upewniła się Breena. Gdyby została wyrwana z tego środowiska, jej życie mogłoby być wyjątkowo ciężkie.

— Nigdy, Breeno – zapewnił chłopak i przytulił ją do siebie. – Chyba że sama zechcesz odejść.




Kiedy Una poinformowała Vivienne, że w przyszłym tygodniu ma zamiar udać się z Sarą do Camelotu, czarodziejka zrozumiała, że ich wspólna droga się zakończyła. Nie chciała zostawać w wiosce, gdzie nie udało jej się zaprzyjaźnić z nikim poza tymi dwiema kobietami, a nie miała zamiaru udawać się też do stolicy. Nie było jej w domu dwa lata, przez ten czas na pewno wszystkie stare rany się zabliźniły i gdy wróci, na pewno będzie mogła żyć w pokoju z Gorloisem i Norwenn. Jeśli się pokochali, to tym lepiej. W tym wypadku jej wyrzuty sumienia, że skazała przyjaciela na pozbawione miłości małżeństwo, znikną.

— Napiszę do ciebie, Vivienne, gdy będziemy już miały swój dom – obiecała Sara podekscytowanym głosem. – Odpiszesz mi, prawda?

— Oczywiście, iskierko – roześmiała się Vivienne i ucałowała dziewczynkę w czoło. – Jeśli kiedyś trafię do Camelotu, na pewno skontaktuję się z tobą.

Sara uśmiechnęła się z dumą. Starała się tego nie okazywać, ale uważała Vivienne za prawdziwą damę i panią, więc sama czuła się bardziej ważna, gdy ta okazywała jej sympatię.

— Poradzisz sobie, prawda, pani? – zapytała z niepokojem Una. Vivienne wyjaśniła jej, że opuściła rodzinną miejscowość z powodu trudnych relacji ze swoimi bliskimi.

— Oczywiście – zapewniła czarodziejka. – Chyba nie aż tak ciężko ze mną wytrzymać – zażartowała, chociaż nadal obawiała się spotkania po latach nieobecności.

— Jeśli będziesz miała jakiś problem, możesz dołączyć do nas w Camelocie – powiedziała troskliwie Una. Vivienne pokiwała głową na znak aprobaty, a potem uśmiechnęła się i uścisnęła obie kobiety. Po pożegnaniu wsiadła na konia i odjechała.

W pewnym momencie odwróciła się i zobaczyła, że Sara do niej macha. Odpowiedziała jej uśmiechem i skinięciem głowy, a następnie złapała mocniej za lejce i pocwałowała w stronę horyzontu, gdzie czekali na nią ludzie, których opuściła. Niespodziewanie przypomniało jej się błogosławieństwo, które Sara czasem powtarzała przed pójściem spać:

,, Pobłogosław dla mnie, Boże,

ziemię pod mymi stopami;

pobłogosław dla mnie ścieżkę,

którą pójdę;

Ty, który jesteś Królem królów,

pobłogosław me spojrzenie."




Przepraszam, że rozdział znowu wleciał z opóźnieniem, ale jednak pisanie tego jest dosyć wymagające. Jest trochę krótszy i mniej rozbudowany niż poprzednie, ale mam nadzieję, że mi to wybaczycie.

Kilka ogłoszeń:

- Tak, staram się żeby wszystko miało swój cel i przyczynę, Sara jeszcze wróci.

- Końcowe błogosławieństwo celtyckie wzięłam z tej strony: https://dmmichael.wordpress.com/modlitwy-celtyckie/blogoslawienstwo-celtyckie/(niestety, Wattpad nie pozwala mi wklejać linków w komentarzach)

- Jeśli kogoś rozczarowało małe skupienie się na relacji Uthera i Igraine, to przepraszam, sama chciałam bardziej ich rozwinąć, ale jako para ogromnie mnie nudzą :/

- Oprócz tego chciałam poinformować, że zgłosiłam ,,Cenę Magii" do konkursu ,,Rozgrywki Poetów" w kategorii fanfiction. Mam nadzieję, że przed wynikami, uda mi się ukończyć całość.

- A jeśli ktoś nie wie, to piszę też innego fanficka z ,,Przygód Merlina" czyli ,,Nowe Wezwanie Smoka", jako kontynuację. Uprzedzam, że jest to obszerne, a rozdziały są takiej samej długości jak tu, czasem dłuższe, więc to praca ciężka do nadrabiania, ale jeśli ktoś się tego nie boi, to będzie mi miło jeśli zerkniecie.

- Rozdział z dedykacją dla AgaxGos w podziękowaniu za wszystkie miłe słowa i poprawki(zajrzyjcie koniecznie na jej profil).

Dajcie znać jak Wam się podobało ;)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro