Rozdział pierwszy. Adeptka.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



W końcu udało mi się wstawić pierwszy rozdział. Wypadało, skoro był zapowiadany na czerwiec, a mamy już jego drugą połowę, nie?

Rozdział miał zawrzeć więcej wydarzen, ale że już jest bardzo długi, to postanowiłam, że jego część zawrę w następnym. Obawiam się, że rozdziały w tej historii będą bardziej przypominały ,,Nowe Wezwanie Smoka" niż ,,Kruczą Tancerkę"(czyli będą miały po kilkadziesiąt stron).

Od początku założyłam, że pierwszy rozdział będzie opowiadał o dzieciństwie Vivienne, ale zapomniałam o jednej kwestii - ja nie lubię historii opowiedzianych z perspektywy dzieci(znaczy, jeśli mam książkę dla dorosłych, o ważnej tematyce, to trochę mnie denerwuje, jeśli w pewnym momencie zamiast skupić się na głównym motywie, dostaję opisy dziecięcych zabaw i zmartwień. To znaczy, ,,Cena magii" raczej nie ma ważnej tematyki, ale zasada jest ta sama) i chyba nie umiem ich za bardzo pisać. Ale opisanie dzieciństwa Vivienne jest najprostszym sposobem na zarysowanie relacji rodzinnych, więc nie zmieniłam tego, po prostu częściej pisałam z perspektywy Margisy ;)

Akcja jest tu jeszcze statyczna, bo pamiętajcie, że mamy do czynienia z małą dziewczynką, która nie wszystko jeszcze rozumie. W kolejnych zrobi się bardziej dramatycznie i wartko.

I mam jedną prośbę - nie wiem dlaczego wybrałam tak dziwne imię dla ojca Margisy, powinno brzmieć ,,Governes", jeśli w którymś momencie je pomieszałam i zapisałam inaczej, to proszę, poprawcie mnie.

I czytajcie moje komentarze, bo można je trochę traktować jako przypisy ;)(przy tak długim tekście, to chyba najlepszy sposób na dodawanie przypisów)

A kolejny rozdział po sesji(ile razy ja jeszcze będę to pisać?).




Dopóki pozostajesz szczera sama ze sobą, dopóki nie ranisz innych, nie można ci nic zarzucić. Dobrze, że popełniasz błędy, w ten sposób nauczysz się życia. Jesteś jeszcze za młoda, żeby znać dobrą drogę.

Yves Grevet ,,U4: Koridwen"


Przychodząc do prastarego lasu
Przewodnia siła, zawiodła mnie tam
Idą przez mistyczny las
Legenda, opowieść czasu minęła

Clannad ,,Ancient Forest"




Siedmioletnia dziewczynka przebiegała wzrokiem po starożytnej świątyni z białych murów, jednocześnie nie puszczając ręki swojej matki.

Wszystko wydawało jej się wspaniałe i majestatyczne, ale w swojej potędze obce i ponure. Margisa opowiadała Vivienne, że wyspa na jeziorze Avalon była przez lata dla niej jedynym domem, ale matka nie zaznała ciepła i miłości u własnej rodziny, a jej córce tego nie brakowało.

I Vivienne nie będzie miała Veviny. Od dzisiaj większą część roku będzie spędzać z całkowicie obcymi ludźmi. Margisa też zdawała sobie z tego sprawę, ale miała nadzieję, że jej córka okaże się dzielna i silna. Poza tym, Luna na pewno dobrze się nią zaopiekuje.

- Zostań tutaj, z innymi adeptkami, skarbie – powiedziała kobieta i pogłaskała małą Vivienne po włosach – Ja pójdę do kapłanek. Zachowuj się grzecznie.

Vivienne miała ochotę płakać i błagać matkę, by jej nie opuszczała, ale wiedziała, że takie zachowanie byłoby głupie i niedojrzałe. A ona skończyła siedem lat, znajdowała się w wieku, w którym dzieci musiały przestać czepiać się matczynej spódnicy i skupić się na zdobywaniu wiedzy.

Chłopcy. I czarodziejki. Niemagiczne dziewczynki, takie jak jej kuzynka Norwenn mogą zostać z rodzicami i nigdy ich nie opuszczać.

- Mamo, żałuję, że nie mogłyśmy zabrać tatusia – powiedziała jeszcze Vivienne, zanim matka ją zostawiła.

- Za jakiś czas przyjedziesz do domu na ostatni dzień tygodnia – obiecała Margisa – A potem na święto Samhain.

Vivienne pokiwała głową, a Margisa przeszła na drugi koniec sali, w stronę kapłanek do których mogłaby należeć, gdyby tylko była mniej samowolna i niepokorna.

Ze smutkiem pomyślała o słowach Vivienne o Danielu. Po siedmiu latach macierzyństwa córka Dairine zdawała sobie sprawę, że chociaż kochała swoją małą dziewczynką i zrobiłaby dla niej wszystko, najsilniejsza więź łączy Vivienne z ojcem. To on umiał okazywać jej uczucie, rozpieszczać ją i traktować jak małą księżniczkę. Margisa tego nie potrafiła. Powtarzała sobie, że to nie jej wina, skoro sama nigdy nie zaznała czułości od własnej matki, ale mimo to żałowała, że jej śliczna Vivienne nie darzy jej takim radosnym przywiązaniem jak ojca.

- Witaj, moja droga – z zamyślenia wyrwał ją głos Luny – Zatem twoja mała Vivienne idzie w ślady reszty rodziny.

- Jest bardzo zdolna – powiedziała z dumą Margisa – Będzie znacznie silniejsza niż ja.

- Moja Eileen również dziś rozpoczyna naukę – uśmiechnęła się starsza kapłanka – Jest z siebie bardzo zadowolona.

Eileen podzieliła los swojej matki. Elaine zmarła przy porodzie, a jej mąż uznał, że nie jest w stanie sam zająć się córką i zostawił ją na wychowaniu u Luny. Przez kilka lat starał się co jakiś czas odwiedzać dziewczynkę i dbać o jej utrzymanie, ale potem zginął. Od tej pory Luna była jedyną opiekunką złotowłosej Eileen.

- Mam nadzieję, że dziewczynki się zaprzyjaźnią i Vivienne nie będzie tu taka samotna – powiedziała Margisa – Przez jakiś czas myśleliśmy z Danielem, że spotka się tu z kuzynką... Wiesz, że przyrodnia siostra mego męża wyszła za druida obdarzonego magiczną mocą i wierzyli, że Norwenn odziedziczy dar po ojcu. Jednak tak się nie stało. Vivienne jest więc sama, a Norwenn rozgoryczona i zazdrosna.

- Cisza! – rozległ się głos jednej z bardziej znacznych kapłanek – Rozpoczyna się otwarcie.




Vivienne starała się ukrywać zmieszanie i przerażenie, gdy na wzniesieniu pojawiły się najwyższe kapłanki. Jedna z nich o lśniąco białych włosach wysunęła się na przód i zaczęła przemawiać surowym, niskim głosem:

- Rozpoczynacie naukę magii. Może się wam to wydawać banalnie proste, w końcu wszystkie macie jakieś moce, ale to tylko pozory. Z powodu byle sztuczek nie można zostać kapłanką. Zapomnijcie o tym jak rodzice chwalili was, bo umiecie unosić przedmioty do góry albo sprawić, że liście zaczną szybować. Tutaj wymaga się czegoś więcej. Nie będzie pobłażliwości. Każda z was będzie musiała udowodnić, że jest godna miana prawowitej dziedziczki Avalonu.

Vivienne zrobiło się zimno i ciężko na sercu. Przypominała sobie jak ojciec zachwycał się jej sztuczkami, brał na ręce i obracał w górze, mówiąc, że jest jego małą księżniczką i czarodziejką. Oczywiście, wiedziała, że robił to głównie dlatego, że była jego córką, ale jego zachowanie ją krzepiło. W domu nie musiała nic robić, żeby zasłużyć na miłość. Tutaj będzie musiała udowadniać, że w ogóle jest godna szacunku.

- Będziecie podzielone na cztery grupy, zupełnie losowo, nad którymi będą czuwać cztery kapłanki. Każda z nich będzie pilnować dyscypliny i porządku. Przez kilka pierwszych lat nie wolno wam używać magii poza zajęciami, inaczej nie udałoby się nam utrzymać dyscypliny. Nie życzymy sobie żadnych bójek i podnoszenia głosu. Za naruszenie regulaminu będą ciężkie kary.

Vivienne zaczęła rozglądać się po bokach. Stojące obok dziewczynki wydawały się trochę przestraszone słowami kapłanki, ale większość z nich starała się zachować opanowanie.

- Będziecie się uczyć do piętnastego roku życia, kiedy to zostanie określone, czy nadajecie się na kapłanki. Przebywać będziecie tu od września do końca maja, potem następuje przerwa, kiedy możecie wrócić do domu, chociaż zaleca się, abyście odwiedzały Avalon podczas święta Lughnasadh. Ostatni dzień tygodnia jest wolny od zajęć i możecie wówczas udać się do domów, jeśli macie taką możliwość. Co jakiś czas, za nienaganne sprawowanie, możecie otrzymać kilka dodatkowych dni wolnych na odwiedzenie rodziny.

Vivienne pokiwała głową, wspominając słowa matki o tym, że za jej czasów dodatkowe dni na odwiedzanie rodziny były niedopuszczalne. Rodziną były inne kapłanki.

- Teraz podzielimy was na grupy – zakończyła swoją przemowę stara czarownica – Słuchajcie uważnie. Grupa Halinor... - kobieta zaczęła wyczytywać imiona zapisanych dziewcząt razem z nieodłącznymi matronimikami, bo w Avalonie liczył się ród matki – Eileen, córka Elaine.

Vivienne zwróciła wzrok w stronę kierującej się ku kapłance Halinor dziewczynki. Matka opowiadała jej, że Eileen jest cioteczną wnuczką jej dawnej opiekunki i serdecznej przyjaciółki. Margisa z miejsca założyła, że Vivienne powinna zaprzyjaźnić się z Eileen.

Wezwana czarodziejka potrząsnęła jasnymi włosami i z dumą stanęła przy swojej nowej opiekunce.

Vivienne poczuła, że ogromnie zazdrości Eileen. Nie dlatego, że wychowała się w Avalonie i zna tutejsze reguły oraz dużo zaklęć. Zazdrościła jej tego, że nie musi opuszczać domu i swojej opiekunki Luny.

- Vivienne, córka Margisy.

Dziewczynka usłyszała swój głos i zastanowiła się, czy to matka ubłagała jej wspólne miejsce w grupie z Eileen. Nawet jeśli tak było, póki co nie istniały szanse na przyjaźń, bo złotowłosa dziewczynka była zajęta rozmową z innymi adeptkami.

Vivienne przyglądała się innym młodym czarodziejkom, zastanawiając się, która z nich najprędzej mogłaby zostać jej przyjaciółką. Szybko jednak przestraszyła się, że ktoś uzna ją za dziwną i nachalną i skupiła wzrok na Halinor.

- Koniec ceremonii – obwieściła opiekunka, gdy najwyższa kapłanka skończyła wyczytywać wszystkie nazwiska – Idźcie pożegnać się z rodzicami i zaczynamy pracę.



Kiedy Margisa zobaczyła swoją córkę, świadoma, że rozstaną się na dłuższy czas, zapomniała o zasadach Avalonu, podbiegła do Vivienne, uściskała ją i pocałowała w różowe usta.

- Wszystko dobrze, słoneczko? – zapytała Margisa, która rzadko ,,trzęsła się" nad córką, bo wychodziła z założenia, że dzieci powinny być odważne i samodzielne, zwłaszcza czarownice – Podoba ci się tu?

- Wszystko dobrze, mamo – odpowiedziała Vivienne, nie dodając, że Avalon wydaje jej się obcy i nieprzyjazny. To i tak nie mogło niczego zmienić.

- Musisz zaprzyjaźnić się z Eileen – powiedziała matka – Luna jest przekonana, że będziesz miała na nią dobry wpływ, ona jest trochę niesforna.

Vivienne chciała odpowiedzieć, że nie interesuje jej Eileen i że nikt nie zastąpi jej rodziny, ale ponieważ to również tylko pogorszyłoby sytuację, powiedziała po prostu:

- Będę za tobą tęsknić, mamo. I za tatą.

- Na pewno zostaniesz jedną z najlepszych adeptek i wkrótce będziesz mogła nas odwiedzić – zapewniła Margisa i jeszcze raz pocałowała córkę – Wszyscy odchodzą. Do zobaczenia, córeczko. Spiesz się, bo Halinor będzie zła.

Margisa skierowała się do wyjścia, a przestraszona Vivienne pobiegła w stronę swojej opiekunki, wywracając się przy okazji na posadzce.

- Uważaj! – usłyszała czyjś delikatny głos. Podbiegła głowę i ujrzała przed sobą drobniutką dziewczynkę o kasztanowych włosach i jasnozielonych oczach.

- Wstawaj – powiedziała dziewczynka i podała Vivienne rękę.

- Dziękuję – odpowiedziała córka Margisy, otrzepując się na wszelki wypadek – Muszę się spieszyć, bo Halinor mnie ukarze...

- Ja też jestem w jej grupie – kiwnęła głową jej towarzyszka – Chodźmy razem. Jak właściwie masz na imię?

- Vivienne – odpowiedziała mała czarodziejka, myśląc, że przed rówieśniczką nie musi się chyba tytułować ,,córką Margisy".

- Morrigan – przedstawiła się zielonooka dziewczynka, a na widok miny Vivienne dodała natychmiast – Tak, dali mi imię po bogini zniszczenia i teraz wszyscy, którzy mnie poznają, zaczynają się bać. Nie wiem jakie zioła wdychali moi rodzice, kiedy nadali mi to imię – Morrigan potrząsnęła głową i roześmiała się.

- To imię wielkiej czarodziejki – przypomniała Vivienne – Może przyniesie ci szczęście.

- Może – wzruszyła ramionami Morrigan – Rodzice są przekonani, że będę wielką czarodziejką.

- Oni też mają moce? – zapytała z ciekawością Vivienne.

- Tylko ojciec – odparła Morrigan – Jest teraz nadwornym magiem na dworze króla Mercji.

- Moja matka jest uzdrowicielką i czarodziejką na dworze pewnego lorda – powiedziała Vivienne, chociaż zamek lorda Aidana trudno było uznać za pełnoprawny dwór – A mój ojciec jest wojownikiem – dodała z dumą. Po chwili zawstydziła się swoich słów, bo Morrigan przecież mogła uznać ją za chwalipiętę, ale dziewczynka tylko się zaśmiała.

- To widać – powiedziała – Masz coś takiego bojowego w oczach... Musisz mieć to po nim.



Chociaż wszelkie prawdopodobieństwo wskazywało na to, że przypadkowa znajomość Vivienne i Morrigan szybko się skończy i każda z dziewcząt pójdzie swoją drogą, pierwsze dni nauki tylko zbliżyły je do siebie i po dwóch tygodniach jedna nie widziała świata poza drugą.

- Twoja mama liczyła, że zaprzyjaźnisz się z moją Eileen, Vivienne – zwróciła uwagę Luna, gdy spotkała córkę Margisy na świątynnym korytarzu – Może powinnaś spędzić z nią trochę czasu?

Vivienne tak dyplomatycznie jak tylko umiała, wyjaśniła, że najbardziej lubi spędzać czas z Morrigan. Nie lubiła Eileen, która uważała się za lepszą z powodu wychowania w Avalonie i od początku dawała do zrozumienia innym adeptkom, że to jej należą się największe przywileje. Oczywiście, było to nieprawdą, Eileen była traktowana tak samo jak inne dziewczynki, ale miała ambicje, by wyrastać ponad nie. O tym jednak Vivienne nie miała ochoty mówić Lunie, która była dla niej zawsze bardzo miła i urocza.

Niestety, inne kapłanki Avalonu nie były tak kochane i ciepłe. Większość z nich zachowywała się ozięble i surowo, nie miały w zwyczaju kilka razy tłumaczyć danego zagadnienia, ponieważ wychodziły z założenia, że prawdziwe czarownice same znajdą drogę do magii, a potrafiły srogo ukarać, jeśli komuś nie wychodziło. Na szczęście, jeśli chodzi o zaklęcia, zarówno Vivienne, jak i Morrigan okazały się bardzo zdolne.

- Babka babki mojej matki – Vivienne z trudem określała stopnie pokrewieństwa w swojej rodzinie. Mogła być wdzięczna, że w rodzie jej matki od sześciu pokoleń rodzi się tylko jedna kobieta, a jej ojciec miał jedną siostrę, która również urodziła tylko jedno dziecko – była najwyższą kapłanką Avalonu. Najwyższą z najwyższych. Ale od tamtego czasu nikt z rodziny nie powtórzył jej sukcesu. Moja mama wierzy, że mi się to uda.

- Ja w ciebie wierzę – zapewniła ciepło Morrigan – Jesteś bardzo silna i zdolna. Lepsza niż ja.

- Nie marzcie zbyt górnolotnie – poradziła im Eileen, która akurat przechodziła obok – Aby zostać najwyższą kapłanką, trzeba być znanym i cenionym w Avalonie, więc największe szanse mam ja.

Vivienne i Morrigan nie poczuły się obrażone. Miały tylko siedem lat i żadna z nich nie myślała jeszcze poważnie o służbie w Avalonie. Poza tym, nie obchodziło ich zdanie Eileen, którą uważały za nadętą i zakochaną w sobie.




Przełom w relacjach trójki dziewczynek musiał jednak nastąpić i rozpoczął się on podczas lekcji zaklęć. Były to zajęcia z Halinor, a więc tym ważniejsze.

Tym razem opiekunka uczyła lewitacji, która była jednym z prostszych zaklęć i zarówno Vivienne, jak i Morrigan uporały się z nim szybko i bez problemów. W o wiele gorszej sytuacji znajdowała się czarnowłosa dziewczynka o ogromnych szarych oczach i rumianych policzkach, którą Vivienne dostrzegła w ciągu pierwszych dni zajęć i którą uważała za najpiękniejszą z adeptek, wyjąwszy może jej ukochaną Morrigan.

- Adeptko Kathleen! – Halinor popatrzyła ze złością na dziewczynkę – Nie jesteś w stanie wykonać najprostszego czaru. Co ty, na bogów, robisz w Avalonie?

- Ja... bardzo się staram, pani – odpowiedziała Kathleen, a w jej pięknych oczach zalśniły łzy – Ale nikt mnie wcześniej nie uczył... Moi rodzice nie są czarodziejami... Jestem pierwsza w rodzinie...

Vivienne zrobiło się bardzo żal Kathleen. Wydawała się bezbronna i potrzebująca opieki. A Vivienne, jako córka uzdrowicielki, musiała mieć w sobie jakąś potrzebę dbania o innych.

- To nie jest usprawiedliwienie – powiedziała surowo Halinor – Nie wyjdziesz z tej sali, dopóki nie opanujesz lewitacji.

Kathleen bardzo starała się unieść pióro na stolikiem, ale za każdym razem jej się nie udawało. Vivienne zastanawiała się, czy dyskretnie nie wspomóc jej własną mocą, ale wiedziała, że gdyby wyszło to na jaw, zostałaby surowo ukarana, a Kathleen również nie ominęłyby konsekwencje. Dlatego tylko kibicowała dziewczynce i modliła się do Cerridwen, bogini – czarodziejki.

W pewnym momencie wydawało się, że Kathleen w końcu się uda unieść pióro, jednak ono zamiast polecieć do góry, wylądowało na nosie dziewczynki, która zaczęła szaleńczo kichać, powodując śmiech innych adeptek i gniew Halinor.

- Nie mam czasu by się z tobą bawić – powiedziała ze złością kapłanka – Wysuń ręce.

- Co? – wydusiła Kathleen. W domu nikt jej nie bił.

- Wysuń ręce – rozkazała Halinor. Kathleen pokornie spełniła polecenie i zniosła kolejne uderzenia rózgi, z trudem powstrzymując łzy.

Vivienne rozejrzała się po sali. Niektóre dziewczynki patrzyły na ukaraną współczująco, inne chichotały pod nosem. Najbardziej uderzył ją jednak triumf w oczach Eileen.

,,To ona powstrzymała zaklęcie Kathleen" uświadomiła sobie młoda czarodziejka. ,,I zapłaci za to."

Po wyjściu z zajęć, Vivienne i Morrigan natychmiast podeszły do Kathleen.

- Nic cię nie boli? – zapytała z troską Morrigan – Znam zaklęcie, które pomaga zmniejszyć ból...

- Nie kłopocz się – odpowiedziała uprzejmie Kathleen – Znam dobre maści, mama uczyła mnie je wyrabiać. Wszystkie kobiety z mojej wioski dobrze znają się na ziołach.

- Niedługo zaczniemy zajęcia z zielarstwa – uśmiechnęła się Vivienne – I wtedy pokażesz, że jesteś godna, by się tu znajdować.

- Może – westchnęła ze smutkiem Kathleen. W końcu została nie tylko fizycznie zraniona, ale i upokorzona publicznie.

- Na pewno – Vivienne położyła jej rękę na ramieniu – Będziesz o wiele lepszą czarodziejką niż te wszystkie mądrale, zaufaj mi.




Vivienne podejrzewała, że Kathleen jest zbyt dobra i łagodna, żeby w jakikolwiek sposób zemścić się na Eileen i spróbować dojść swoich praw, i nawet podobała jej się ta słodycz i altruizm dziewczynki. Ale z nią sprawa przedstawiała się inaczej. Ona umiała walczyć o swoje. W końcu była córką wojownika i czarodziejki, która zrezygnowała ze służby kapłanki, żeby nie musieć nikomu się podporządkowywać.

Dlatego też po obiedzie w wielkiej jadalni, Vivienne zostawiła Morrigan z Kathleen i podeszła w stronę Eileen i kilku jej koleżanek, którym imponowała wiedza i pewność siebie jasnowłosej dziewczynki.

- Luna prosi, żebyś przyszła do niej dzisiaj na kolację – powiedziała niechętnie Eileen na widok córki Margisy. Nie darzyła jej sympatią nie tylko dlatego, że Vivienne najwidoczniej miała większą moc niż ona. Denerwowało ją to, że od kiedy ta krnąbrna dziewucha pojawiła się w Avalonie, Luna troszczyła się o nią prawie tak samo jak o własną cioteczną wnuczkę, którą wychowała. Eileen tak naprawdę nie miała nikogo poza swoją opiekunką, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Ona należała tylko do Luny, a Luna do niej. Ale teraz najwyraźniej miała dzielić się jedyną bliską osobą z Vivienne, i pewnie też z tą głupią Morrigan.

Vivienne rozejrzała się po sali, ale nigdzie nie zauważyła Luny. To dobrze. Nie chciała uświadamiać tej poczciwej czarodziejki, że jej wychowanica jest podłą i zapatrzoną w siebie intrygantką.

- Nie mówmy o Lunie – powiedziała – Dlaczego przeszkodziłaś Kathleen na lekcji zaklęć?

- Ja? – prychnęła Eileen – To nie moja wina, że ta mała wieśniaczka nie umie czarować. Avalon to nie miejsce dla dzieci chłopów.

- Kathleen prawie się udało, ale ty zablokowałaś jej magię – wydyszała Vivienne.

- Nie udowodnisz mi tego – zadrwiła Eileen – A dla tej małej będzie znacznie lepiej, gdy wróci do swoich i zajmie się grzebaniem w ziemi, tak jak być powinno.

Vivienne nie mogła znieść triumfującego spojrzenia Eileen i jej pełnego wyższości uśmiechu. Wiedziała, że adeptki pierwszego roku nie mogą używać magii poza godzinami zajęć, ale czuła, że musi dać nauczkę tej bezczelnej dziewczynie. Dlatego też rzuciła się na Eileen z pięściami i przewróciła ją na podłogę.

Vivienne była przekonana, że w tym starciu to ona będzie główną triumfującą. Jej ojciec był przecież mężnym wojownikiem i, nie mając syna, lubił uczyć córkę różnych technik walki. Co prawda, dziewczynka nigdy nie była chętna do walki na drewniane miecze, ale potrafiła się bić. A teraz miała zamiar dotkliwie ukarać Eileen. Problem był taki, że złotowłosa po kilku chwilach zaczęła atakować ją z równą, a nawet większą siłą. Chociaż Eileen wydawała się zmanierowana i rozpieszczona, to była mocniejsza i wyższa od Vivienne.

Wynik ,,bitwy" nie został jednak rozstrzygnięty, ponieważ po krótkim czasie do dziewcząt podbiegło kilka kapłanek i odciągnęło je od siebie.

- Co wy robicie? – krzyknęła Halinor – Przynosicie hańbę mi i sobie.

- To ona zaczęła! – broniła się Eileen. Wiedziała, że wieści o jej wybryku dotrą do Luny.

- Może i tak, ale Eileen mnie sprowokowała! – zawołała Vivienne – Podczas lekcji zaklęć, użyła swojej mocy, żeby uniemożliwić Kathleen lewitację.

- Nie obchodzi mnie to – przerwała jej Halinor – Obie zachowałyście się w sposób niedopuszczalny i zostaniecie ukarane. Wieczorem będziecie myły podłogę w głównej Sali. Oczywiście, bez używania magii.



- To wszystko przez ciebie, idiotko! – zawołała Eileen, trzymając w dłoni mokrą szmatkę – Musiałaś koniecznie robić z siebie bohaterkę?

- Zrobiłam to, co uznałam za słuszne – odpowiedziała z duma Vivienne – Tak mnie wychowano.

Nagle zrobiło jej się przykro. Nie darzyła sympatią Eileen i w prostocie siedmioletniej dziewczynki uważała ją za zło wcielone, ale bardzo lubiła Lunę i nie chciała sugerować, że ta źle wychowała wnuczkę swojej siostry.

- Przez twój sztuczny heroizm muszę teraz robić za służącą – powiedziała z irytacją Eileen. Uniosła lekko palec do góry, żeby dopomóc sobie magią, ale pilnujący ich strażnik uniósł swoją dłoń i zneutralizował czar dziewczynki.

- Chytrzy źle kończą – upomniał drwiąco Eileen. Dziewczynka nic nie odpowiedziała.

Vivienne również nie czuła się dobrze. Ona i jej matka nie należały do najbardziej gospodarnych kobiet, w utrzymywaniu porządku pomagały sobie magią albo zatrudniały wieśniaczki do jednorazowych zadań. Mimo to młoda czarodziejka nie miała zamiaru narzekać. Została ukarana, ponieważ stanęła w cudzej obronie i postanowiła znieść swoją sytuację z dumą i opanowaniem.

Eileen jeszcze kilka razy podejmowała próby użycia magii, ale za każdym razem nie kończyło się to dla niej dobrze. Nie dowierzała jak Vivienne może być taka spokojna i nie próbować sobie ulżyć.




- Wiesz co? – po wykonaniu pracy Eileen podeszła do Vivienne i po raz pierwszy spojrzała na nią bez pogardy i drwiny – Nabrałam do ciebie szacunku. Masz charakter. Możemy się zaprzyjaźnić.

Vivienne prawie parsknęła śmiechem. Wreszcie zdawały się spełniać marzenia jej matki. Margisa bardzo chciała, żeby jej jedynaczka spędzała czas z córką jej zmarłej przyjaciółki i przybraną wnuczką opiekunki i mentorki. Ale Vivienne nie miała zamiaru zaprzyjaźniać się z dziewczynką uważaną za próżną i zapatrzoną w siebie.

- Nie chcę się z tobą przyjaźnić – odpowiedziała.

- Dlaczego? – zdziwiła się Eileen – Wychowałam się w Avalonie i wiem wszystko o życiu tutaj. Jestem lubiana i popularna. Morrigan też może się z nami bawić.

- Wolę Kathleen niż ciebie – wyjaśniła Vivienne – A z nią chyba nie chciałabyś się przyjaźnić. Poza tym, nie będę bawić się z kimś, kto dręczy inne adeptki.

- Wolisz jakąś wiejską dziewczynę ode mnie? – oburzyła się Eileen – Jesteś głupia!

- Ja uważam, że jestem bardzo mądra – Vivienne wzruszyła ramionami i odeszła.

Eileen nie mogła uwierzyć, że ktoś jest w stanie wzgardzić towarzystwem tak zaznajomionej z regułami Avalonu dziewczynki na rzecz wieśniaczki, która ledwo potrafiła czarować. Większość adeptek za wszelką cenę chciała nawiązać z nią znajomość, a tymczasem Vivienne postanowiła zaprzyjaźnić się z Kathleen, która właściwie nic nie zrobiła, aby zdobyć jej sympatię. Eileen poczuła się nagle bardzo samotna.




Po miesiącu zajęć z zielarstwa, na których adeptki poznawały różne rodzaje ziół i sposób ich używania, nauczająca je kapłanka oznajmiła, że czas na pierwszy test ich umiejętności. Vivienne przez całą noc przeklinała się za to, że nigdy nie przywiązywała zbyt wielkiej uwagi do maści i medykamentów, które wyrabiała jej matka. Wydawało się jej wtedy, że aby być dobrą zielarką, wystarczy być czarodziejką, jednak lekcje z Alaną uświadomiły jej, że jest inaczej. Morrigan była świetną czarownicą, ale nie radziła sobie ze sporządzaniem ziół, nie wspominając już o Eileen, która głośno narzekała, że pokrzywy powodują u niej wysypkę, a cała reszta ,,zielska" ma okropny zapach.

Kiedy następnego dnia dziewczynka zobaczyła na swoim zielarskim stanowisku miskę z wodą, poczuła się trochę lepiej. W wodzie zioła tworzą wywary, jeśli nie wyjdzie mikstura, może wyjdzie coś innego. Jednak Alana zamiast rozkazać im zacząć wrzucać rośliny do wody, powiedziała:

- Zanurzcie ręce.

- Co? Dlaczego? – po sali rozległy się zdziwione odgłosy.

- Bo ja tak mówię – odpowiedziała Alana. Onieśmielone adeptki zanurzyły ręce w wodzie i po chwili zauważyły, że dłonie ich wszystkich pokryły się bąblami i wysypką.

- Teraz już wiecie dlaczego – kapłanka uśmiechnęła się z wyższością – Waszym zadaniem jest sporządzenie maści, która uleczy rany. Do roboty, dziewczęta!

- Przepraszam bardzo, ale jakim prawem mnie ranicie i szpecicie? – zapytała z irytacją Eileen, potrząsając złotą czupryną.

- A ty jakim prawem negujesz moje polecenia, adeptko Eileen? – odparła z ironią Alana – Ale jeśli tak bardzo chcesz znać odpowiedź, to brzmi ona: bo to świetna motywacja. Do roboty, do roboty.

Cała grupa zabrała się do sporządzania maści. Alana przypatrywała się z rozbawieniem jak dziewczynki nieudolnie próbowały mieszać zioła, a w przerwach wytrwale się drapały.

- Jeśli nadal będziecie się tak drapać, to naprawdę oszpecicie sobie ręce – zapowiedziała – Szybko. Zajęcia zaraz się kończą.

Do końca zajęć jedyną osobą, która opracowała maść i skutecznie wyleczyła swoje ręce była Kathleen. Zdumienia nie kryły jedynie czarodziejki, które dotychczas ją wyśmiewały i gardziły niskim pochodzeniem dziewczynki, ale nawet sama Alana.

- Bardzo dobrze, adeptko Kathleen – pochwaliła kapłanka – Co prawda, na wcześniejszych lekcjach odpowiadałaś poprawnie na wszystkie pytania, ale Halinor zawsze twierdziła, że jesteś bardzo nierozgarnięta. Pięknie się spisałaś, naprawdę – przeniosła wzrok na resztę grupy – A wy... Cóż, próbujcie dalej, jeśli nie chcecie chodzić tak do końca życia. I jedno ostrzeżenie. Jeśli dowiem się, że ktoś oszukiwał i zdobył maść w inny sposób niż własną pracą, to zostanie bardzo surowo ukarany.




Na szczęście, Vivienne w końcu odkryła w sobie jakieś rodzinne zdolności do zielarstwa i jej ręce po dwóch dniach wyglądały normalnie. Morrigan wyleczyła się po tygodniu. Natomiast Eileen po trzech tygodniach chodziła z ogromnymi bąblami na dłoniach.

- Daj mi coś! – błagała ze łzami w oczach Lunę – Jesteś kapłankę, ciebie nie ukażą... A ja wyglądam okropnie, i to szczypie, i drapie!

Luna ze smutkiem kręciła głową. Zrobiłaby wszystko dla swojej małej jasnowłosej dziewczynki. Stara czarodziejka nigdy nie założyła własnej rodziny, uważając się za wierną zasadzie Potrójnej Bogini – Dziewicy, Matki i Staruchy. Z ubolewaniem zauważała, że młode kapłanki nie przestrzegają tej tradycji i rezygnują z rodzenia dzieci, za to zmieniają kochanków częściej niż bieliznę. Ale za jej czasów mawiało się, że ,,jeśli nie możesz zostać matką, lepiej pozostań dziewicą aż do starości". Kiedy Luna miała kilkanaście lat, przepowiedziano jej, że nigdy nie będzie mogła wydać na świat potomka, zatem zrezygnowała z małżeństwa i miłości, oddając swe dziewictwo Bogini. Głęboko ubolewała nad tym, że nie może mieć dzieci, zwłaszcza, gdy jej ukochana siostra Selene wydała na świat swoją małą Elaine, która jak wszystkie dziewczęta w tym rodzie nosiła imię po księżycu.

Luna pożałowała swej zazdrości, gdy Selene i jej mąż zmarli kilka lat po narodzinach Elaine. Od tej pory ona wychowywała dziewczynkę, kochała ją jak własną córkę i przelała na nią wszystkie swe uczucia. Jakaż była to dla niej tragedia, gdy Elaine zmarła przy porodzie, wydając na świat małą Eileen.

Luna była bardzo łagodna i wyrozumiała dla siostrzenicy, jednak jej córkę traktowała jeszcze bardziej pobłażliwie, bo Eileen była ostatnią bliską jej osobą. Stara kapłanka zdawała sobie sprawę, że być może to ona jest winna egoizmu i próżności Eileen. Wychowała ją przecież w poczuciu, że jest największym cudem świata. Jednak nic nie mogła na to poradzić. Nie miała serca odmawiać czegoś tej słodkiej, pięknej istotce, która wypełniała radością ostatnie lata jej życia.

Oddałaby krew i duszę dla Eileen. Ale nie mogła łamać zasad Avalonu.

- Nie mogę tego zrobić, kochanie – powiedziała spokojnie – Spróbuj jeszcze raz wykonać maść, na pewno w końcu ci się uda.

Eileen już miała rozpocząć awanturę i wysunąć argument, że skoro Luna nie chce jej pomóc, to wcale jej nie kocha, ale nie miała serca tego robić. Dziewczynka mogła być samolubna i niemiła wobec innych adeptek, ale nie wobec kobiety, która wychowała ją całkiem sama i nauczyła wszystkiego. To Luna była całym życiem dla Eileen.




Po kilku dniach narzekania Eileen zrozumiała, że nie wymoże na swojej opiekunce złamania zasad i postanowiła sięgnąć po bardziej radykalne środki. Zdawała sobie sprawę, że jeśli dalej będzie zdana tylko na siebie, to przez kolejnych kilka miesięcy będzie nosiła rany na rękach. Dlatego też pewnego dnia podeszła do Kathleen i pociągnęła ją za ramię.

- Teraz jeszcze będziesz mnie bić? – Kathleen natychmiast się wyrwała. Od kiedy znalazła przyjaciółki w Avalonie, nie czuła się tak bardzo niechciana i niepotrzebna i przestała bać się otwierać ust.

- Co? – zdziwiła się Eileen, po czym przypomniała sobie, że to ona stanęła na czele nieformalnej grupy dokuczającej Kathleen i chociaż jej zachowanie nie było szczególnie okrutne, musiało sprawiać dziewczynce przykrość – Ach, nie chcę cię bić! Posłuchaj! Pomóż mi! Nie umiem zajmować się tymi przebrzydłymi zielskami i jestem ostatnią dziewczyną w grupie, która nawet ma na rękach... to coś – wzdrygnęła się i pokazała Kathleen swoje ręce – Ty jesteś dobra w zielarstwie. Nie możesz zrobić maści dla mnie?

- To oszustwo – przypomniała Kathleen – Alana zagroziła, że ukaże, jeśli ktoś spróbuje oszukiwać. A poza tym, dlaczego miałabym cokolwiek dla ciebie robić? – zapytała, starając się wyglądać groźnie, chociaż nie do końca jej się to udało.

- Zapłacę ci – zaoferowała Eileen – I poproszę inne dziewczyny, żeby przestały się z ciebie wyśmiewać.

Kathleen przez chwilę wpatrywała się niepewnie w Eileen. Nie lubiła tej dziewczynki i nawet chwilami się jej bała. Ale nie potrafiła być niemiła i chłodna dla innych. Eileen rzeczywiście wyglądała okropnie z tymi rękami i właściwie nie przestawała się drapać, a Kathleen doskonale pamiętała ból i pieczenie, jakich sama doznawała.

A skoro Eileen proponowała jej zapłatę, Kath mogłaby wspomóc swoja biedną rodzinę albo przynajmniej przez jakiś czas nie musiałaby prosić ich o pieniądze. A zrobienie jednej maści naprawdę nie było trudne i czasochłonne.

- Dobrze – odpowiedziała – Zgadzam się.




Dwa dni później Kathleen i Eileen zostały wezwane przed oblicze nadobnej Halinor.

- Co macie mi do powiedzenia, moje panny? – zapytała zimnym głosem kapłanka.

Zarówno Kathleen, jak i Eileen podejrzewały, co Halinor ma im do powiedzenia. Obie jednak były zbyt speszone jej chłodem i dumą, aby odpowiedzieć i spróbować się bronić.

- Przed magią nic się nie ukryje – powiedziała Halinor, dochodząc do wniosku, że uczennice nie mają zamiaru jej odpowiedzieć – Uwierzcie mi, że adeptki są bardzo dobrze obserwowane i nie ma możliwości, aby ktoś złamał zasady i uniknął kary.

Kathleen spojrzała na Eileen, domyślając się, że dziewczynka odczuje teraz do niej tym większą niechęć i będzie ją obwiniała o odkrycie ich sekretu. Na twarzy złotowłosej malował się jednak tylko strach. Jak widać, ona również musiała zrozumieć, że powinowactwo z Luną i wychowanie w Avalonie nie czyni jej bezkarną.

- Złamałyście zasady – kontynuowała Halinor – Adeptko Kathleen, przyrządziłaś dla adeptki Eileen maść, którą ona sama miała wykonać.

- Eileen mnie prosiła... - tłumaczyła się Kath. Ostatecznie nie zależało jej na przyjaźni z Eileen, a kary w Avalonie nie należały do lekkich.

- Chodziłam z tym paskudztwem na ręce kilka tygodni, to nieludzkie, że do tego dopuściłyście! – wrzasnęła wysokim głosem Eileen. Halinor obojętnie uniosła brew.

- To wielka hańba dla naszej grupy, i kto się jej dopuścił? Wychowanka jednej z kapłanek i wiejska dziewka. Inne kapłanki będą mnie wytykać palcami – Halinor wydawała się bardzo zdenerwowana, jednak z jej głosu nie dało się odczytać żadnych emocji – Nie chcę słuchać waszych bzdurnych tłumaczeń. Obie postąpiłyście źle i dlatego spędzicie całą noc w lochu. Bez jedzenia, koców i światła.




- To niesprawiedliwe! – wołała Eileen, kopiąc w kamienne ściany lochu – Najpierw ranią moje ciało, co jest samo w sobie złe i upokarzające, a teraz zamykają, jak jakąś zbrodniarkę! Och, niech ta Halinor jak najszybciej umrze...

- Jak możesz tak mówić? – zapytała Kathleen, która zdjęła z pleców płaszcz i użyła go jako koca – Uważam, że nasza kara jest za sroga, ale złamałyśmy zasady, a Halinor jest starszą kobietą, najwyższą kapłanką i naszą opiekunką...

- Te wszystkie kapłanki to jakieś krwiożercze sadystki! – upierała się Eileen – Jak można tak znęcać się nad dziećmi? Tylko moja Luna jest dobra... - z rezygnacją opadła na siedzenie obok Kathleen. Nie czuła się dobrze z tym, że ma spędzić całą noc w towarzystwie dziewczyny, którą wyśmiewała za chłopskie pochodzenie i brak czarodziejów w rodzinie.

- Pani Luna jest bardzo dobra – przyznała Kathleen – Na pewno jest zmartwiona twoją karą... Współczuję jej. Moich rodziców to nie obejdzie, ale...

- Twoi rodzice nie mają pojęcia o magii! – przerwała jej Eileen – Powinnaś zostać z nimi na tej zapadłej wsi, przynajmniej nie siedziałabym teraz w lochu.

Te słowa zabolały Kathleen. Mimo to dziewczynka postanowiła nie okazać po sobie emocji. Nie bała się już Eileen i nie potrzebowała jej sympatii, miała Morrigan i Vivienne.

- Gdyby nie ja, nadal nosiłabyś te szpetne bąble i rany na ręce – powiedziała stanowczo – Skoro tak mną gardzisz, nie powinnaś prosić mnie o pomoc. Jesteś hipokrytką – dodała i odwróciła się do ściany.

Eileen milczała. Była zła, że jakaś wiejska dziewczyna ośmiela się ją pouczać. Przez jakiś czas siedziały w ciszy. Kathleen nuciła coś pod nosem, a Eileen nawet nie miała ochoty zwracać jej uwagi.

Ciekawe, co teraz robią przyjaciółki Kathleen. Pewnie bardzo się o nią martwią, siedzenie w ciemnym i zimnym lochu nie jest wesołe. Oczywiście, o Eileen też się martwią. Luna się martwi. Bowiem Eileen była świadoma, że chociaż jest lubiana wśród koleżanek, to większość z nich próbuje jedynie przez znajomość z nią zdobyć większe wpływy. Co więcej, gdy po kilku miesiącach okazało się, że jasnowłosa nie jest w żaden sposób uprzywilejowana, część dziewczynek się wykruszyła, a reszta stała się znacznie mniej serdeczna wobec Eileen.

Może i Kathleen jest prosta, biedna i ma nieuzdolnionych magicznie rodziców. Ale przynajmniej ma pewność, że jej przyjaciółki naprawdę ją lubią.

- Posłuchaj – Eileen odwróciła się do drugiej adeptki – Przepraszam. Nie powinnam się tak zachowywać. Byłaś dla mnie miła, pomogłaś mi, a ja ci jedynie dokuczałam... Wybacz mi, Kath.

Kathleen nie należała do osób, które potrafią się droczyć i wymuszać względy. Była na to zbyt niewinna i uczciwa. Dlatego, chociaż nadal pamiętała złośliwości Eileen, uśmiechnęła się do niej.

- Wybaczam ci. Ale następnym razem się opanuj.

- Już nigdy nie będę ci dokuczać, przysięgam! Ty poświęciłaś się dla mnie, nie co te fałszywe panienki, które bawiły się ze mną, ale żadna z nich nie okazała mi współczucia, gdy zostałam ukarana... Tak strasznie mi przykro, że byłam dla ciebie okropna – do oczu młodej czarodziejki napłynęły łzy.

- Spokojnie, spokojnie – pocieszyła ją Kathleen i przesunęła się, aby zrobić Eileen więcej miejsca – Robi się późno, więc chodźmy spać. Na tym płaszczu starczy miejsca dla nas obu.

- Naprawdę chcesz tak spać? – upewniła się Eileen.

- Wiem, że to może cię dziwić, ale na wsi każdy mieszka w jednej izbie z przynajmniej kilkoma innymi osobami... Spanie w takich warunkach nie jest dla mnie dziwactwem – odparła Kathleen.

- Zaczynam żałować, że nie wychowałam się na wsi, tylko w Avalonie – westchnęła Eileen. Może przynajmniej tam nikt nie rzucał na dzieci czarów, raniących dłonie.

- Nie wytrzymałabyś tam dnia – uśmiechnęła się Kathleen.

- Założymy się, Kath? – zawołała Eileen.

- Kath? – powtórzyła ciemnowłosa.

- Nie podoba ci się? To ładne zdrobnienie.

- Nie, podoba mi się... - odparła Kathleen – Rodzice tak do mnie mówią i przyjaciele...

Obie dziewczynki umilkły, ale w głębi serca zdawały sobie sprawę, że zostały niejako skazane na przyjaźń.




Mimo, że Kathleen przed pożegnaniem zapewniała przyjaciółki, że na wsi przywykła do surowych warunków i spędzenie całej nocy w lochu nie jest najgorszą karą pod słońcem, Morrigan i Vivienne przywykły uważać dziewczynkę za bardzo kruchą i delikatną i do samego rana zamartwiały się nad jej losem, zwłaszcza, że dzieliła go z ,,tą okropną Eileen". W umysłach siedmioletnich uczennic nielubiana koleżanka równała się wcielonemu złu i myśl, że mogłyby spędzić całą noc jedynie w jej towarzystwie, napawała je zgrozą.

Kiedy rankiem w jadalni, ujrzały nadchodzące ,,więźniarki", śmielsza od Morrigan Vivienne rzuciła w stronę Eileen:

- Jak się spało na zimnej, twardej podłodze?

- Nie spałyśmy na zimnej podłodze, tylko na moim płaszczu, w którym przyszłam do lochu – odpowiedziała Kathleen – Zmieściłyśmy się we dwie.

- To bardzo dziwne, biorąc pod uwagę ile Eileen je – mruknęła Vivienne. Morrigan szturchnęła ją lekko. Prowokowanie kolejnych kłótni i bójek nie było dobrym pomysłem.

Eileen miała ochotę odpowiedzieć w równie kąśliwy sposób, ale łagodne spojrzenie Kathleen uświadomiło jej, że jeśli chce mieć jakiekolwiek koleżanki, musi zacząć powściągać swój temperament.

- Jesteśmy pogodzone – powiedziała spokojnie Kath – Eileen może zjeść z nami?

- Nie – odpowiedziała twardo Vivienne.

- Ale... - wydusiła Kathleen, zdziwiona, że dziewczynka, którą uważała za dobrą i pomocną, może okazać się mściwa.

- Uspokój się, Vivienne, nie jesteś z ojcem w obozie wojskowym – upomniała przyjaciółkę Morrigan – Siadaj, Eileen – złotowłosa spełniła polecenie.

Vivienne ciężko westchnęła, ale uznała się za pokonaną.

Znajdująca się po drugiej stronie sali Luna przypatrywała się całej sytuacji z łagodnym uśmiechem.




Pierwszy rok Vivienne w Avalonie upłynął szybko i wraz z końcem maja dziewczynka powróciła do domu, do matki i ukochanego ojca, który nie mógł się nacieszyć, że znów widzi swoją jedyną córeczkę, wciąż wirował z nią po komnacie i nazywał swoją ,,małą czarodziejką".

Daniel nigdy nie żałował, że poślubił Margisę. Żona miała ognisty temperament i potrafiła okazać gniew, ale kochała go ponad życie i był jedną osobą, która czasem mogła przekonać do czegoś tą czarownicę. Byli razem szczęśliwi, a okresy rozstań stanowiły dla nich udrękę. Daniel uwielbiał swoją żonę i córeczkę, nigdy nie czuł żalu i pretensji, że nie doczekał się syna. Mimo to czasem napadała go tęsknota za tym, co mógłby dzielić z synem. We wczesnej młodości, jeszcze przed założeniem rodziny, często przyglądał się jak jego pan, lord Aidan, uczy walczyć swojego syna Gorloisa i lubiła sobie wyobrażać, że on też będzie kiedyś takim ojcem. Trafiła mu się jednak córka, więc nie zważając na tradycyjny podział ról, Daniel próbował uczyć Vivienne posługiwania się mieczem i łukiem. Dziewczynka nie wykazywała jednak specjalnego zachwytu tymi zajęciami.

- Trochę wolniej, tatusiu, zmęczyłam się tym nieustannym skakaniem – poprosiła, gdy ojciec próbował ,,trafić ją" drewnianym mieczem. Daniel roześmiał się i pogłaskał córkę po głowie.

- Jak ktoś ma wierzyć, że jesteś córką wojownika, skoro nie chce ci się robić uników przed mieczem?

Margisa przyglądała się całej sytuacji z czułością i rozbawieniem. Była szczęśliwa, że Vivienne wróciła do domu, chociaż nie potrafiła okazywać tego tak entuzjastycznie jak Daniel. W głębi serca czuła lekką zazdrość o to w jak świetnej komitywie żyli ze sobą ojciec z córką. Jednak gdy tylko dopadała ją z tego powodu gorycz, ostro się upominała. Jej własny ojciec nigdy nie poświęcał jej czasu, nie rozmawiał ani nie bawił się z nią, ani razu do niej nie napisał, gdy przebywała w Avalonie. Jako dziewczynka była dla niego całkowicie bezwartościowa. Na szczęście, Daniel był lepszym ojcem i lepszym człowiekiem.

- Pani – do ogrodu weszła wiejska dziewczyna, która pełniła u Margisy rolę służącej – Jakaś kobieta czeka na ciebie przed bramą.

- Jakaś kobieta? – zdziwiła się Margisa – Czy to lady Isabelle? – Isabelle była żoną lorda Aidana.

- Nie, pani – pokręciła głową służka – Ta kobieta jest starsza od lady Isabelle.

Margisa, świadoma, że niczego więcej się nie dowie, ruszyła w stronę bramy, zostawiając na chwilę Vivienne i Daniela samych.

Jakie było jej zdziwienie, gdy przed swoim domostwem ujrzała śniadą cerę i ciemnobrązowe włosy Dairine.

- Czego tu szukasz? – zapytała sucho, wpatrując się w swoją matkę bez śladu emocji.

- Słyszałam, że Vivienne przyjechała do domu na lato – odpowiedziała bardzo spokojnie Dairine, a właściwie lady Dairine, jak ją teraz nazywano – Chciałabym zobaczyć moją wnuczkę.

- Po co? – wzruszyła ramionami Margisa – Nie chciałaś jej. Byłaś załamana, gdy okazało się, że urodziłam córkę.

- Nie obwiniaj mnie, córko! – poprosiła Dairine – Ty też chciałabyś przełamać tę klątwę.

- To nie klątwa, tylko cena – sprostowała ozięble Margisa – Cena naszej magii – spojrzała w niebo i wzięła głęboki oddech – Chciałabym mieć więcej dzieci. Niekoniecznie synów, byłabym zadowolona i z tuzina córek. Ale nie dlatego, żeby zaspokoić swoją głupią dumę, ale dla radości macierzyństwa i aby utrzymać ciągłość ród. Owszem, czasem jest mi przykro, że nie mogę urodzić więcej dzieci... Ale nie przyszłoby mi do głowy, żeby z tego powodu odtrącić jedyną córkę albo wepchnąć mężowi do łoża jakąś obcą kobietę! – spojrzała na matkę oskarżycielsko. Dairine spuściła wzrok.

- Twój mąż cię kocha – wyszeptała kobieta tak cicho, że Margisa ledwo ją słyszała. Uzdrowicielka nie poczuła jednak w sobie żadnej litości.

- Nikt nie kazał ci za niego wychodzić.

Margisa wiedziała, że to dziecinne, ale wciąż miała przed oczami dzień, gdy pozwolono jej przyjechać do domu na lato po narodzinach Nathana. Ojciec nawet nie wyszedł się z nią przywitać, matka nie przyjechała po nią. Margisa odnalazła ją w jednej z komnat, gdzie siedziała z małym chłopcem na rękach i gaworzyła do niego z uwielbieniem. Przez cały dzień dziewczynka okazywała rodzinie obojętny szacunek, ale gdy znalazła się sama w swojej komnacie, rzuciła się na łóżko i płakała przez pół nocy, z myślą, że matka zamiast niej woli bękarta służącej.

- Wiem, że wiele nas dzieli, córko – przyznała Dairine – Ale jesteśmy rodziną. Nie możesz mnie potępiać za to, że kocham Nathana. W moim sercu jest miejsce dla was obojga.

- To nieprawda, i ty dobrze o tym wiesz – zadrwiła Margisa – Jak myślisz, ta służąca też kochałaby swojego syna?

Czarownica doskonale wiedziała, że wbija sztylet w serce matki, ale to jej nie obchodziło. Chciała zranić Dairine. I to mocno.

- Skoro ty nie chcesz mnie znać, pozwól mi chociaż spędzić trochę czasu z Vivienne – poprosiła słabym głosem Dairine – To moja jedyna wnuczka.

- Och, to się może zmienić! – roześmiała się gorzko Margisa – Ile lat ma ten twój darów od bogów? Szesnaście, siedemnaście? Idealny wiek, żeby postarać się o wnuki dla ciebie. Wiele wnuków, płci męskiej, których nie da ci twoja jałowa córka wiedźma.

- Margiso! – zawołała Dairine ze łzami w oczach – Proszę! Zawiniłam wobec ciebie, przyznaję... Ale czy naprawdę aż tak bardzo mnie nienawidzisz? Jestem twoją matką!

- Kto mieczem wojuje, od miecza ginie – powiedziała sentencjonalnie Margisa, obojętna na łzy i ból matki. Jej nikt nie współczuł, gdy nie otrzymywała listów od rodziców, bo ojciec jej nie chciał, a Dairine była zajęta opieką nad cudzym bękartem. Nikt, poza Veviną – Ty zabrałaś dziecko swojej służce. Nie pozwoliłaś jej wychować syna. Zatem w zamian ty też straciłaś swojego jedynego rodzonego potomka, swoją córkę. Wszystko ma swoją cenę.

- Margiso! – krzyknęła Dairine, łapiąc się za serce.

- Wracaj do swojego męża i syna – odpowiedziała surowo Margisa i wróciła do własnej rodziny.

- Gdzie byłaś, mamusiu? – zapytała Vivienne na widok bladej twarzy matki – Czemu jesteś smutna?

- Nie jestem smutna, kochanie, tylko trochę zdenerwowana – powiedziała Margisa i pocałowała dziecko w czoło – Ale to nie są sprawy dla dzieci.

Daniel domyślił się jaki gość tak bardzo wzburzył Margisę i postanowił zmienić temat.

- Z Vivienne żołnierza nie będzie. Za szybko się męczy i nawet już nie udaje, że interesuje ją walka ze mną.

- Bo ja ciebie, tatusiu, za bardzo kocham, żeby z tobą walczyć! – zapewniła Vivienne i rzuciła się ojcu na szyję.

- Cóż, w takim razie poczekam na wnuczkę – zaśmiał się Daniel i pogłaskał córkę po włosach – Ona będzie świetną wojowniczką, prawda, Vivienne?

- Dobrze, tatusiu – Vivienne pocałowała ojca w policzek – Gdy dorosnę, urodzę dla ciebie dziewczynkę, która będzie lubiła się bić z innymi.



Po powrocie do Avalonu, Vivienne dowiedziała się, że ostatnia główna najwyższa kapłanka zmarła kilka dni temu, a jej miejsce zajęła Halinor, która w tym wypadku nie mogła już być opiekunką adeptek.

- Moja droga przyjaciółka Nimue zgodziła się zająć moje miejsce – poinformowała starsza kobieta, wskazując na stojącą obok kapłankę o długich ciemnobrązowych włosach i przeszywająco niebieskich oczach – Z pewnością wiele was nauczy i zadba o waszą dyscyplinę.

Vivienne mimowolnie poczuła dreszcze na plecach. Nimue była młoda, a przynajmniej wyglądała na o wiele młodszą od Halinor, tak że mogłaby być jej córką, nie przyjaciółką. Jednak właśnie w jej młodości było coś przeraźliwego i surowego, jakby kapłanka była niezmienna jak rzeźba w kamieniu. Z pewnością nie będzie typem ciepłej i dobrotliwej nauczycielki.

- Początkowo miałam wątpliwości, czy powinnam przeznaczać mój czas na ćwiczenie adeptek – odezwała się nagle Nimue – Ale doszłam do wniosku, że skoro to wy jesteście przyszłością magii, to musicie mieć przy sobie kogoś, kto dobrze zadba o wasz rozwój – głos czarownicy był głęboki i zmysłowy, a zarazem surowy – Bez was Avalon upadnie. A do tego nie wolno nam dopuścić, nawet za cenę krwi i śmierci.

Vivienne miała ochotę złapać stojącą obok Morrigan za rękę, żeby dodać sobie otuchy, ale ponieważ wiedziała, że jest już dużą dziewczynką i jej nie wypada, zacisnęła tylko dłonie.




Kiedy nadszedł wieczór i adeptki oddaliły się do swojego dormitorium, Eileen zebrała wokół siebie przyjaciółki i szepnęła konspiracyjnie:

- Ja coś wiem.

- Wiesz, jakbyś kompletnie nic nie wiedziała, zaczęłybyśmy się o ciebie martwić – odparła Vivienne. Ostatecznie między nią i Eileen doszło do zawieszenia broni i mogły się teraz nazywać przyjaciółkami, ale nigdy nie przestały wzajemnie sobie docinać. Złotowłosa tylko prychnęła.

- Wiem coś o naszej nowej opiekunce. Nimue.

- Boję się jej – przyznała niechętnie Vivienne – Wydaje się taka... spokojna i opanowana, ale...

- Masz wrażenie, że mogłaby cię zabić z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy – dokończyła Morrigan.

- I jest bardzo młoda, zauważyłyście? – zapytała Kathleen, która nie lubiła źle mówić o ludziach.

Eileen uśmiechnęła się z triumfem.

- Właśnie o tym chciałam wam opowiedzieć. Wyobraźcie sobie, że Luna opowiedziała mi, że ona znała Nimue już jako adeptka.

Morrigan przewróciła oczami.

- Luna jest o dobre trzydzieści lat starsza od Nimue.

- Nieprawda! – zawołała Eileen – Luna opowiadała mi, że Nimue już od wielu lat się nie zmienia... Tak naprawdę żyje od dawna, jest stara, może starsza niż Luna, ale osiągnęła tak wysoki poziom magii, że przestała się starzeć i unieśmiertelniła się. Wyobrażacie sobie? Ona będzie wiecznie piękna i młoda – zakończyła z rozmarzeniem.

Vivienne nawet nie poczuła się zaskoczona. Wiedziała, że niektórzy szczególnie silni czarodzieje i czarodziejki zapewniali sobie nieśmiertelność i wieczną młodość, w jej rodzinie krążyła legenda o babce Marigold, która podobno też posiadała tak dużą moc, by sobie to zapewnić, ale nigdy tego nie uczyniła, bo nie chciała zostać sama na świecie, gdy wszyscy, których kochała, umrą. Poza tym, Nimue sprawiała właśnie takie wrażenie – jakby została wyciosana w kamieniu, który jest niezmienny i niezniszczalny.

- To trochę straszne, nadal wyglądać młodo, a mieć tyle lat – wzdrygnęła się Kathleen – Teraz zacznę patrzeć na Nimue jak na zasuszoną staruszkę.

- Ale ona nie jest zasuszoną staruszką! – zaprzeczyła Eileen – Jest piękną kobietą. Och, jak ja jej zazdroszczę...

- Chciałabyś być nieśmiertelna i zostać sama, gdy wszyscy wokół ciebie umrą? – zapytała Vivienne.

- Przecież... - zaczęła Eileen, ale Vivienne postanowiła kontynuować swoją myśl.

- Myślę, że Nimue musiała coś poświęcić, aby zdobyć nieśmiertelność. Taka magia musi mieć swoją cenę.

- Luna przypuszcza, że Nimue nie może mieć dzieci – przypomniała sobie Eileen.

- To przedziwne, że konsekwencje wielkiej magii zwykle są związane z przekazywaniem życia – zamyśliła się Morrigan i popatrzyła na Vivienne, która również pobiegła myślami ku matce, która nie mogła mieć już więcej dzieci, i babce, która zmusiła obcą kobietą, by urodziła dla niej syna.

- W końcu życie też jest darem, tak samo jak magia – westchnęła córka Margisy po dłuższym milczeniu.

- Oczywiście, że jest – przyznała Eileen, która jako córka zmarłej przy porodzie Elaine wiedziała o tym doskonale – Ale co to znaczy dla Nimue? Ona na pewno nie chce mieć dzieci, ani męża. Tylko by ją odciągali od służby Avalonowi.

Pozostałe dziewczynki zgodnie pokiwały głowami. Co prawda, rody czarodziejskie przykładały dużą wagę do przekazywania krwi, a sama wielka Marigold również była żoną i matką, ale ponieważ magia nie zawsze przechodziła w prostej linii z rodzica na dziecko, coraz częściej kapłanki wyrzekały się małżeństwa i macierzyństwa, aby całkowicie skupić się na czarach i służbie bogom.

Zasypiając Vivienne myślała o cenie jaką zapłaciła Nimue za swoją młodość i wieczne życie i doszła do wniosku, że straszniejsza od bezpłodności jest samotność. Ona nie mogłaby żyć, gdyby odeszli wszyscy, których kochała – rodzice, Morrigan, Kathleen i Eileen, stara Luna... Chyba serce pękłoby jej z rozpaczy, gdyby musiała w nieskończoność żyć na świecie w którym ich nie ma. Nie, nawet gdyby jej moc okazała się tak silna jak Nimue, nie chciałaby być nieśmiertelna.

Poza tym, przecież obiecała tacie, że urodzi mu wnuczkę.




Obudziła się w środku nocy, z rozpaczą i pustką w sercu, i uderzyła w płacz. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, gdzie się znajduje.

- Vivienne? – usłyszała obok siebie głos Morrigan – Dlaczego płaczesz, na bogów?

- Morrigan, to ty! – zawołała uszczęśliwiona Vivienne i przytuliła się do przyjaciółki – Ja... Śniło mi się, że byłam tak mocną czarodziejką jak Nimue i stałam się nieśmiertelna... Potem wszyscy wokół mnie umierali, ty, Eileen i Kath, Luna, moi rodzice... - łzy spłynęły z jej oczu – A ja byłam kompletnie sama i opuszczona, więc błądziłam po świecie, próbując znaleźć choć jedną osobę do kochania... Ale nie miałam nikogo, więc zapragnęłam śmierci, ale ona nie nadchodziła i mogłam tylko płakać, póki nie zabrakło mi łez...

- Cicho, nie płacz – poprosiła Morrigan, głaszcząc Vivienne po plecach. Sama uważała, że nieśmiertelność dodaje Nimue mroku i tajemniczości, ale nie spodziewała się, że ktoś podejdzie do tej sprawy tak bardzo emocjonalnie – To tylko sen.

- I jak się z tego cieszę – wydyszała Vivienne – Nie mogłabym żyć bez was... Nie mogłabym być sama, Mor... Tak bardzo nie chcę, żebyście mnie opuszczali...

- Cicho, bo obudzisz resztę – upomniała ją łagodnie Morrigan – Ja cię nie opuszczę. Przysięgam. Zawsze będę przy tobie. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.

- Nie zniosłabym, gdybyś odeszła... - wychlipała Vivienne.

- Nigdy od ciebie nie odejdę, obiecuję – powtórzyła Mor – A ty zaśnij. Jutro zaczynamy zajęcia z samego rana.

Vivienne przytuliła się do pleców przyjaciółki, ale jeszcze długo nie potrafiła zasnąć.




Nimue prowadziła z adeptkami lekcje zaklęć w bardzo podobny sposób jak Halinor, tyle że kiedy siwowłosa kapłanka nigdy nie wychodziła ze swojej chłodnej, surowej pozy, tak Nimue zdarzało się drwić i szydzić z uczennic. Nigdy jednak ich nie chwaliła.

- Dzisiaj zajmiemy się wywoływaniem iluzji – oznajmiła pewnego dnia – Osobiście wątpię, by którejś z was to dzisiaj wyszło, ale warto próbować.

,,Żebyś się nie zdziwiła" pomyślała z irytacją Vivienne. Miała dość tego, że kapłanka jawnie okazuje uczennicom wyższość i daje do zrozumienia, że jest lepsza od nich.

Matka czasem wywoływała iluzje, żeby rozbawić córkę, więc Vivienne mniej więcej wiedziała na czym to polega. Wierzyła, że wystarczy się tylko skoncentrować i coś sobie wyobrazić. Zwłaszcza, że przecież w tym momencie iluzja nie służyła do ataku i walki.

Większość dziewczynek, zgodnie z przewidywaniami Nimue, poległa na ćwiczeniu. Morrigan udało się wywołać postać jelenia, który jednak po kilku chwilach zniknął.

Kiedy Nimue przeniosła wzrok na Vivienne, młoda czarodziejka wiedziała, że nie może zawieść. Musi udowodnić, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu i że żadna Nimue nie będzie z niej drwić, tylko dlatego, że jest nieśmiertelna.

Zamknęła oczy, skoncentrowała się mocno i spróbowała pomyśleć o swojej matce, o babce Vevinie i prababce Morwennie, oraz o ich przodkini Marigold, siódmej córce. Zapragnęła poczuć w sobie tak silną magię jak one. Magię ich wszystkich po kolei.

Vivienne otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą srebrzystego smoka, który uniósł się w niebo, sięgając ku słońcu. Wśród adeptek rozległy się głosu podziwu, ale też przerażenia.

- Pani Nimue, czy ten smok nas nie skrzywdzi? – zapytała jedna z dziewczynek, gdy gad zionął ogniem.

- To nie prawdziwy smok, głupia! – szturchnęła ją Nimue i podeszła do Vivienne – Jestem pod wrażeniem. Naprawdę wielkim wrażeniem. Skoro po kilku zajęciach udaje ci się robić takie rzeczy, to jestem bardzo ciekawa, co się stanie, gdy już opanujesz swoją magię.

Vivienne uśmiechnęła się triumfalnie. Nie darzyła sympatią Nimue, ale zdobycie uznania tej kapłanki było czymś niebywałym i dziewczynka czuła się naprawdę dumna.

- Jeśli tylko się postarasz, pewnego dnia zostaniesz wielką kapłanką – dodała opiekunka – Jedną z największych.

Vivienne z trudem kryła podniecenie. Nie chciała by Nimue uznała, że Vivienne, potomkini Marigold i córka Margisy, tak bardzo dba o czyjeś zdanie. Dlaczego też nawet przed przyjaciółkami starała się udawać obojętną wobec tego, co zaszło na zajęciach.

Mimo to nie mogła pozbyć się uczucia, że oto jest kimś naprawdę ważnym i kiedyś będą powtarzali jej imię jako określenie wielkiej czarodziejki.




- Matka będzie z ciebie dumna, Vivienne – powiedziała Luna, gdy cztery przyjaciółki odwiedziły kapłankę w jej komnacie – Naprawdę poradziłaś sobie o wiele za dobrze jak na swój wiek – zapewniła, głaszcząc dziewczynkę po czarnych włosach.

Vivienne uśmiechnęła się. Starała się nie popadać w dumę i nie wyjść na zarozumiałą, ale naprawdę zaczynała czuć się wyjątkowa.

- I wzbudziła podziw w Nimue – dodała Eileen – A to się nie zdarza.

- Przestańcie się tak ekscytować Nimue – upomniała je Luna – To taka sama kapłanka jak inne. Owszem, jest bardzo potężna, ale jakieś dziesięć, piętnaście lat temu opuściła Avalon, by szkolić się w wiedzy tajemnej w innych krajach, i straciła swoje prawo przywództwa. Halinor go nie odda. Nazywa Nimue przyjaciółką, ale tak naprawdę zawsze ze sobą rywalizowały. Teraz, gdy Nimue wciąż jest świeża i piękna, a Halinor się zestarzała, tym bardziej jej zazdrości.

- A ty jej zazdrościsz? – zapytała z ciekawością Morrigan.

- Ani trochę – pokręciła głową Luna – Człowiek powinien się zestarzeć razem ze swoim pokoleniem. Zostaliśmy stworzeni, aby przeminąć i tak jest dobrze. Sidhe czy faerie są nieśmiertelne i wcale nie czyni ich to szczęśliwszymi, a pozbawia zdolności do uczuć, nudzi i skłania do okrucieństwa, byle tylko ubarwić sobie egzystencję... lub do obojętności.

Vivienne wzdrygnęła się. Przypomniała sobie sen w którym została całkiem sama na ziemi, pozbawiona ludzi, których kochała... Nie, nie mogłaby po kolei patrzeć na śmierć wszystkich bliskich osób. Nie zniosłaby tego. Jej serce pękłoby z żalu.




Margisa, podobnie jak Luna, dobrze wiedziała, że przemijanie jest wpisane w ludzką naturę. Przez jedenaście lat swojej pracy jako uzdrowicielka zamknęła już zbyt wiele oczu, szczególnie wśród ubogiej ludności. Mimo, że lord Aidan był dość wyrozumiałym panem, mimo że ona dokładała wszelkich starań, by nieść ludziom pomoc i ukojenie, po każdej zimie krąg jej ,,pacjentów" się kurczył. Mimo, że przyzwyczajona do widoku choroby i śmierci Margisa nie lubiła życia z tą świadomością i zawsze odczuwała ulgę, gdy topniejące śniegi przynosiły wiosnę po święcie.

Jakiś miesiąc po święcie Imbolc, gdy dni stawały się coraz dłuższe i jaśniejsze, a chłód i śnieg przestały zbierać krwawe żniwa, choroba przykuła do łoża Dairine.

Córka Veviny zawsze uchodziła za bardzo silną i zdrową, dlatego też lekceważyła większość przeziębień i lekkich niedyspozycji jakie ją dopadały. Gdy zaczęła kaszleć, uznała, że to przez zmianę pogody i budzące się rośliny. Nie pomyślała nawet o piciu jakichkolwiek wywarów wzmacniających, uważając, że jej organizm sam doskonale sobie poradzi. Pomyliła się.

Margisa właśnie suszyła zebrane w lesie zioła i posyłała uśmiechy Danielowi, który ostrzył miecz, gdy do ich domu wszedł posłaniec.

- Lady Margisa? – skłonił się na jej widok. Margisa niepewnie kiwnęła głową. Owszem, czasem ją tytułowano, ale albo z czystego szacunku(była w końcu uzdrowicielką i osobistą czarodziejką lorda Aidana, wielkiego pana), albo z nieświadomości. Margisa bowiem całkowicie wyrzekła się rodu swego ojca i chociaż tytułował się on lordem Gornevesem, tak jego córka nie miała zamiaru rościć sobie praw do przywilejów wynikających z posiadania ojca możnowładcy.

- Tak, to ja – podniosła się czarodziejka – Czego chcesz, człowieku?

- Twa matka, pani, lady Dairine leży ciężko chora – powiedział mężczyzna – Prosi być ją odwiedziła... i się pożegnała.

- Co za bzdury wygadujesz! – krzyknęła Margisa – Moja matka nigdy nie choruje, a tym bardziej nie śmiertelnie!

- Najwidoczniej tym razem tak – odparł posłaniec z niezmienną powagą – Czy pojedziesz teraz do matki, pani, czy mam ją poinformować, że przybędziesz później?

Daniel nie spuszczał wzroku z żony. Wiedział, że ktoś inny na jego miejscu mógłby uznać Margisę za niewrażliwą i obojętną wobec własnej matki, jednak on zdawał sobie sprawę, że jest inaczej. Margisa tak naprawdę całe życie kochała Dairine i cierpiała, wiedząc, że dla matki jest niechcianą córką, namiastką wymarzonego syna. Daniel podejrzewał, że tak naprawdę Margisa odcięła się od rodziców, by nie cierpieć dotkliwiej z powodu ich obojętności. Być może podświadomie jego ukochana odrzucała matkę i traktowała ją surowo, by wynagrodzić sobie własny ból, gdy Dairine całkowicie powierzyła jej wychowanie babce i ,,załatwiła sobie" nowe dziecko na miejsce pierworodnego. Nie wiedział jednak, czy Margisa będzie na tyle nieugięta, by opuścić matkę na łożu śmierci.

- Nie mam zamiaru nigdzie jechać i to przekaż mojej matce – powiedziała srogo Margisa.

- Kochanie, zastanów się – poprosił Daniel, który znał żonę lepiej niż ludzie z którymi Margisa miała do czynienia od dzieciństwa.

- Zastanowiłam się – odpowiedziała Margisa – Lady Dairine nie chciała mnie za córkę. Odtrąciła mnie i znalazła sobie inne, lepsze dziecko. Niechaj ono zamknie jej oczy, gdy przybędzie po nią Epona.




Posłaniec darzył Dairine sympatią, dlatego starał się możliwie jak najłagodniej opisać zachowanie jej córki. Jednak kobieta wiedziała swoje.

- Ona mnie nienawidzi – wyszeptała ochrypłym głosem.

- Zawsze była szalona! – wrzasnął Gorneves – Jak cała wasza rodzina! Co ja miałem w głowie, że ożeniłem się z wiedźmą?

Dairine lekko drgnęła. Przyzwyczaiła się do tego, że mąż jej nie kocha, że krótkie zauroczenie jakie w nim wzbudziła umarło. Ale bolało ją, że okazuje jej pogardę przy innych ludziach. Na szczęście, posłaniec uznał, że nie ma już tu dla niego miejsca i wyszedł.

- Margisa nie uważa się już za naszą córkę, więc przestań o niej myśleć – rozkazał Gorneves – Masz Nathana – dodał i wyszedł.

Nathan usiadł przy przybranej matce i popatrzył na nią błagalnie.

- Właśnie, mamo – powiedział cicho – Masz mnie. Kocham cię.

Dairine westchnęła i pogłaskała chłopaka po ręce. Nathan uśmiechnął się, ale oczy kobiety pozostały smutne.

Wtedy młodzieniec pomyślał, że być może tak naprawdę w najgłębszym zakamarku serca Margisa jego uważała za namiastkę dziecka.




- Powinnaś przemyśleć wizytę u matki – prosił Daniel żonę – Nigdy mi o tym nie opowiadasz, ale wiem, że tak naprawdę ją kochasz i tęsknisz za nią. Ona może umrzeć. Stracicie szansę na pojednanie.

- Ja nic złego nie zrobiłam! – krzyknęła Margisa, po raz pierwszy od dawna podnosząc głos na męża – To ona mnie odepchnęła, prawie w ogóle się mną nie zajmowała, zostawiając mnie na pastwę nianiek, a potem, kiedy byłam w Avalonie, rzadko do mnie pisała i nigdy nie chciała mnie odwiedzać. Potem sprawiła sobie swojego wymarzonego synka, a ja zostałam sama! Po prostu postąpiłam zgodnie z wolą mojej matki, odcinając się od niej.

Daniel pokręcił głową. Gdyby nie znał Margisy od lat i nie widział jak potrafi być troskliwa wobec swoich ,,podopiecznych" oraz czuła wobec niego i Vivienne uznałby ją za zupełnie obojętną i okrutną osobę. Ale było inaczej. Daniel rozumiał, że w gruncie rzeczy Margisa jest dobrą, wrażliwą kobietą, która po prostu stara się odcinać od tego, co przynosi jej ból. Nie mógł jej potępiać, a jedynie próbować pokazać inną drogę.

- Każdy ma jakieś powody dla których postępuje tak, a nie inaczej – stwierdził – Może twoja matka wtedy nie potrafiła postąpić inaczej, a teraz żałuje i chce się pojednać. Pozwolisz jej odejść bez pociechy i przebaczenia?

- Nie potrzebuje żadnego przebaczenia, bo nie jesteśmy w konflikcie – wzruszyła ramionami Margisa – Po prostu ja jej nie potrzebuję.

Daniel nic nie odpowiedział, ale jego spojrzenie wyrażało, że nie wierzy w słowa żony.

Margisa podeszła do okna i zaczęła przyglądać się nocnemu niebu. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, czy Dairine już zasnęła, czy też wpatruje się w gwiazdy, całkiem sama i opuszczona.

Tak jak ona, Margisa, kiedy wróciła do domu na lato i dowiedziała się, że żadne z rodziców nie wyszło, by ją powitać. Ojciec pojechał na objazd ziem, a matka była w swoich komnatach. Dziesięcioletnia Margisa pobiegła do zamku, by przywitać mamę i zobaczyła jak ta trzyma w ramionach małego chłopczyka i wpatruje się w niego z bezbrzeżnym zachwytem.

Po narodzinach Nathana Margisa zrozumiała, że nie była wystarczająca dla swoich rodziców, ale jednak mimo wszystko za nimi tęskniła i przez jeden dzień drogi między Avalonem a ziemiami Governasa wierzyła, że przynajmniej matka ucieszy się na jej widok i będzie darzyła ją taką samą czułością jak nowe dziecko. Może przygarnięcie bękarta służącej rozbudziło w niej prawdziwe uczucia macierzyńskie. Jednak widząc Dairine z Nathanem, szczęśliwą i niepamiętającą o jedynej córce, Margisa dobitnie uświadomiła sobie, że jej jedyną prawdziwą rodziną jest babka Vevina. Do końca lata czuła się tak niechciana i porzucona, jakby samotność była chorobą, która w końcu ją zabije. Ciekawe, czy Dairine też się teraz tak czuje. Margisa nie sądziła, by ojciec otaczał swoją współmałżonkę opieką i miłością w chorobie. Może jednak powinna ją odwiedzić...

Nie, co za głupoty! Dairine nie jest sama. Ma swojego wymarzonego synka Nathana, który z pewnością trzyma ją teraz za rękę. Żadne z nich nie potrzebuje dziwacznej czarodziejki.

- Chodźmy spać, Danielu – poprosiła czarownica – Jestem bardzo zmęczona.




Dairine leżała sama wśród nocy. Od wielu lat ona i Gorneves nie dzielili komnaty, a odprawiła zarówno służące, jak i Nathana. Nie mogła znieść cudzej litości i poczucia obowiązku, a było to jedyne, co mogły ofiarować jej dziewczyny pracujące na zamku. Jeśli zaś chodzi o Nathana, nie mogła znieść jego widoku już od kilku lat, chociaż starała się, by chłopak nigdy tego nie odczuł. Kiedy był dzieckiem, cieszyła się po prostu nim i jego obecnością i starała się zatrzeć wspomnienie jego matki, choć nie do końca jej się to udawało. W końcu jednak Nathan dorósł i stał się tak podobny do tamtej dziewczyny, dziewczyny, której odebrano niewinność, młodość i przyszłość, że jego twarz jedynie przypominała Dairine całe zło jakie popełniła w życiu. Dobroć i szlachetność przybranego syna jedynie pogłębiały jej przygnębienie. Nie zasłużyła na tak wspaniałego syna. To tamta kobieta, jego rodzona matka na niego zasługiwała. Ona właściwie nie zasłużyła sobie na żadne dziecko, skoro odepchnęła jedyną córkę, a potem...

A potem nie odwiedziła własnej matki, Veviny, w jej chorobie, nie przyjechała nawet na jej pogrzeb. Teraz los do niej wrócił. Ona również umrze bez córki przy sobie. I zasłużyła sobie na to. Dairine zdawała sobie z tego sprawę, chociaż pękało jej serce.

- Och, Margiso – wyszeptała z rozpaczą – Moja córeczko...




Kiedy Daniel się obudził, pierwszym co ujrzał był widok Margisy pośpiesznie zakładającej na siebie sukienkę.

- Co się stało? – wymamrotał mężczyzna – Ktoś umiera czy przychodzi na świat?

Żona spojrzała na niego z niespotykanym bólem.

- Moja matka umiera... I wezwała mnie do siebie...

- Zrobiła to już wczoraj – powiedział Daniel, siadając na łóżku – I powiedziałaś, że nigdzie nie jedziesz.

Margisa przez chwilę zastanawiała się jak odpowiedzieć na słowa męża, a w końcu opadła na krzesło i zaczęła płakać.

- Nie płacz, najdroższa! – zawołał Daniel, podszedł do żony i uklęknął przy niej – Nie chciałem sprawić ci bólu, przysięgam. To zrozumiałe, że masz żal do matki...

Margisa oparła głowę na ramieniu męża i płakała przez jakiś czas, by w końcu wykrztusić:

- Śniło mi się... Śniło mi się, że moja matka mnie woła. Samotna i bezradna. I ja wiem, że to nie był sen, tylko wizja... Albo jakieś połączenie między nami. Nie mam pojęcia jak matce się to udało, skoro od lat nie używa magii, ale najwidoczniej jednak jej moc nie została całkiem uśpiona... Albo... - zadrżała – Kiedy mieszkałam w Avalonie, czasem dla żartu rozmawiałyśmy z babką telepatycznie... Nie traktowałyśmy tego poważnie, ale czasem miałam wrażenie, że babcia wyczuwa każdy mój nastrój i potrzebę... Zapytałam się, czy to część magii, a ona odpowiedziała: ,,Nie. To jest miłość. I więź między nami" – Daniel pogłaskał żonę po ramieniu, a Margisa miała wrażenie, że zaraz zakrztusi się własnymi łzami – Może rzeczywiście między mną i moją matką jest więź, która jest potężniejsza niż czysta magia... I potężniejsza niż urazy i gniew...

Daniel podniósł się z kolan i pomógł chwiejącej się Margisie wstać z krzesła.

- Też w to wierzę, kochanie. Wierzę, że oprócz więzów krwi istnieją też inne, które sprawiają, że członkowie rodziny są sobie najbliżsi i nigdy nie będą tak naprawdę sami.

Margisa otarła łzy i zapytała męża cicho:

- Czyli zgadzasz się, że muszę jechać? Przepraszam, że zostawiam cię tak nagle...

- Sam cię do tego namawiałem, nie pamiętasz? – Daniel pogłaskał ukochaną po policzku – Ale ja jadę z tobą.

- Co? – zdziwiła się Margisa – Dlaczego?

- Nie zostawię cię z tym samej – Daniel ujął rękę żony – Może nie urodziliśmy się z więzią, ale sami ją zaciągnęliśmy. Nigdy nie zostawię cię samej.

Margisa uśmiechnęła się, chociaż w jej oczach nadal lśniły łzy.




Gorneves siedział w fotelu i popijał wino, co chwila zerkając na czytającego księgę Nathana, gdy do komnaty wszedł sługa i powiedział wyuczonym tonem:

- Panie, lady Margisa i jej mąż przybyli.

Gorneves uniósł brew. Nie przypuszczał, by córka mogła się przełamać i odwiedzić matkę. Od dnia swojego powrotu z Avalonu prawie nie utrzymywała kontaktu z rodziną, a gdy postanowiła wyrzec się swojego dziedzictwa i zostać uzdrowicielką, Gorneves uznał, że nie chce mieć córki wariatki. Pojawił się co prawda na jej ślubie, bo uważał, że wojownik, nawet gorzej urodzony, zawsze jest dobrą partią, ale od tamtej pory nie widział swojej pierworodnej.

Po chwili do środka weszła Margisa z Danielem u boku. Ojciec i córka patrzyli na siebie chłodno. Gorneves nigdy nie kochał Margisy, a ona o tym wiedziała. I o ile brak uczucia matki ją bolał, tak ojcem jedynie gardziła, zwłaszcza po tym jak spłodził bękarta i odprawił jego matkę. Teraz wpatrywała się w niego wzrokiem, który nie miał w sobie śladu jakichkolwiek uczuć. Dla Margisy ten człowiek był kimś zupełnie obcym i nie wierzyłaby, że to on ją spłodził, gdyby nie odziedziczone po nim czarne kręcone włosy i jasna cera. Na szczęście, po matce miała delikatniejsze, klasyczne rysy, przeciwieństwo brzydkich i topornych Gornevesa.

- Przyszłam odwiedzić moją matkę – powiedziała po chwili Margisa – I porozmawiam z nią, czy ci się to podoba, czy nie.

- Rób jak uważasz – wzruszył ramionami Gorneves – Twojej matce już nic nie pomoże.

- Może pomoże – stwierdziła Margisa – Przywiozłam zioła.

- Te twoje zioła – skrzywił się lord – Kobieta nie powinna zajmować się takimi sprawami... Powinna dbać o dom i rodzić dzieci.

Margisa nie zareagowała. Nie interesowała się zdaniem ojca, tak samo jak on nie interesował się tym, czy przypadkiem jej nie zrani, wypominając jej to, że od ośmiu lat nie udało jej się począć dziecka.

Daniel popatrzył najpierw na teścia, potem na żonę. Zdawał sobie sprawę, że Margisa nie ma emocjonalnego stosunku do ojca, ale obawiał się, że w końcu dojdzie między nimi do poważnej kłótni na tle światopoglądowym. Najwidoczniej szesnastoletni Nathan był tego samego zdania, bo podniósł się z miejsca i zwrócił się do przyrodniej siostry:

- Zaraz zaprowadzę cię do matki, Margiso, ale najpierw powinniście z Danielem coś zjeść i odpocząć...

- Nie będziesz mówił, co mam zrobić – przerwała mu ostro Margisa – Dairine jest moją matką, nie twoją.

Nathan cofnął się do tyłu, a na jego twarzy pojawił się wyraz bólu i zawodu. Margisie nawet zrobiło się go szkoda, w końcu to nie jego wina, że został wychowany przez obcą ,,lady" zamiast rodzoną matkę i pewnie nie czuł się z tym do końca komfortowo. Ale nie miała czasu wgłębiać się w uczucie chłopaka. Posłała Danielowi pożegnalne spojrzenie i pobiegła do komnaty matki.

Margisa zawsze lubiła o sobie myśleć, że jest kobietą przygotowaną na każdą sytuację – nauczyły ją tego lata spędzone pod okiem kapłanek Avalonu i lata posługi medycznej. Ale widok leżącej w łóżku matki okrutnie ją wstrząsnął. Dawniej opalona cera Dairine była teraz śmiertelnie blada, kasztanowe włosy leżały w nieładzie na poduszce, a niegdyś mocne i zadbane ręce matki nieustannie drżały. Margisa pomyślała, że jest chyba potworem, skoro nie chciała odwiedzić tej chorej kobiety.

- Mamo! – zawołała ze współczuciem. Dairine z trudem zdobyła się na uśmiech. Po raz pierwszy od dzieciństwa Margisa nazwała ją w ten sposób.

- Przyjechałaś... - wykrztusiła matka, a w jej oczach pojawiły się łzy.

- Wezwałaś mnie – powiedziała cicho Margisa – Widzisz... Nie wyrzekłaś się całkiem swojej mocy... Albo mnie... - dodała, przypominając sobie co Daniel powiedział jej o więzi między matką a córką.

- Nigdy się ciebie nie wyrzekłam... - próbowała słabo protestować Dairine, chociaż wiedziała, że jej obrona na nic się nie zda.

- Ach, tak? – Margisa na chwilę zapomniała o litości wobec matki i przypomniała sobie cały ból jaki doznała od rodziców – A kto ,,powierzył mnie opiece" babki w Avalonie i nie raczył odpisywać na moje listy i mnie odwiedzać? Kto sprawił sobie drugie dziecko, bo pierwsze nie było wystarczające?! – krzyknęła oskarżycielsko i poczuła jak po policzku spływa jej łza. Spojrzała na Dairine. Ona również płakała.

- Wszystko zrobiłam źle – załkała Dairine – Od kiedy zaczęłam samodzielnie decydować o sobie każdy mój wybór był pomyłką... Oby nikt nie przeżył tak złego życia jak ja.

- Trochę za późno na skruchę – mruknęła Margisa, chociaż łzy matki zmiękczyły nieco jej serce.

- Wiem, kochanie – wyszeptała Dairine – Wiem... Dlatego gdy przybędzie Epona zabrać mnie do Krainy Cieni, obawiam się, że zostanie mi tam wyznaczone miejsce w którym nikt nie chciałby się znaleźć.

Margisa potrzebowała chwili, żeby przeanalizować słowa matki.

- Co? – prychnęła – Wezwałaś mnie, bo boisz się, że jeśli nie uzyskasz ode mnie przebaczenia, to zostaniesz potępiona po śmierci? O to ci chodziło?

- Nie, córeczko – zapewniła z bólem – Oczywiście, że boję się śmierci... Jak mogę się jej nie bać w tej chwili? Ale nie dlatego chciałam, żebyś przybyła... Chciałam tego, ponieważ... - kobieta zakaszlała i po chwili z trudem powiedziała – Ponieważ nawet gdybym po śmierci miała stać się równa bogom, nie będę szczęśliwa bez pożegnania z tobą i twojego przebaczenia.

- Uważasz, że na nie zasługujesz? – zadrwiła Margisa – Ty, która opuściłaś własną matkę i córkę?

- Nie miałam na tyle dużej mocy, by zostać najwyższą kapłanką... - przypomniała Dairine – Mogłam jedynie służyć innym, a wiesz jak wtedy jest... Człowiek nie lubi myśli, że inni są od niego lepsi. Dlatego zrobiłam to, co ty. Odeszłam stamtąd.

- I wyrzekłaś się swojej magii, a do tego rodziny – dokończyła z goryczą Margisa.

- Nie byłam tak silna jak ty – pokręciła głową Dairine – Nie potrafiłabym żyć całkiem samodzielnie, zarabiając na siebie... Dlatego uznałam, że skoro jestem piękna i młoda, to powinnam wyjść bogato za mąż. Użyłam wszystkich możliwych sztuczek, by twój ojciec mnie zapragnął i poślubił... Ale to był błąd. Gorneves nigdy mnie kochał i gdy jego zauroczenie minęło, zaczął żałować, że poślubił czarownicę bez koneksji, które mogą się przydać wśród ziemiaństwa, i która nawet swoją mocą nie jest w stanie wywalczyć sobie pozycji... I która mimo starań nie jest w stanie dać mu syna – Dairine zadrżała. Margisa zrobiła kilka kroków w jej stronę – Miałam tego dość. Miałam dość tego, że jestem traktowana jako niepełna kobieta, bo wydałam na świat tylko jedną córkę... Zaczęłam myśleć o tobie z goryczą, Margiso. Wybacz mi, moja ukochana córko, ale tak było. Byłam zła, że to ty się urodziłaś, myślałam sobie, że skoro już musiałam mieć jedno dziecko, to powinien być to syn... Twój ojciec był wściekły z powodu twoich narodzin i okazywał mi to... Uwierz mi, że gdy przyszłaś na świat, cieszyłam się, że jestem matką, ale potem gorycz i wstyd zatruły moją miłość do ciebie, kochanie... Dlatego cię odtrąciłam i dlatego uznałam, że za wszelką cenę muszę mieć syna. Próbowałam szukać pomocy u kapłanek Avalonu, ale zawsze bałam się ich magii i surowości, a w dodatku jedna z nich powiedziała mi, że prawdopodobnie gdybym magicznie poczęła syna, ktoś inny musiałby ofiarować za niego swoje życie... Dlatego postanowiłam, że to twój ojciec powinien spłodzić dziecko, niekoniecznie ze mną. Nigdy go nie kochałam, obcowanie z nim było dla mnie przykrym obowiązkiem i byłam nawet zadowolona, że ktoś będzie musiał wypełniać to na co ja nie miałam ochoty...

- Jesteś wstrętna – wykrztusiła Margisa, wyobrażając sobie jak musiała się czuć matka Nathana, gdy oddano ją na nałożnicę takiego człowieka jak Gorneves.

- Jestem – pokiwała głową Dairine – Ale to wydawało się takie łatwe... Znałam różne legendy i historie w których mężczyzna obcował z nałożnicą, a potem jego żona uznawała je za własne... A nawet takie w którym to kobieta oddawała się innemu, by dać swemu bezpłodnemu mężowi dziedzica. Byłam przekonana, że decyzja, którą podjęłam, jest prosta i powszechna. Ale nie była – westchnęła kobieta – Ta dziewczyna była młodziutka, miała nie więcej niż szesnaście lat... Była sierotą, więc nikt nie mógł upomnieć się o jej honor i była zdana tylko na nas. Pewnego dnia po prostu poszłam do niej i powiedziałam, że ma iść do pana... Zapewne pomyślała, że po prostu mam dość obowiązków małżeńskich albo jestem chora... Widziałam, że się boi i jest nieszczęśliwa, ale nie okazuje tego, bo wie, że w przeciwnym wypadku zostanie wyrzucona na bruk. Gdy po kilku miesiącach zaszła w ciążę, była przerażona i zrozpaczona, pewnie spodziewała się, że zostanie ukarana albo wypędzona z bękartem... Ale kazałam jej się niczym nie przejmować... I gdy leżała osłabiona w połogu... Po prostu wyjęłam jej dziecko z rąk. Nawet nie dowiedziała się z moich ust, że postanowiłam je przysposobić. I nigdy nie poznałam jej reakcji. Przekonywałam siebie, że wyświadczam jej przysługę, bo panna z dzieckiem sobie nie poradzi, a poza tym przecież to co ją spotkało to praktycznie był gwałt, więc jak mogłaby pokochać małego Nathana? Nathan – powtórzyła – Ktoś mi kiedyś powiedział, że w jednym z języków ludów południa to imię znaczy ,,podarunek" i uznałam, że idealnie pasuje do dziecka, którego narodziny były darem... Miały przynieść mi uznanie i szacunek.

- A ta dziewczyna, matka Nathana? – zapytała Margisa – Pomyślałaś o tym, co ona otrzymała?

- Wysłaliśmy ją do odległego obozu druidów, żeby doszła do siebie, ale nie mogła wrócić i dopominać się dziecka ani wynagrodzenia za pozbawienie jej niewinności – powiedziała Dairine. Każde słowo przychodziło jej z trudem i Margisa zaczęła się zastanawiać, czy to ze względu na chorobę czy wyrzuty sumienia – Próbowałam o niej zapomnieć, ale nie zdołałam... Śniła mi się każdej nocy... Każdej nocy widziałam jej przerażone, smutne oczy... Widziałam jak tuli do siebie Nathana albo jak topi go w rzece... Kochałam tego chłopca, naprawdę bardzo go kochałam, ale gdy zaczął przypominać swoją matkę, nie mogłam na niego patrzeć. Nie widziałam już w nim dziecka, które wychowałam, ale odbicie moich błędów. Tego, że wyrzekłam się swoich korzeni i swojej matki. Tego, że wykorzystałam bezbronność dziewczyny, którą powinnam otoczyć opieką. To, że skrzywdziłam ciebie, córeczko... - Dairine nawet już nie próbowała powstrzymywać łez – Modlę się do Taltu, przybranej matki Lugha, by przebaczono mi to, że żadnego z moich dzieci nie kochałam wystarczająco... Najpierw nie potrafiłam być dla ciebie dobrą matką, bo nie byłaś chłopcem, i ty wiedziałaś, dlaczego tak się zachowuję... Potem nie potrafiłam do końca pokochać Nathana, bo nie był tobą... I on też o tym wie...

Margisa poczuła, że drżą jej ręce. Wbrew sobie poczuła współczucie i wyrozumiałość wobec kobiety, która była za słaba, by żyć, nie oglądając się na innych, i która skrzywdziła nie tylko innych, ale również samą siebie.

- Cieszę się, że Nathan jest ze mną, chociaż zna prawdę o swoim pochodzeniu, ale on nie mógł mi zastąpić ciebie... To ciebie wzywałam w chorobie, to ciebie wyobrażałam sobie w samotne noce... Ale wiedziałam, że nie mam prawa nazywać się twoją matką – ciałem Dairine wstrząsnął spazm płaczu – Nie mam prawa nawet prosić cię o wybaczenie. Mogę jedynie mieć nadzieję, że twoja mała Vivienne nigdy nie pozna takiego bólu jaki ty czułaś... Kochałam cię, Margiso, ale nie potrafiłam zaakceptować ciebie taką jaką jesteś... Przed laty miałam żal do własnej matki, że nie rozumie tego, że nie chcę być czarodziejką i kapłanką, a sama nie umiałam zrozumieć, że ty też masz prawo wybrać swoją drogę... Jestem potworem – więcej nie była w stanie mówić, bo łzy wręcz zalewały jej usta.

Margisa podbiegła do łóżka matki i padła na kolana.

- Nie jesteś potworem – zapewniła – Nie jesteś. To, że ktoś podjął w swoim życiu złe decyzje, nie czyni go złym człowiekiem... Nadal nie rozumiem, jak mogłaś całkowicie o mnie zapomnieć, ale...

- Starałam się zapomnieć – poprawiła Dairine – Ale się nie udało. Ta więź jaka jest między nami była znacznie silniejsza od tego, co mogłam poczuć do twego ojca czy Nathana... Nigdy nie przestałam cię kochać i tęsknić za tobą, chociaż z tym walczyłam, bo nie chciałaś mnie znać.

- Ze mną było tak samo – przyznała Margisa – Nigdy nie przestałam tęsknić za tym, co mogłybyśmy mieć, gdybyś mnie nie odtrąciła – po chwili czarownica uświadomiła sobie, że ściska rękę matki i tuli ją do siebie.

- Nie cofniemy czasu i nie odzyskamy straconych lat – westchnęła Dairine – Ale czy na moją ostatnią drogę możesz mi podarować chociaż zapewnienie, że nie czujesz do mnie całkowitej nienawiści?

Margisa ucałowała dłoń matki.

- Jesteś moją matką i mimo wszystko cię kocham. Masz moje wybaczenie.

Dairine uśmiechnęła się i pogłaskała córkę po twarzy drugą ręką.

Kilka minut później Margisa weszła do komnaty dziennej, wywołując pytające spojrzenia męża, ojca i brata. Cała jej twarz była opuchnięta i czerwona.

- Matka odeszła – powiedziała głucho.




Rozpoczęły się przygotowania do pogrzebu. Daniel pojechał do Avalonu po Vivienne, a Margisa wysłała lordowi Aidanowi wiadomość informującą, że jej matka umarła i w rezultacie ona pozostanie przez jakieś dwa dni w rodzinnej posiadłości. Nie miała jednak zamiaru żyć pod dachem ojca dłużej niż to konieczne. Naprawdę odpuściła Dairine i cały czas uważała ją za matkę, ale nie chciała mieć nic wspólnego z Gornevesem i jego synem. Ostatecznie, wśród czarownic liczyło się przede wszystkim pochodzenie ze strony matki.

Nathan miał jednak inne zdanie i w przerwie między przygotowaniami, podszedł do siostry i powiedział z bólem:

- Przyjmij moje wyrazy współczucia, Margiso. Tak się cieszę, że mogłaś pożegnać matkę przed jej śmiercią.

Margisa uniosła twarz i spojrzała badawczo na Nathana. Rzeczywiście, wcale nie był podobny do swego ojca, musiał wrodzić się w matkę ze swoimi ciemnobrązowymi włosami, szarymi oczami i nienachalną urodą. W matkę, która tak naprawdę nigdy nie poznała swojego dziecka.

- Dairine była moją matką, nie twoją – przypomniała – Nie masz prawa tak o niej mówić.

- Margiso... - szepnął Nathan – Wiem, że uważasz moje przyjście na świat za haniebne, ale jestem twoim bratem. Mamy jednego ojca. Twoja matka wychowała mnie jak własnego syna – starał się nie pamiętać o tych wszystkich chwilach, gdy okazywał Dairine czułość, a w jej oczach widział przede wszystkim żal, że nie jest Margisą – Powinniśmy się wspierać.

- Nie – odparła sucho Margisa – Nie jesteś moim bratem. Gorneves i ja nie uważamy się za ojca i córkę. Dla mnie liczy się jedynie rodzina mojej matki, a ty do niej nie należysz.

- Margiso... - poprosił Nathan – Zawsze uważałem Margisę za matkę...

- A gdzie jest twoja prawdziwa matka? – zapytała z oskarżeniem Margisa – Wiesz czy żyje czy nie? Czy ją ma kto trzymać za rękę w smutku i chorobie? Czy ona ma kogoś, kto będzie podporą jej starości? Nie, prawda? Bo ty jesteś zbyt wielkim tchórzem i słabeuszem, żeby zaryzykować swoją pozycję u ojca i spróbować ją odszukać – zakończyła potępieńczo i wyszła z komnaty.

Nathan schował twarz w dłoniach. Był zrozpaczony śmiercią Dairine i liczył, że on i Margisa znajdą u siebie pociechę. Mylił się. Ale nie tylko to go zraniło. Pomyślał, że siostra ma rację i on rzeczywiście jest tchórzem, który potrafi jedynie korzystać z przywilejów ojca.



Vivienne czuła się dziwnie, uczestnicząc w pogrzebie babki, którą widziała ledwo parę razy w życiu. Nie rozumiała, dlaczego jej matka nieustannie płacze, skoro przez tyle lat mówiła, że Dairine nic dla niej nie znaczy. Dziewczynka bała się surowego oblicza swojego dziadka i innych możnowładców, którzy przybyli na pogrzeb. Jedynym lordem, który nie budził w niej strachu był ich pan, lord Aidan, który również przybył na pogrzeb, razem ze swoją żoną lady Isabelle i ich kilkunastoletnim synem Gorloisem. Jedynie ta trójka najpierw skierowała się, by okazać wyrazy współczucia jej matce, a nie dziadkowi i wujowi Nathanowi.

- Jest nam bardzo przykro, Margiso – zapewniła łagodnie lady Isabelle, delikatna blondynka o niebieskich oczach – Jeśli możemy coś dla ciebie zrobić, uczynimy to.

Na pogrzeb przyjechała też ciotka Ursula, przyrodnia siostra ojca, wraz ze swym druidzkim mężem i ich córką Norwenn, starszą o kilka lat od Vivienne. Oczywiście, podczas stypy Vivienne została usadzona obok kuzynki, która nie przestawała się zachwycać magią i Avalonem.

- Gdybym miała moc, zrobiłabym wszystko, żeby kapłanki mnie doceniły i uznały za swoją – powtarzała – Masz szczęście, że możesz się od nich uczyć.

Norwenn nie potrafiła zrozumieć, że Vivienne tak naprawdę cieszy się z pobytu w domu, a jeśli tęskni za Avalonem, to głównie za Morrigan, Kathleen i Eileen, i jeszcze za Luną, a nie za czarami i rytuałami.

- Życie poświęcone jedynie magii i służbie bogom – mówiła w uniesieniu Norwenn – Jakże ja bym chciała móc być taka jak ty.

Po godzinie wysłuchiwania tego typu zdań Vivienne stwierdziła, że ma dość. Norwenn irytowała ją swoim fanatyzmem i zapatrzeniem w magię, jakby to była jedyna życiowa wartość. Dziewczynka pomyślała nawet, że gdyby Nimue mogła mieć córkę, z pewnością byłaby nią Norwenn. Ostatecznie znudzona odeszła od stołu i poszła nad rzekę.

Po kilku minutach samotnego siedzenia usłyszała nad sobą głos:

- Mogę ci towarzyszyć?

Vivienne podniosła oczy i zobaczyła przed sobą jasną twarz wuja Nathana.

- Tak, oczywiście – przesunęła się, by mógł uklęknąć przy niej – Przykro mi, że twoja mama umarła. Ja bym chyba się zapłakała, gdyby moja mama zmarła.

W oczach Nathana pojawiły się łzy, a Vivienne pomyślała, że chyba jednak nie powinna mu przypominać o stracie matki. Nie wiedziała, że chłopak myśli o kimś innym niż Dairine.

- Pokazać ci, co umiem? – zaproponowała, żeby poprawić mu humor. Nathan skinął głową. Vivienne uniosła rękę nad rzeką i po chwili oczom jej wuja zaczęły się ukazywać przedziwne wzory z wody.

- Pięknie – powiedział Nathan – Jestem pewien, że jesteś bardzo dobrą czarodziejką.

Vivienne uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Mama mówi, że zostanę najwyższą kapłanką Avalonu... Nie wiem, czy tego chcę, ale chyba byłoby przyjemnie. Jeśli nie, to zawsze mogę być czarodziejką na czyimś dworze, jak mama u lorda Aidana.

Nathan westchnął ze smutkiem.

- Możesz być kim chcesz, Vivienne. Możesz wybrać swój los. Zazdroszczę ci.

- Ty nie możesz? – zdziwiła się Vivienne – Przecież jesteś dorosły, wujku.

- To nie takie proste, moja mała – odpowiedział Nathan, a Vivienne wyczuła w jego głosie nutę wstydu – I nie mów do mnie ,,wujku". Mógłbym być twoim starszym bratem, mów do mnie po imieniu.

Vivienne skinęła głową, nie odrywając wzroku od Nathana. Rzeczywiście, sprawiał wrażenie więźnia, który nie potrafi się wyzwolić.

Vivienne nieco to rozbawiło i chciała powiedzieć młodzieńcowi, że każdy człowiek ma jakieś obowiązki i nie może sobie tak po prostu wyjść i wszystko zostawić. Ale powstrzymała się, bo Nathan mówił to tak szczerze, że nie miała wątpliwości, że w tej chwili to jest jego główne pragnienie.

- Vivienne, co ty wyprawiasz? – nagle przed dziewczynką pojawiła się postać Margisy – Wracaj do stołu, a nie chodzisz po mokrej trawie. I zaraz wracamy do domu. A ty – Margisa spojrzała na Nathana – Powinieneś odprowadzić moją córkę do mnie, a nie z nią tu przesiadywać.




Vivienne była nieco rozczarowana, gdy dowiedziała się, że pod jej nieobecność rozpoczęły się lekcje wiedzy na temat magicznych stworzeń i jej przyjaciółki miały już za sobą pierwsze spotkanie z jednorożcami i smokami. Miała nadzieję, że nie wygłupi się przed udzielającą lekcji kapłanką i nie spadnie ze smoka, rozbijając sobie przy tym głowy. Miała tyle szczęścia, że zajmująca się zwierzętami Airmed nie przypominała srogiej Halinor czy mrocznej Nimue, i uznała, że skoro Vivienne przegapiła pierwsze zajęcia to powinna dostać jak najłagodniejszego smoka.

- To jest Lerina – powiedziała Airmed, wskazując na złotawą smoczycę – Jest bardzo spokojna i lubi dzieci. Nie powinnaś mieć z nią problemów. Wystarczy ją głaskać, żeby się uspokoiła.

- Dziękuję, pani – odpowiedziała Vivienne, próbując ze wszelkich sił ukryć podekscytowanie.

Ostrożnie usiadła na smoczycy i dotknęła jej łusek. Podczas jazdy na smokach nie używano lejców jak dla koni, ponieważ mogłoby to spłoszyć i zirytować te zwierzęta.

- Przywitaj się – poleciła Airmed – Smok to nie koń, umie mówić.

- Witaj, Lerino – powiedziała niepewnie Vivienne – Jesteś przepiękna.

Smoczyca skinęła głową.

- Ty też jesteś przyjemna, panienko – odpowiedziała, a Vivienne uśmiechnęła się do niej – Gotowa? – dziewczynka skinęła głową.

Lerina wzbiła się w niebo. Przez chwilę Vivienne troszkę się bała, że nie utrzyma równowagi albo przestraszy smoczycę, i ostatecznie upadnie i się połamie, albo nawet zabije. Ale Lerina wydawała się pewna i spokojna, a wkrótce Vivienne ukazał się widok otwartego nieba, błękitnego i pełnego chmur, a gdy opuściła wzrok, mogła zobaczyć nie tylko Avalon, ale i całą okolicę z lotu ptaka.

Teraz ona jest jak ptak. Jest wolna jak ptak, nieskrępowana i swobodna. Nic dziwnego, że Nathan marzył jedynie o swobodzie i wolności.

- Hej! – zawołała w niebo – Jestem wolna! Wolna! Jestem niepokonana i niezwyciężona!





Ponieważ Wattpad wyciął możliwość dodawania obsady, a w ,,Postaciach" nie ma już miejsca, to mogę Wam tu powiedzieć, że te dwie słodkie dziewczynki to Tamsin Egerton, czyli mała Morgaine z ,,Mgieł Avalonu", i Skye Bennet czyli Martha z ,,Filarów Ziemi"(ta dziewczynka była tam tak słodka, że czasami zamiast skupiać się na akcji, to myślałam sobie: ,,Boże, jaka ona jest urocza").

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro