pi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Emocje, które nade mną zapanowały były nie do zniesienia. Czułam, jakby coś mnie swędziało, wewnątrz, a ja nie mogłabym się podrapać. Wręcz gotowałam się ze wściekłości. Całe moje pieprzone życie, ktoś próbował podejmować decyzje za mnie. W szkole, w domu, wśród znajomych.

Moi rodzice uważali, że wiedzą lepiej. Są starsi, więc automatycznie należy im się szacunek. Dyrektor mojej szkoły był przekonany, że powinnam w tym i tym kierunku. Znajomi wiecznie zmuszali mnie do imprez w klubach, a mój były chłopak... cóż. Wspominałam wam o kradzieży samochodu, prawda?

Zapewne, gdyby nie te sytuacje, podeszłabym do tego wszystkiego w inny sposób. Bardziej spokojny, racjonalny, opanowany. Nie potrafiłam jednak tego zrobić. Każdy centymetr mojego ciała mówił mi, że jeśli znajdę tego olbrzyma, to rozerwę go na strzępy własnymi rękami.

Myślałam, że Melothesia jest moim domem. Moją oazą. Moim spokojnym miejscem, ale się myliłam. Tak bardzo się myliłam.

Uciekłam z deszczu pod rynnę. Z jednego toksycznego, wyniszczającego mnie miejsca do drugiego. Jak głupia dałam się oczarować pięknymi widokami, nietypową kulturą. Przymykałam oczy na wiele rzeczy, które godziły w moją moralność. Ignorowałam niewygodne tematy, licząc na to, że odejdą one w zapomnienie.

Na litość boską, zostawiłam swoją ukochaną pluszową zabawkę w jaskini na szczycie góry, bo jakaś blondynka z łukiem powiedziała, że powinnam. Od dwudziestu trzech lat Gucio towarzyszył mi w życiu, a teraz leżał w grocie, żeby przynieść mi pomyślność w małżeństwie, którego nie chciałam.

– Czy ty robisz sobie ze mnie jaja? – nerwowo złapałam Therisa za ramię, gdy w końcu udało mi się go zlokalizować podczas procesji.

Odciągnął mnie na bok, widocznie speszony i zdezorientowany. Mój mały – dobra, może nie tak mały – wybuch z pewnością zwrócił na nas uwagę mieszkańców. Nie było to dla mnie w tym momencie istotne i tak już uchodziłam za wiejską atrakcję. Czy może być gorzej? Może! Oczywiście, że może. Życie ma to do siebie, że kopie nas, nawet gdy leżymy. Myślimy sobie „nic gorszego mnie nie spotka" i „najgorsze już za mną", a potem bum spotyka nas coś gorszego i wcale nie jest lepiej. Życie to pierdolony rollercoaster, a nam zapomniano zapiąć pasy.

– Artemisio... nie powinnaś tak robić. Tak nie wypada – wyszeptał, wciąż rozglądając się na boki.

– Och! Chętnie! Porozmawiajmy o tym, czego jeszcze nie wypada robić! – krzyknęłam, upewniając się, że każdy, kto chce podsłuchać naszą rozmowę, będzie miał ku temu okazję. Ba! Napisałabym to na bilbordzie i wywiesiła nad kaplicą, ale podejrzewałam, że większość z osób tutaj zgromadzonych nawet nie potrafi czytać.

– O co ci chodzi?

– O zebranie! – machałam rękami niczym opętana, co jakiś czas trafiając w klatkę piersiową Therisa.

– Co z nim?

– Nie udawaj głupiego! Lefteris wszystko mi powiedział.

– Ten pijaczyna działa mi na nerwy. Pójdę się z nim rozmówić, już nie będzie cię denerwować.

– To nie on mnie denerwuje, tylko TY!

– Ja?

– Tak, ty!

– Nie rozumiem...

– Wiele rzeczy najwyraźniej nie rozumiesz. Czy ty naprawdę jesteś, aż tak kurwa głupi?

– Artemisio Patereas, proszę... przestań krzyczeć. Wszyscy cię słyszą.

– Przestań mówić do mnie twoim nazwiskiem! Zignorowałam dwa poprzednie razy, a ty ciągle to robisz.

– Wkrótce to będzie nasze nazwisko.

– Nie będzie! Nie rozumiesz tego, debilu? Ja nie chcę się z tobą brać żadnego ślubu. Nie chcę się z nikim brać ślubu! Nie chcę żadnego męża, wesela. Nie będę się bawić w żaden dom, szczęśliwe małżeństwo i gromadkę dzieci. Nie, nie i jeszcze raz nie. Wbij to sobie kurwa do głowy!

– Ale przecież...

– Co przecież? – przerwałam mu. Nie miałam ochoty słuchać jego wyjaśnień. – Za moimi plecami, bez konsultacji ze mną, z jakąś dziwną, chorą teorią poszedłeś się spotkać z innymi równie głupimi mężczyznami, żeby co zrobić, przepraszam? Zmusić mnie do zamążpójścia?

– Robię to dla twojego dobra. Wiesz, że Melothesia jest...

– Co jeszcze będziesz robił dla mojego dobra?

On naprawdę myślał, że ten patriarchatyczny świat, w którym żyje, sprawi, że nagle przestanę mieć własne zdanie? Zrezygnuję z możliwości decydowania o swoim życiu? Jeśli tak to był jeszcze głupszy, niż mi się wydawało.

– Wszystko zrobię dla twojego dobra. Cokolwiek tylko będziesz potrzebować.

– To się odpieprz ode mnie!

– Tego potrzebujesz?

– Tak! – parsknęłam. – Mam tego już serdecznie dość! Paradujesz przede mną nagi... dobra, w porządku, przestałam na to zwracać uwagę. Wiecznie skaczecie sobie do gardła z Sofi, moją przyjaciółką. Twój brat podglądał mnie, gdy się kąpałam!

– Mówiłem ci, że chiton...

– Planujesz zmusić mnie do ślubu, a potem co? – ponownie nie dopuściłam go do słowa. – Zgwałcisz mnie też dla mojego dobra? Zrobisz mi dziecko? Oddamy je do lasu, tak jak ciebie matka wyrzuciła?

Słowa, które opuszczały moje usta były złe, okrutne. Wiedziałam o tym i tak szybko jak kończyłam jedno zdanie, tak szybko żałowałam, że je wypowiedziałam. To jednak była lawina. Lawina, której nie potrafiłam zatrzymać i, mimo że nie chciałam, nadal mówiłam. Mówiłam źle i za dużo. O wiele za dużo.

– Idź ty już kurwa do Hadesu i daj mi spokój!

Przegięłam. Dotarło do mnie, że przegięłam, kiedy zobaczyłam jak całe ciało Therisa napina się, a przez jego twarz przechodzi smutek. Prawdziwy smutek. Oczy, które jeszcze niedawno błyszczały na mój widok. Usta, które uśmiechały się, gdy rzucałam w jego stronę ciastko. Teraz to wszystko wyparowało... bezpowrotnie.

Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, odszedł. Po prostu poszedł, nie wiem gdzie, nie wiem, w którą stronę. Nie było go w polis. Nie było go w domostwie Corinne. Elias nie widział go nigdzie. Sofia pomagała mi szukać go szukać, jednak to na marne. Nawet golarz, który zawsze wiedział o wszystkim, co dzieje się na wyspie, nie miał dla mnie żadnych informacji. Zamknęłam się więc we własnych czterech ścianach. Wsłuchiwałam się w burzę na zewnątrz, żałując każdego wypowiedzianego wcześniej słowa.

Byłam sobie sama winna. Cokolwiek czułam, cokolwiek chciałam powiedzieć, nie powinnam była tego zrobić w ten sposób. Nie tymi słowami i nie w takich emocjach.

Starałam się w życiu wyznawać zasadę „rób, co chcesz, żałuj później" lub raczej „żałuj nigdy". W końcu każda decyzja, którą podjęliśmy, wpłynęła na nasze życie. Gdyby ktoś umożliwił nam powrót w przeszłość i zmienienie jednego szczegółu, usunięcie niewygodnej czy przykrej dla nas sytuacji, wrócilibyśmy do teraźniejszości i co? Ona nie byłaby taka sama. My nie bylibyśmy sobą. Nasze życie nie byłoby już naszym życiem.

Czasami doceniamy coś, dopiero gdy to stracimy.

Nie doceniałam możliwości zapalenia światła i użycia pralki, aż do momentu, w którym znalazłam się w pozbawionej elektryczności Melothesii.

Nie doceniałam Wikipedii, aż do momentu, w którym mój telefon się rozładował, a ja musiałam w ciemno dostosować się do starożytnogreckich zasad.

Nie doceniałam Therisa Patereasa.

Po raz kolejny go straciłam. Tym razem jednak nie zniknął na polowaniu. Zniknął na zawsze, bezpowrotnie, a ja, pomimo że otoczona przyjaciółmi czułam się sama. Sama w obcym miejscu, w dziwnej wiosce, bez swojego kompana.

Wiedziałam, że muszę się nauczyć żyć samodzielnie. Że czas na to, abym zadbała o samą siebie. Nauczyła się rozpalać poprawnie w ognisku. Złapała za ostrze i ubiła kurczaka na obiad. Nie miałam innego wyboru, musiałam stanąć na wysokości zadania. Rzecz w tym, że nie chciałam.

Moją oazą nie była Melothesia. Był nią dwumetrowy, wiecznie nagi neandertalczyk. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro