Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Jeżeli ja byłam najlepszym tropicielem w oddziałach Jean Luca, to Ezra na pewno należał do czołówki hakerów, jakich ten mężczyzna posiadał, o ile nie był najlepszym z nich wszystkich.

Nim się podniosłam z ciepłego łóżka, na szafce nocnej obok leżał plik druków, zapewne przygotowanych z myślą o zleceniu. Dźwignęłam się z cichym stęknięciem i rozejrzałam, jeszcze trochę zamroczona. Zatrzymałam się na szerokich, nagich plecach Ezry. Stukanie palców o klawiaturę odbijało się delikatnie od ciszy. Podpełzłam do niego w momencie, w którym nacisnął enter, a chwilę później drukarka oznajmiła, że rozpoczyna pracę. Objęłam go w pasie i położyłam brodę na ramieniu.

– Która godzina? – wymamrotałam, zerkając na ekran, jednak ciąg cyfr i innych znaków absolutnie nic mi nie mówił.

– Niewiele po trzeciej. – Odwrócił się i cmoknął mnie w skroń. – Możesz jeszcze śmiało spać.

– Przecież ja tego nie przejrzę do wieczora.

– Przejrzysz. Włamałem się do sieci miejskiej w poszukiwaniu tego gościa. Większość tych dokumentów to zdjęcia z monitoringu.

Sięgnął po kolejny druk, by mi go pokazać. Tym razem mężczyzna, na którego patrzyłam, był zdecydowanie wyraźniejszy, niż ten w aktach. Stał na przejściu dla pieszych, między mieszkańcami. Górował nad nimi wzrostem dobre piętnaście centymetrów. Na głowie miał okulary przeciwsłoneczne, choć pogoda w tym mieście nie zachęcała do tego, by je w ogóle zakładać, nawet jako element stylizacji. Ciemne kosmyki opadały lekko na równie czarne oczy. Gładka, przystojna twarz rozciągała się w nieco przesadzonym uśmiechu. Głowę miał przechyloną lekko do boku, czarny płaszcz wtapiał sylwetkę w tło. Miałam wrażenie, że patrzy prosto w okular obiektywu, choć kamery były poukrywane na terenie całego miasta.

– To on? – zapytałam, choć wiedziałam, że tak. Ezra kiwnął głową.

Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Było w nim coś... hipnotyzującego, przyciągało uwagę, a jednocześnie miałam wrażenie, że jest tak pospolity, jak każdy inny w Down Town. Mogłam całymi godzinami studiować te rysy, zachwycać się nimi, próbować zapamiętać każdy dołeczek i zmarszczkę, jaka tworzyła się na jego twarzy, a jednocześnie, pod koniec dnia nie byłabym w stanie nawet zapamiętać, na kogo patrzyłam. Zupełnie jak...

– Trimis – powiedział Ezra, jakby był w mojej głowie i dokończył myśl. – Cień, jest wszędzie i nigdzie jednocześnie. Sprawdziłem daty i godziny nagrań. Gdyby był człowiekiem lub potworem, nie byłby w stanie tak szybko się przemieścić z punktu A do punktu B. – Odwrócił się, by wziąć papiery, leżące na szafce nocnej. Niechętnie odsunęłam się, kiedy rozkładał przede mną najwcześniejsze fotografie. Jedna przedstawiała Nicolę na Hold Strett, a druga tego samego mężczyznę, jednak był na drugim końcu miasta. – Spójrz na datę i godzinę.

Pochyliłam się nad zdjęciami. Różnica pięciu minut i dwunastu sekund. Wciągnęłam powietrze w płuca ze świstem, zaskoczona tą liczbą. Zamrugałam, nie dowierzając.

– Przecież to niemożliwe. – Pokręciłam głową. – Trimisi nie poruszają się aż tak szybko. Sama nim jestem.

– Tak, tylko ty jesteś nim prawdopodobnie od dziesięciu lat. Ile lat ma on? I czy urodził się taki, czy został trimisem przez promieniowanie.

Wpatrywałam się w Ezrę oniemiała. Fakt był taki, że mój seksowny informatyk miał fioła na punkcie potworów, demonów i trimisów. Wiedział o nich dosłownie wszystko. To on podsunął pomysł Russeau, by zaczął werbować takich jak ja do pracy. Dzięki temu właściwie wyeliminował konkurencję, jednego po drugim i nawet nie ubrudził sobie rączek.

Byłam jego ostatnim i chyba najważniejszym nabytkiem. Przygarnął mnie, nauczył wszystkiego, co sam wiedział, dał dach nad głową i otoczył opieką, o jakiej większość nastolatków mogła w tamtym czasie tylko pomarzyć. Mimo moralnie czarnej roboty byłam mu wdzięczna, za wszystko.

W każdym razie, jeśli Jean Luc był moim opiekunem, to Ezra został mentorem i skarbnicą wiedzy na temat trimisów. Straciłam pamięć, więc siłą rzeczy nikt nie był pewny, czy taka się właśnie urodziłam, ale zakładał, że tak. Byłam za młoda, by żyć w czasach wielkiego, radioaktywnego wybuchu. Badania krwi nie były w stanie określić, czy posiadam ludzkie geny, dlatego bezpieczniej było założyć, że to nie czynniki zewnętrzne.

Ezra miał również teorię, że trimisi są przez kogoś tworzeni, choć sama w nią nie wierzyłam. Dzieci wynaturzeń przeżywały naprawdę rzadko, w wielu przypadkach rodzice sami je zabijali, jeżeli kobieta donosiła ciążę. Lwia część była abortowana zaraz po potwierdzeniu ciąży przez lekarza. Kontrolowanie niczego nieświadomych dzieci było piekielnie trudne i prędzej czy później ich istnienie wychodziło na światło dzienne, skazując na śmierć całe rodziny.

Dłoń Ezry objęła mój podbródek i uniosła go do góry. Spojrzałam w ciepłe, błyszczące oczy i uśmiechnęłam się mimowolnie.

– Zdjęcia to jedno – zaczął poważnym tonem, kiedy już był pewny, że skupiłam na nim swoją uwagę. – Nicola Dubois nie ma żadnej kartoteki. Nie istnieje żaden akt urodzenia, nigdy nie był w szpitalu, nie ma praw wyborczych, konta w banku, karty kredytowej, nic, co pomogłoby go odnaleźć.

– Chcesz mi powiedzieć, że mam tylko to?

Mężczyzna posłał mi pokrzepiający uśmiech. Westchnęłam przeciągle i wzięłam od niego resztę zdjęć. Przejrzałam je pospiesznie, nic nie przykuło jakoś szczególnie mojej uwagi.

Mimo wszystko Ezra odwalił kawał dobrej roboty. Przecież wcale nie musiał tego dla mnie robić, mógł przynieść mi te akta, spędzić ze mną noc i rano zniknąć, jak zwykle miał w zwyczaju. Jednak został i przejrzał godziny materiałów, nawet nie wiem z jakiego okresu, i przygotował podłoże, które dawało mi jako takie pole manewru.

Pochyliłam się nad dzielącymi nas wydrukami i musnęłam delikatnie jego pełne, kształtne usta. Niemal natychmiast dłoń Ezry wylądowała na moim karku, odbierając mi możliwość odsunięcia się. Rozchyliłam wargi, pozwalając mu zatopić się w nich jeszcze bardziej. Przesunął się do przodu, zmuszając mnie tym samym do zmiany pozycji na półleżącą. Ciepła dłoń Ezry sunęła po moim nagim udzie. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz.

– Zostawmy to na chwilę – mruknął i zrzucił plik na podłogę. Prychnęłam rozbawiona jego nagłą zmianą obiektu zainteresowania.

Zebrał moje włosy i zacisnął na nich pięść. Pociągnął stanowczo do dołu, zmuszając do odchylenia głowy. Z moich ust wyrwał się jęk, którego nie zdążyłam zdusić. Ezra sunął ustami po mojej szyi, zostawiał na skórze mokrą, gorącą ścieżkę. Zadrżałam pod wpływem tej pieszczony, czułam, jak sutki mi twardnieją, a pożądanie kumuluje się gdzieś w okolicach ud. Przymknęłam powieki. Chciałam chłonąć jak najwięcej z tych drobnych pieszczot, bo być może nasze następne spotkanie będzie bardzo odległe w czasie. Próbowałam zapamiętać, każde muśniecie jego gorących ust, palce zaciskające się na moich udach, to przeszywające, pożądliwe spojrzenie, sprawiające, że po kręgosłupie przebiegał elektryzujący dreszcz.

Dźwięk wibrującej komórki wyrwał mnie z tego cudownego stanu. Uniosłam się na łokciach i spojrzałam na Ezrę. Zaciśnięte w wąską linię usta wskazywały na to, że jest tak samo niezadowolony, jak ja.

– Kurwa – sarknął przez zaciśnięte zęby. Sięgnął po telefon, który zdążył już raz zakończyć połączenie i rozdzwonić się na nowo. Ezra spojrzał na wyświetlacz i opadł obok na materac, przyciskając knykcie do oczu. – To Russeau.

– Jean Luc nie lubi czekać. – Uśmiechnęłam się smutno, zawiedziona takim obrotem spraw.

Ezra podniósł się z posłania i pospiesznie zaczął się ubierać. Opadłam z powrotem na poduszki, podziwiając wyrzeźbiony brzuch, delikatnie zarysowane ramiona i idealne wcięcie na biodrach, zanim zniknęło pod warstwami luźnych ubrań. Przeczesał ciemne włosy i zaklął siarczyście pod nosem, kiedy telefon zawibrował ponownie.

– Już jadę – zakomunikował, przykładając telefon do ucha. Rozłączył się i schował urządzenie do kieszeni spodni. Spojrzał na mnie, lustrując od góry do dołu. Pochylił się nad łóżkiem i pocałował, choć trwało to zdecydowanie zbyt długo jak na pożegnalnego buziaka. – A ty się nakryj, bo nie ręczę za siebie.

Zaśmiałam się i podciągnęłam kołdrę pod brodę. Ezra natychmiast rozpogodził się, gniew w jego ślicznych oczach zastąpił szelmowski błysk.

– Do zobaczenia – szepnął i znów mnie pocałował, po czym szybkim krokiem ruszył ku wyjściu.

Takiego go lubiłam najbardziej, to spojrzenie ciemnych tęczówek ciągle prowokujące do niebezpiecznej gry, w jaką mnie wciągnął kilka lat wcześniej. I urocze dołeczki, kiedy się uśmiechał, gdy już doskonale wiedział, że dałam złapać się w pułapkę.

Ezra był delikatnym powiewem normalności w popapranym świecie pełnym przemocy, w jakim przyszło mi żyć. Pozwolił na odrobinę swobody, mogłam odetchnąć pełną piersią, kiedy znajdowałam się w jego ramionach, zapomnieć, choć na chwilę, że nie jestem zwykłym człowiekiem. I mimo że już dawno oboje zostaliśmy wyprani całkowicie z emocji, gdzieś tam w środku tlił się delikatny, nieśmiały płomień pełen ciepła, kiedy znajdował się tuż obok.

***

Przykleiłam do ściany ostatnie zdjęcie z monitoringu, jakie wydrukował dla mnie Cohen. Okazało się, że jest tego znacznie więcej, niż powiedział. Oprócz fotografii zrobił również listę miejsc, w których pojawiał się najczęściej, hotele i miejsca spotkań demonów, które zginęły najprawdopodobniej z jego ręki oraz listę skradzionych dostaw, które zostały przypisane dziełu Nicoli Dubois. Naprawdę byłam pod wrażeniem.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu pinezek. Ostatnie, co miałam na dziś do zrobienia to oznaczenie tych wszystkich miejsc na mapie i, być może, rozszyfrowanie jakiejś rutyny nieznajomego, która pozwoli mi na dotarcie do celu.

Zastanawiałam się w międzyczasie, jak pochwycić takiego trimisa bez obcinania mu głowy. Eter był całkowitym niewypałem w tym wypadku. Nie działał na mnie i mi podobnych, dlatego dla Jean Luca byliśmy idealnymi pracownikami. Kokaina z kolei była niczym proszki na ból głowy. Najbardziej obiecująca opcja to fentanyl, jednak był trudno dostępny po wielkim wybuchu, zresztą jak większość organicznych opioidów, a ten pozyskiwany syntetycznie przynosił marne efekty.

Wychodziło na to, że musiałam go po prostu pozbawić przytomności i zaciągnąć do siedziby, zanim się obudzi. Ciężki przypadek i to dosłownie; mierzyłam niewiele ponad sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, a Nicola wydawał się górować nad większością mieszkańców tego miasta. Czy to był jedynie efekt iluzji? Ezra wspominał, że zaawansowani trimisi potrafili manipulować nie tylko wolą, swoją siłą czy czasem, ale również materią. Wtedy Nicola musiałby być bardzo, ale to bardzo starym osobnikiem, a te zostały wybite praktycznie do zera zaraz po promieniowaniu.

Wielka wojna mocarstw zdziesiątkowała ludność ziemi ponad osiemdziesiąt lat temu. Idioci zaczęli zrzucać na siebie atomówki, aż w końcu któryś z nich nacisnął nie ten guzik, co trzeba i na Eurazję spadła przeogromna bomba biologiczna. Ludzie zaczęli zamieniać się w potwory. Za dnia ciężko było je odróżnić od zwykłych śmiertelników, natomiast nocą zmieniali się w krwiożercze bestie, atakujące wszystko, co popadnie. W końcu przestali przeobrażać się w ludzi za dnia. Nikt nie zwracał wtedy uwagi na tych napromieniowanych, którzy dziwnym trafem przeżyli. Ich DNA mutowało całymi tygodniami, tworząc z nich nadludzi, właściwie niemożliwych do pokonania.

Trimisy zdradziły błyszczące oczy w kolorze płynnego miodu, ujawniające się w momencie użycia mocy. Większość zwieziono w jedno miejsce gdzieś daleko w Stanach i wybito. Części udało się przeżyć i zanim doszło między nimi i ludźmi do porozumienia, władze zdążyły odkryć znaczne więcej, niż trimisi by sobie życzyli.

Wielu ludzi odkrywało moce dopiero po ukończeniu pełnoletności, dlatego władze przestały ich eliminować, nadali im odpowiednie – według nich – prawa i pozwoliły żyć wśród zwykłych śmiertelnych. I tak została nas na świecie garstka, lepiej było nie pogarszać sytuacji.

Wkładałam pinezki w odpowiednie miejsca, przypisując konkretny kolor do konkretnej sprawy. Zielone dla miejsc, w których bywa, czerwone tam, gdzie zginęły demony, niebieski dla kradzieży eteru. Kiedy skończyłam, cofnęłam się dwa kroki, by móc przyjrzeć się swojemu dziełu. Wydęłam usta z dezaprobatą. Niby układało się w to jakiś sensowny system, ale wciąż nie widziałam absolutnie żadnej zależności.

W moim brzuchu zagrało wygłodniałe tango i w tym samym momencie wyświetlacz telefonu zamigotał niebieskim światłem. Specjalnie położyłam go na kanapie, żeby jego wibracje nie przeszkadzały mi w pracy. Zerknęłam na ekran i westchnęłam przeciągle, kiedy zobaczyłam na nim znany numer.

Nacisnęłam zieloną słuchawkę i ustawiłam głośnomówiący.

– Jakiś progres? – Głos mojego pracodawcy mroził krew w żyłach, chyba nie był w najlepszym humorze.

– Niewielki – odparłam zgodnie z prawdą. Spojrzałam na zegarek i uświadomiłam sobie, że minęło osiem godzin, odkąd zabrałam się za to przedsięwzięcie. – To jest prawdziwy cień, Jean.

– Lepszy niż ty?

– Tak.

Zaległa niewygodna cisza. Przestępowałam z nerwów z nogi na nogę. Mimo że byłam we własnym mieszkaniu, czułam się, jakbym znów stała w jego gabinecie, sperma tryskała mi na buty, a papierosowy dym wżerał się w nozdrza. Niezadowolony Jean Luc Russeau roztaczał ciężką, mroczną aurę nawet na odległość. Wszyscy podwładni drżeli przed jego spojrzeniem, o konsekwencjach źle wykonanych zadań nikt nawet nie chciał myśleć.

A ja przez pewien czas sunęłam za nim, niczym klon i chłonęłam każdy grymas i tik, jakim się posługiwał. Wiedział, że tak będzie, dlatego naznaczył mnie własnym nazwiskiem. Mój niemal całkiem pusty umysł chłonął wszystko jak gąbka. Włącznie ze strachem, jakim raczył podwładnych, choć w głębi duszy wcale się go nie bałam. Było zdecydowanie na odwrót.

– Przyślę kogoś do pomocy – powiedział po czasie. Ciche skrobanie długopisu o kartkę dotarło do moich wrażliwych uszu nawet z takiej odległości.

– Nie ma takiej potrzeby. Ezra już mi pomógł.

Właściwie to bardzo chciałam, żeby wrócił do mojego mieszkania, ale Jean Luc wcale nie musiał o tym wiedzieć. Sam fakt, że zaproponował kogoś do współpracy, świadczył o tym, że Nicola nie jest zwykłym zleceniem i mój szef miał tego pełną świadomość. Niestety, zawsze pracowałam sama i prawdopodobnie nieuchwytny cel nie był dla mnie żadnym wyjątkiem. Odnajdę go prędzej czy później.

Jean Luc zakończył połączenie bez pożegnania. Ból głowy czaił się gdzieś z tyłu, mózg wysyłał już jawne sygnały, że organizm potrzebuje energii. Z trudem oderwałam wzrok od dzieła, wiszącego na ścianie i powlokłam się do kuchni. Otworzyłam lodówkę, ale odnalazłam w niej tylko światło. Wpatrywałam się w puste półki jeszcze przez chwilę, zanim doszłam do wniosku, że nie obejdzie się bez wypadu do marketu.

Pogoda za oknem wciąż nie zachęcała. Mimo wczesnej pory było szaro i ponuro, chmury kłębiły się ponad miastem, grożąc kolejnymi, obfitymi opadami. Nie było to coś, z czym mieszkańcy Down Town nie mieli wcześniej do czynienia. Latami kwaśne deszcze siały spustoszenie i nawet kiedy przestały nawiedzać cały kraj, ludzie drżeli na widok czarnych kłębów, kotłujących się nad miastem.

Narzuciłam na ramiona płaszcz i przezornie sięgnęłam po parasol. Szybkim krokiem przemierzyłam korytarz, stanęłam przy windzie i guzikiem przywołałam metalową klitę. Głośne, niemal bolesne jęknięcie zakomunikowało, że sunie powoli do góry. Miałam nieodparte wrażenie, że ktoś cały czas mi się przygląda, odkąd zamknęłam za sobą drzwi mieszkania. Rozejrzałam się dyskretnie, jednak nikogo nie zauważyłam.

Chłodny wiatr uderzył mnie w twarz. Postawiłam kołnierz kurtki i ruszyłam przed siebie, nie zwracając większej uwagi na przechodniów. Środek dnia. Miasto tętniło życiem, przynajmniej tak, jak bardzo pozwalały warunki. Harmider wdzierał się do mojej głowy bez pozwolenia. Ryk silników rozbrzmiał wraz ze zmieniającym się na zielono światłem.

Szare, smutne samochody idealnie pasowały do apokaliptycznego obrazu zapuszczonego D-Town, o którym chyba zapomniał nawet sam Bóg. Betonowe bloki dawno oblazły z tynku, ukazując rzędy zapleśniałych cegieł. Większość wieżowców już jakiś czas temu przestała nadawać się do zamieszkania, jednak władze nie przejmowały się tym zbytnio. Mieli do wyboru dać ludziom dach nad głową albo posłać ich poza granice miasta na pewną śmierć. Chodniki były nierówne, w wielu miejscach brakowało kostki, a dziury były pospiesznie zasypywane żwirem z pobliskiej kopalni. Tony śmieci upychane między budynkami przerażały swoimi rozmiarami. Moją uwagę zwracał równy tupot żołnierskich butów, jakby przecinali mi drogę z niemal szwajcarską precyzją, mimo że Szwajcaria przestała istnieć zaraz po wielkim wybuchu.

Stanęłam na środku chodnika porażona dziwnym uczuciem niepokoju. Rozejrzałam się, tym razem uważnie, jednak moje oczy nie zarejestrowały nic, co mogłoby wywołać niepożądaną emocję. Ruszyłam dalej, lecz nerwowość przybrała na sile, mrowiła pod skórą, wbijała szpilki pod paznokcie, zaznaczając boleśnie swoją obecność.

Kilka par oczu zwróciło się w moją stronę. Schyliłam głowę i przerzuciłam włosy do przodu, domyślając się, co było tego przyczyną. Sama poczułam to, jak natura trimisa przepływa przez moje ciało, a ja nie byłam w stanie tego opanować.

Postanowiłam podążyć za tym niepokojem. Większość nauk Jean Luca sprowadzała się do jednej prostej zasady: zawsze idź w przeciwną stronę do tej, w którą ludzie uciekają. Wtedy masz pewność, że trafisz na cel, który należy wyeliminować.

Jean Luc Russeau nie był filantropem. Liczyły się dla niego przede wszystkim interesy i pieniądze, jakie na nich zarabiał. A ja byłam jednym z narzędzi, które te pieniądze zarabiało. Niejednokrotnie zlecenia dostawał od samych władz Down Town, szczególnie kiedy żandarmeria nie radziła sobie z napływającymi hordami potworów, czy wyjątkowo nieznośnymi trimisami, które nie należały do podwładnych mojego pracodawcy. Za każdą głowę potwora, jaką mu przyniosłam, był obficie nagradzany, czym szczodrze się ze mną dzielił.

Skręciłam w jedną z uliczek. Przecisnęłam się przez wąski pasek niezarzucony workami pełnymi śmieci i czym prędzej oparłam o betonową ścianę. Niepokój całkowicie zawładną moim ciałem, czerwona lampka w głowie migała raz po raz, dając tym samym znak, że niedaleko czai się niebezpieczeństwo.

Zmarszczyłam brwi, sondując niewielką przestrzeń. Rytmiczne kapanie odbijało się echem od wysokich ścian. Gwar ulicy jakby przycichł, stłumiony klaustrofobiczną wnęką. Niewiele światła docierało do tego miejsca, mrok pożerał kształty przedmiotów, które znajdowały się w uliczce, pozostawiając jedynie ich niewyraźny zarys.

Spięłam się, dostrzegając ruch w głębi. Automatycznie sięgnęłam do kabury, zwykle przewieszonej przez ramiona i zaklęłam siarczyście, widząc oczami wyobraźni, jak wisi na haku przy wyjściu z mieszkania.

Trudno, użyję pięści.

Weszłam w głąb uliczki z rękami uniesionymi na wysokości twarzy, gotowa w każdej chwili rzucić się do ataku. Przesuwałam się do przodu, starając się nie odrywać nóg od podłoża, w każdej chwili mogłam trafić na jakąś wyrwę, a tracenie koncentracji nie było najlepszą opcją w momencie, kiedy moje zmysły szalały niczym tornado.

Coś zaszeleściło z lewej strony. Spojrzałam w mrok między śmietnikami, spinając się na całym ciele jeszcze bardziej. Pochyliłam się do przodu i wstrzymałam oddech. Chwilę później z niewielkiej wnęki wyłonił się mały, chudy kot.

Stanęłam jak wryta. Moje ramiona opadły z rezygnacją, tak samo, jak naszykowane do walki pięści. Zaśmiałam się z własnej przezorności i pokręciłam głową w niedowierzaniu. Czyżbym była aż tak rozkojarzona przez głód, że mój mózg uznał bezdomne zwierzę za niebezpieczeństwo?*

Odwróciłam się ku wyjściu, gotowa wrócić do wyznaczonego sobie zadania zapełnienia lodówki. Czerwona lampka w mojej głowie jednak nie przestawała migać wściekle, wręcz miałam wrażenie, że świeci jeszcze bardziej, niż poprzednio. Postanowiłam zignorować alarm i ruszyłam w stronę wąskiego pasma ulicy.

Świdrujące na wylot piszczenie w uszach nie dawało jednak za wygraną. Cichy głosik w mojej głowie stawał się coraz bardziej donośny, każąc spojrzeć w górę. Dla świętego spokoju zadarłam głowę i zamarłam w mgnieniu oka.

Pokraczna, zmutowana bestia wisiała uczepiona ceglanego parapetu. Czarno-żółte ślepia wpatrywały się we mnie intensywnie, twarz już od dawna nie przypominała ludzkiej, bliżej jej było do rozpuszczonej brei, upstrzonej ropnymi wykwitami. Szerokie, rybie usta rozciągały się, prawdopodobnie w złowieszczym uśmiechu, ukazując dwa równe rzędy ostrych zębów. Nienaturalnie wygięte kończyny napinały się pod wpływem poruszanego wiatrem cielska. Całkiem wyraźnie widziałam stróżkę śliny, płynącą po zdeformowanej brodzie.

Przełknęłam gulę narastającą w przełyku. Ciało znów spięło się gotowe do walki. Powolnym ruchem sięgnęłam do kieszeni po jedyną rzecz, jaką miałam przy sobie, oprócz telefonu. Nie uszło to uwadze potwora. Z gardłowym skrzekiem odbił się od ściany. Leciał prosto na mnie. Bez zastanowienia wyciągnęłam parasolkę i otworzyłam ją nad głową.

Padłam na ziemię przygnieciona ogromnym cielskiem. Powietrze uleciało z moich płuc, przyprawiając na chwilę o bezdech. Szkielet parasola wbił się głęboko w nadgniłe mięso, przebijając je na wylot. Potwór ryknął przeraźliwie, miotając się na wszystkie strony. Zamroczona odepchnęłam bydlę i skoczyłam na proste nogi. Adrenalina gotowała się w moich żyłach, Nie myśląc za wiele, przycisnęłam butem mutanta do podłoża. Szarpnęłam za rączkę parasola, ale materiał utkwił zbyt głęboko, bym mogła go wyciągnąć.

– Szlag by to – zaklęłam, kiedy śmierdząca, czarna breja wylądowała na mojej twarzy, gdy siłowałam się z jedyną bronią, jaką posiadałam.

Bestia powoli odzyskiwała siły. Czułam jak moja noga drzy, wkładałam w nacisk tyle siły, ile byłam w stanie. Odnalazłam w sobie pokłady mocy trimisa i wcisnęłam but jeszcze bardziej. Coś pękło, odbijając się echem od ścian. Ciche plaśnięcie świadczyło o tym, że przebiłam się przez warstwy skóry i mięśni. Spojrzałam w dół na swoją stopę, która tkwiła po kostkę w nadgniłym mięsie.

Zdusiłam w sobie odruch wymiotny i sprawnym ruchem złamałam trzon parasola. Potwór wił się i jęczał, ale doskonale wiedziałam, że rany, jakie odniósł, nie sprawią, że zdechnie. Wyswobodziłam nogę z ciała i przełożyłam ją na drugą stronę. Usiadłam na klatce piersiowej przeciwnika. Spojrzał na mnie wściekle, z jego gardła wydobył się bliżej nieokreślony bulgot.

Zamachnęłam się i wbiłam ułamany trzon w oko bestii. Ta ponowne ryknęła, niemal pozbawiając mnie słuchu. Zacisnęłam zęby i z impetem dźgałam głowę potwora raz za razem, celując w oczy, czoło i szyję. Miękkie, zmutowane kości nie miały szans z siłą trimisa. Pękały, wydając przy tym bliżej nieokreślony dźwięk. Czułam, jak czarna krew ochlapuje moją twarz, włazi mi do oczu i ust, ale nie miałam czasu na to, by przetrzeć ją z obrzydzeniem. Jeżeli przestałabym, choć na jeden krótki moment, potwór mógłby mnie zaatakować, a drugi raz nie zamierzałam do tego dopuścić.

W końcu, po długich minutach, głowa niemal całkowicie wsiąknęła w rozmokłe podłoże, obmywając resztki zmutowanego mózgu błotnistą wodą z kałuży. Dźwignęłam się ciężko do góry, łapałam powietrze w płuca głośno, jakbym przebiegła właśnie maraton.

Cofnęłam się kilka kroków i padłam przy przeciwległej ścianie, po czym zarzuciłam zmęczone ręce na kolana. Przymknęłam powieki, chcąc uspokoić szalejącą w moim organizmie adrenalinę. W nos wżarł się zgniły odór potwora, przyprawiając mnie o zawroty głowy. Automatycznie żołądek zawiązał się w supeł. Tego dnia raczej już nic nie włożę do ust.

– Jasny gwint... – Uniosłam powieki i odwróciłam głowę w stronę dźwięku. Zebrał się pokaźny tłum gapiów. Trzech żołnierzy stało we wnęce z szeroko otwartymi oczami. Przenosili spojrzenia raz na mnie, a raz na cielsko bestii, podrygujące w ostatnich chwilach agonii.

– W porę – sarknęłam rozeźlona.

Czułam, jak opuszczają mnie wszystkie siły. Pozbywanie się innych trimisów, demonów czy zwykłych śmiertelników nie było tak męczące, jak walka z potworami. Były zdecydowanie silniejsze i zwinniejsze niż ktokolwiek, kto żył jeszcze na tej planecie, a ja nie byłam wyszkolona do tego, by z nimi walczyć bez broni. Nie należało to do puli moich codziennych obowiązków. Szczególnie nie wtedy, gdy nie byłam do tego odpowiednio przygotowana.

Żołnierze ruszyli ostrożnie w naszą stronę. Kątem oka dostrzegłam, jak jeden z nich wyciąga z kieszeni munduru telefon. Drugi wycelował broń w potwora i obejrzał dokładnie z każdej strony, okrążając truchło. Trzeci natomiast kucnął obok mnie, wyraźnie spięty, jakby podchodził do dzikiego zwierzęcia. Zlustrował mnie od góry do dołu z poważnym wyrazem twarzy. Mój oddech powoli się stabilizował.

– Dane – zażądał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Madeleine Russeau – wysapałam i splunęłam na ziemię gęstą, ciemną breją, która zalegała mi do tej pory w ustach.

– Ja pierdolę, Russeau, masz jaja.

Uniosłam brew i przechyliłam głowę do boku. Żołnierz sięgnął do przedniej kieszeni munduru, wyciągnął chusteczkę złożoną w równy kwadrat i podał mi ją bez zbędnego tłumaczenia. Przyjęłam kawałek materiału z wdzięcznością i przetarłam nim twarz. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zapach rozkładu przestał drażnić mój nos tak bardzo, jak wcześniej.

Nie dane nam było ciągnąć dalej tej wymiany zdań. Niedługą chwilę później uliczkę rozświetliło czerwono-niebieskie światło policyjnego radiowozu.

Oznaczało to tylko jedno.

Mam przesrane. 


***

Mamy to, moi kochani! Kolejny rozdział i kolejni bohaterowe. Dzieje się od pierwszych rozdziałów ;) Na razie udaje mi się regularnie publikować rozdziały, zobaczymy, jak będzie dalej. 

Jak Wam się podoba Nicola Dubois? Moja beta się zakochała xd 

Chcecie karty postaci, by przybliżyć Wam ich wygląd? 

Statystyki dla freaków:

3718 słów 

25317 zzs

11 str A4

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro