Rozdział 33

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


   W królestwie Wiosny zawitał świt. W przeciwieństwie do zamku w Wiecznej Zimie, tu było  głośno, kolorowo i oczywiście gorąco. Mira osobiście preferowała ciszę. Właśnie dlatego była właścicielką domku w górach. Z dala od ludzi, ich fałszywości. Z dala od zgiełku i popędu życia. Tam było cicho, zimno, ale przyjemnie. Była tylko ona i jej myśli. I choć w tej chwili właśnie tam chciała się znaleźć, nie mogła uciec. Nie tym razem.

   Szła nieśpiesznie, mimo że powinna wręcz biec. Unikała spojrzeń strażników, którzy widząc ją, mocniej zaciskali ręce na orężach. Zrozumiała. Od ataku była tu intruzem.

   Westchnęła, stając przy odpowiednich drzwiach. Wyczuła, że właśnie tam znajdowała się trójka jej towarzyszy. Nie pukając, weszła do środka.

   Zasiadali kanapę i o czymś zawzięcie dyskutowali. Szybko jednak zamilkli, widząc Mirę.

   - Wróciłaś. - Pierwszy odezwał się Derwan. W jego głosie było słychać ulgę. Wzrokiem przeskakiwał po ciele kobiety, szukając ewentualnych obrażeń. Odetchnął, nie widząc nic na pierwszy rzut oka.

   Blondwłosa nie spojrzała nawet na księcia. Od razu wlepiła wzrok w dwójkę białowłosych, którzy widząc jej minę, przeczuli, że nie przyszła z dobrymi wieściami.

   - Musimy porozmawiać - oznajmiła ponurym tonem. 

   Oto przed sobą miała przyszłego króla Królestwa Wiecznej Zimy.

   - Nie ma mowy - skwitowała Kari natychmiast, gwałtownie wstając z kanapy. 

   Reszta oprócz Ariego, jak na zawołanie, również to zrobiła. 

   - Nie obchodzi mnie, że umiera - kontynuowała. - Zasłużył na to. Zasłużył, aby stracić władze. 

   - Nie wiesz o czym mówisz - wtrąciła Mira ostrzegawczo.

   - To ty nie wiesz. Od początku wpychasz się w nasze sprawy. Jak chcesz, sama idź rządź, nikt cię tu nie potrzebuję.

   - Kari - upomniał ją książę.

   - A ty się zamknij - nakazała oschle, nie zważając na słowa. Nie chciała dać się uciszyć... o nie. Nie tym razem. Sprawa chodziła o nią i Ariego, nie mogła pozwolić, aby ta dwójka zadecydowała za nich. 

   - Kari. - Tym razem odezwał się Ari, wstając. Chciał uspokajająco dotknąć jej ręki, jednak ta ją w porę wyrwała. 

   - Kari, Kari, Kari - przedrzeźniała całą trójkę, odsuwając się od nich. Ustała na środku komnaty i wlepiła wzrok w swojego brata. - Całe życie nami gardzono. Nie zmieni się to, gdy któreś z nas zasiądzie na tronie. Już zawsze będziemy porzuconymi dziećmi króla. - Skierowała wzrok na Mirę i niemalże syczała mówiąc. - Ten człowiek nie zaryzykowałby swojego życia za nas, więc my również tego nie zrobimy. Może to i lepiej, że władza trafi do innego rodu. Zasłużył, aby stracić to wszystko. Zasłużył, żeby umrzeć...

   - Król Teagan to najszlachetniejszy człowiek jakiego poznałam - przerwała jej Mira, nie mogąc już tego słuchać. - Nie porzucił was, dlatego że was nie kochał. Zrobił to, bo nie miał innego wyjścia.

   - A co ty możesz wiedzieć o szlachetności. - Zaśmiała się Kari gorzko, nie odrywając nienawistnego spojrzenia od kobiety. - Dla ciebie pewnie, co drugi zabójca, jest szlachetny. Mam dość twojego nosa węszącego nową to sensację. Taka jak ty nie ma prawa wyrażać się w naszych sprawach.

   - Taka jak ja... - Prychnęła. Na twarz przybrała drwiący uśmiech, próbując nie dać po sobie poznać, że zabolały ją te słowa. - Uświadom mi jaka konkretnie.

   - Wyprana z uczuć. Zabiłaś króla Briana, aby pomóc Derwanowi zyskać władzę. Nie jesteś ani trochę lepsza od płatnych zabójców. Również zabijasz dla korzyści. Jesteś mordercą...

   W jeden chwili Mira stała przy księciu i Arim, w drugiej przyciskała Kari do ściany. Mocniej zacisnęła palce jednej dłoni na jej szyi. Wzory na jej ciele zaczęły niespokojnie się poruszać.

   - Mira - odezwał się spanikowany książę, szybko zbliżając się do kobiety. W jego ślady od razu udał się Ari.

   - Zamknij się. - Nawet na niego nie spojrzała. Machnęła jedynie ręką do tyłu, a dwójka chłopaków była przeciskana do ściany na drugim końcu pokoju.

   - Widzisz... udowadniasz... że jesteś mordercą - wyjęczała Kari, próbując złapać oddech. Nie walczyła, nie próbowana nawet obluźnić palców kobiety na jej szyi. Wiedziała, że byłoby to daremne.

   - Jestem - odezwała się w końcu Mira, mocniej zaciskając palce i bez problemu unosząc dziewczynę nad ziemię. - Jestem mordercą... od wiele setek lat. Dlatego nawet nie poczuję, gdy cię zabiję. Będziesz kolejną osobą, którą szybciej czy później zapomnę. Znikniesz w odmęcie mojej listy zabójstw. Może masz rację. Jestem wyprana z uczuć. Może wszystko, co dobre, już dawno we mnie umarło. - Podniosła półprzytomną Kari jeszcze wyżej. Słyszała, jak za nią dwójka chłopaków coś krzyczała, jednak skutecznie ich ignorowała.- Jednak ty. - Prychnęła. - Nie jesteś odpowiednią osobą, aby mi o tym mówić. Sama się gubisz w swoim życiu. A zagubiona osoba nie pomoże innemu zagubionemu. - Po chwili dotarły do niej jej własne słowa. Zniżyła Kari, tak że ta nogami dotykała podłogi, oraz poluźniła uchwyt na szyi. - Może dlatego nic nam nie wychodzi. Jesteśmy bandą wyrzutków. - Puściła całkowicie białowłosą, która kolanami padła na ziemię. Dziewczyna łapczywie zassała powietrze, a palcami delikatnie pocierała czerwony ślad na szyi. - Obiecałam waszemu ojcu, że głos wam z głowy nie spadnie, że chyba sama go wyrwę, więc... - Pociągnęła jeden biały włos, odłączając go od reszty.

   Kari pisnęła cicho, jednak nie odważyła się unieś wzroku i pokazać jaki gniew krył się w jej szarych oczach. 

   Mira od razu spaliła magią wyrywany włos, bo tak naprawdę nie był jej do niczego potrzebny. Chciała po prostu rozładować sytuację, którą sama stworzyła. Czuła, że przegięła.

   - Zrobię to. 

  Odwróciła się w stronę męskiego głosu. Od razy zniwelowała zaklęcie, karcąc siebie w myślach, że zapomniała o zawieszeniu chłopaków na ścianie.

   - Co zrobisz? - wysyczała Kari, wzrokiem posyłając bratu ostrzegawcze spojrzenie.

   - Zastąpię króla dopóki się nie wybudzi - stwierdził Ari, prostując się. Brzmiał na zdecydowanego, pewnego swoich słów. 

   - Nie zrobisz tego - burknęła Kari lekceważąco, stając na nogi. 

   - Już postanowiłem.  

   - Nie żartuj...

   - Nie żartuję - przerwał jej podnosząc głos. - Któreś z nas musi to zrobić. 

   - Wcale, że nie. - Jej głos przybrał poważniejszego tonu. Wyglądała, jakby dopiero teraz doszło do niej, że jej brat mówił prawdę. - Nie jesteśmy nic mu winni.

   - Nie robię tego z powinności, tylko dlatego że chcę. Nadszedł czas, abym ja też miał coś do powiedzenia. Mam dość bycia pomiatanym.

   - Nie jesteś...

   - Jestem. Wraz z Derwanem rządzicie mną jak szmacianą lalką. A podobno mieliśmy być na równi. Nadszedł czas, abym to ja stał z wami na podeście.

   - Więc co... zostawisz nas... zostawisz mnie? - Jej głos drżał, a z policzka pociekła łza, choć mina pozostawała grobowa, nie pasująca do rozmowy i emocji jakie się tliły w pokoju.

   - Kiedyś musiało to nastąpić. Najwyraźniej nadszedł ten czas  - zaznaczył dobitnie. 

   - Jeżeli odejdziesz, nie pokazuj już mi się na oczy. Skreślę cię tak samo, jak innych, którzy nas... mnie zostawili. 

   - Nie możesz. - Na jego twarzy malowała się rozpacz. Pobladł, a oczy stały się szklane. 

   - Jeżeli ty możesz mnie zostawić, ja mogę ciebie skreślić. Jestem tak samo bezduszna jak ty, braciszku. - Wysłała ostatnie spojrzenie Ariemu, po czym wyszła z pomieszczenia, w którym panowała gęsta, nieprzyjemna atmosfera. Mimo otwarcia okien na oścież, nie chciała ich opuścić. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro