Rozdział 46

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


   - Ja tak nie wyglądam - skwitował Derwan ze skwaszoną miną. Przekrzywił głowę, jakby miało mu to pomóc w znalezieniu choć jednego elementu odzwierciedlającego rzeczywistość. - Ten nos może służyć jako włóczna - dodał, krzywiąc się jeszcze bardziej.

   Było prawdą, że mężczyzna na rysunku w ogóle nie przypominał księcia, mimo że na papierze widniało jego imię. Przecież nie miał ogromnego, spiczastego nosa, warg, które ani trochę nie przypominały ludzkie, oraz oczu zwyczajnie za małych w porównaniu do reszty twarzy.

   - Ewidentnie osoba, która to rysowała, nie darzy ciebie sympatią - skomentowała Mira, powstrzymując śmiech, aby nie zwrócić niepotrzebnej uwagi przechodzących koło osób. W tym mieście lepiej było się nie wyróżniać - czyli tak jak w każdym miejscu koczowania najemników.

   - Nie wiem, czy się z tego powodu cieszyć, czy płakać - oznajmił nie co przybity książę. - W ogóle dlaczego dalej mnie szukają, jeżeli odzyskali już miecz? Wątpię, że jestem aż takim zagrożeniem.

   - Gdybyś nie był, twoja podobizna nie wisiałaby przed nami. Dodatkowo chcą cię żywego.

   - Skąd wiesz? - zapytał zdziwiony, wysyłając Mirze krótkie spojrzenie, po czym znów zerknął na kartkę poszukując informacji o tym. Oprócz jego imienia oraz podobizny nie widział tekstu potwierdzający słowa kobiety.

   - Nie każdy najemnik umie czytać, dlatego takie informacje nie są podawane w sposób słowny - wyjaśniła, widząc czego poszukiwał chłopak. - Są stosowane symbole. Spójrz na lewy brzeg kartki.

   - Na te koło? - dopytał zdziwiony.

   - Tak - przytaknęła. - Samo koło oznacza, że osoba ma być żywa. Gdyby było dodane jedno przekreślenie, wtedy może być żywa lub martwa, gdy dwa ma być tylko martwa.

   - Nie wiedziałem o tym - przyznał.

   - Każde środowisko ma swój język. Akurat ten najemników nie należy do trudnych. Może dlatego że oni sami zazwyczaj nie należą do inteligentnych osób, a tym bardziej ci żerujący w takich miejscach... - zamilkła, dyskretnie spoglądając za siebie, czując na sobie spojrzenie. - Musimy iść - stwierdziła natychmiast. - Stojąc za długo w jednym miejscu, wzbudzamy podejrzenia. - Nie skończyła mówić, a już ruszyła przed siebie.

   - Byłaś najemnikiem, magiem, o jakimś jeszcze zawodzie powinien wiedzieć? Kucharza mogę z góry wykluczyć. - Skrzywił się, przypominając sobie kleiste struktury dań wychodzących spod ręki Miry. 

   - Przepraszam, książę, nie wiedziałam, że nie podpasowała ci moja kuchnia. Może następnym razem zaprezentujesz mi jak powinnam gotować, aby zadowolić królewską krew. - Formalny uśmiech, jakim obdarzyła Derwana, nie miał nic wspólnego z dobrymi zamiary, a spojrzenie wysłane w jego kierunku, dosłownie przygniatało go w ziemiste podłoże.

   - Zapomnij, co wcześniej powiedziałem - odrzekł natychmiast, chichocząc nerwowo. -  Taki żart. Twoje zupy grzybowe bardzo mi smakują. - Zmusił się do szerokiego uśmiechu.

   - Cieszę się, książę. - Mocno zaakceptowała jego tytuł, nie zmieniając niepokojącego wyrazu twarzy. - Pozwól, że teraz pójdę po składniki, żebyśmy przez podróż mogli delektować się nią każdego dnia.

   Książe zaśmiał się niewesoło. 

   - Cudowna wiadomość.

   Mira uniosła wyżej brwi powątpiewająco, ale nie skomentowała nieszczerej reakcji chłopaka.

   - Przez ten czas poszukaj jakiegoś kowala. Może znajdzie na zbyciu miecz dla ciebie - zmieniła temat, przystając na skrzyżowaniu dróg. Jedna ścieżka prowadziła wprost na rynek, z którego odgłosy rozmów już dochodziły do dwójki towarzyszy, za to druga drużka kierowała się na obrzeża. - Spotkamy się przy bramie miasta. Kari też tam będzie na nas czekać.

   Przytaknął jedynie głową, odchodząc już od kobiety. Zatrzymał się jednak w półkroku, słysząc swoje imię.

   - Tak? - zapytał, napotykając spojrzenie Miry.

   - Nie daj się zabić - oznajmiła obojętnie, po czym jak gdyby nigdy nic, odwróciła się i poszła w stronę rynku, podskakując przy każdym kroku w charakterystyczny dla niej sposób.

   - Postaram się - napomknął, nie będąc pewny jak powinien intepretować jej słowa.

   Żartuje, prawda? - zapytał sam siebie, czasami nie rozumiejąc kobiety. No dobra, nie czasami, ale dość części. Nawet częściej niż rzadziej. Miał wrażenie, że każdego dnia była kimś innym. Albo może to on był? Ostatnio coraz bardziej gubił się kim jest i co tak właściwie próbował zrobić. W porównaniu do pierwszego dnia poznania Miry, nie pragnął już walczyć o władzę. Wydawała mu się teraz... błaha, nijaka. Nie warta nawet sięgnięcia dłonią. Jednak z drugiej strony coś kazało mu wystawić rękę, nawet jeśli miałby ją stracić. Musiał odzyskać władzę nad swoim królestwem, mimo że tego nie pragnął.

   Zatrzymał się i powoli odwrócił. Spoglądał na znikającą w tłumie Mirę. Uniósł nieco wyżej wzrok. Znajdował się na wzniesieniu, dzięki czemu doskonale dostrzegał nieopodal znajdujący się las. Poczuł ciarki na swoich dłoniach na sam ten widok. Gdy pierwszy raz był w Niebieskim Lesie, czuł niewyjaśniony niepokój, ale nie był on aż tak pochłaniający jak teraz. Może zmieniło się to, ponieważ był świadomy co mogło się tam kryć? Do dziś śnią mu się Ludzie Beztwarzy. Tyle że w jego snach nie spotkał Miry. Wraz Kari i Arim szykowali się do udania w dalszą drogę, gdy nagle zza drzew wyłoniły się istoty. Otchłań zamiast ich twarzy wystarczyła, by nie mógł ruszyć ciałem, jak gdyby było przygwożdżone do podłoża. Nie mógł nawet zaczerpnąć wdechu. A później...  Ludzie Beztwarzy po kolei zabili na jego oczach Ariego i Kari, wchłaniając ich ciała w swoją ciemność. Na koniec przebijali mu serce, lecz nigdy nie umierał. Za każdym razem był pożerany żywcem.

   Zamknął nagle oczy, klepiąc siebie otrzeźwiająco po policzkach. Wierzył, że droga wyznaczona przez Zakon Umarłych, była bezpieczna. Nie mógł dopuścić do siebie innej opcji. W innym przypadku nie był pewny, czy dałby radę przekroczyć granice lasu.

   Będzie bezpiecznie  - powtarzał w kółko jak mantrę.

   Rzucił ostatnie spojrzenie widokowi lasu. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze dzisiejszego dnia, przekroczy jego granicę.


- Wróć jak będziesz miał pieniądze, kanalio! - Usłyszał, zanim został wypchany za drzwi przez kowala. W ostatnim momencie odzyskał równowagę, ratując się przed zetknięciem z kamienistą drogą.

   Monety uderzyły w jego plecy, po czym brzękiem poleciały na podłoże. Rozległ się huk zamykanych drzwi.

   Złapał za swoje ramię, nieznacznie przechylając ciało do tyłu. Skrzywił się, gdy powoli je rozmasowywał. Uklęknął zbierając rozrzucone monety.

   Co Mira sobie myślała? Cztery srebra. - Prychnął na samą tę myśl i rosnące uczucie upokorzenia. Już dawno nie czuł się tak poniżony. - Najtańsza chodzi za trzydzieści.

   Po zebraniu wszystkich monet, stanął na proste nogi, rozglądając dookoła. W zasięgu wzroku nie widział innego kowala, ani sklepu z bronią, ale czy w ogóle z takim funduszem powinien próbować cokolwiek znaleźć?

   Skąd Mira ma wiedzieć ile kosztuje miecz? - pomyślał drwiąco, idąc drogą, którą przyszedł wcześniej. - Przecież ich nie używa. Może pięćset lat temu chodziły za cztery srebra. Teraz za tyle można na nie jedynie popatrzeć.

   Stanął jak wryty, gdy piskliwy krzyk przeplatający się z płaczem doszedł do jego uszu. Jego ręka impulsywnie zjechała na biodro, gdzie do jeszcze niedawna miał przymocowany miecz. Tym razem znajdował się tam jedynie niewielki nóż. Złapał za jego rękojeść, wyciągając szybko, gdy krzyk znów rozbrzmiał po okolicy. Rozejrzał się wokół siebie. Cmoknął z niezadowoleniem nie widząc nikogo innego. Musiał liczyć tylko na siebie. Przez moment otaczała go niepokojąca cisza przeplatająca się z dźwiękiem wiatru uderzające o pobliskie okna domostw. Naszła go myśl, czy wcześniejszy krzyk nie był tylko jego wymysłem. Serce biło mu szybko i mocno. Nie ruszał się, nasłuchiwał. Tak jak uczyła go Mira.

   Krzyk. Znów rozległ się krzyk. Kobiece, przerażone błaganie o pomoc. Jego ciało instynktownie ruszyło w kierunku głosu. Zatrzymał się przy skręcie na małą dróżkę pomiędzy ścianami domów. Nie był chętny tam wchodzić. Nie znał terenu, a takie uliczki mogły być prawdziwym labiryntem. A do tego ciasno oraz ciemno, a jego jedyną bronią był słabo naostrzony nóź, które przez ostatnie dni służył mu do zbierania drewna na opał.

   Co by zrobiła Mira? - pomyślał nerwowo. 

   - Proszę, nie! Zostawcie mnie! Błagam!

   Gdy usłyszał zrozpaczony głos, nie zastanawiał się dłużej. Ruszył przed siebie, kierując się w stronę kobiecego jęku. Skręcił w jeden zakręt, następnie w drugi. Odgłos płaczu kobiety stawał się coraz głośniejszy. Dało się też usłyszeć męski rechot z zadowolenia oraz dźwięk dartych ubrań. Przyśpieszył.

   Wyłonił się zza zakrętu, zmuszając swoje ciało do zatrzymania. Stanął jak wryty, widząc obraz całkiem inny niż wyobrażał. Nie było żadnej kobiety błagającej o pomoc. Nie było mężczyzn atakujących bezbronną niewiastę.

   Była jedynie jedna zakapturzona osoba. Jej twarz zakryta była czarną maskę, na której w okolicy środka czoła znajdowało się czerwone słońce z ludzkimi rękoma zamiast promieni.

   W tej chwili książę wiedział, że zrobił błąd. Podeptał to wszystko czego nauczyła go Mira, mimo tylu lekcji, czasu spędzanego na uczeniu się o magii, o sposobie jej ukrywania jak i ujawniania. Wszystko to poszło na marne, bo i tak w ostateczności nie potrafił tego wykorzystać. Wpadł w pułapkę i czuł, że będzie to dużo jego kosztować. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro