I - Koliber

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zaklinanie to sztuka stosunkowo nowa, a jednak umiłowana przez wszelkie ludy, zwłaszcza osoby zamożne, gdyż za odpowiednią sumę zakląć przedmiot może każdy śmiertelnik.


1000 lat później

Rhyan Freeze dobył Świstu – swojego stalowego miecza. Wysuwający się z pochwy oręż otoczyły dwie mgliste smugi – szafirowo-niebieska oraz czarno-biała. Kolory wiły się wokół broni, po czym wtopiły w nią, znikając bez śladu. Zachowanie bladoskórego chłopaka wzbudziło czujność jego towarzyszy. Rhyan nie wypowiedział ani jednego słowa, zamiast tego fioletowymi jak ametyst oczami świdrował ciemność – wszechobecną poza ubitym traktem, który patrolował wraz ze swoim oddziałem. Czarną noc rozświetlały tylko bijące żółtym blaskiem heliodory ustawione wzdłuż drogi w byle jak posklecanych, niewysokich lampach.

Freeze wiedział, skąd nadejdzie zagrożenie. W jakiś przedziwny sposób potrafił wyczuć cienie w pobliżu, sam do końca nie zdawał sobie sprawy, dlaczego. Nie marnował czasu. Kiedy tylko nadszedł odpowiedni moment, wykonał piruet, zwracając się w lewą stronę i wystawiając klingę przed siebie. Bezkształtna czarna istota, której jeszcze chwilę wcześniej tam nie było, nadziała się na pędzące ostrze zanim zdążyła przybrać formę. Rozpłynęła się we mgle.

– Wyczerpany onyks! Tutaj! – krzyknął ktoś z oddziału Rhyana.

Chłopak otarł pierwsze krople potu, które zrosiły jego dość krótko przystrzyżone włosy. Ogarnął spojrzeniem szeroki na dwadzieścia stóp trakt. Para wąskich oczu błądziła po otoczeniu, szukając zagrożenia.

W mgnieniu oka powietrze zgęstniało i pociemniało, by chwilę później zacząć przeistaczać się w zbite kłęby czarnego dymu. Widok ten zawsze mroził krew w żyłach, niezależnie od tego, czy było się cieniobójcą, czy też zwykłym kupcem przemierzającym trakt. Smoliste tumany przeobrażały się z każdą sekundą, tworząc wokół siebie nieregularne kończyny, powyginane kolce, groteskowe wyrostki i coś na kształt pokracznych, wydłużonych łbów. Stwory nie potrzebowały wiele czasu, by przybrać materialną formę, choć ta wydawała się z jakiegoś powodu wybrakowana. Ich powykręcane ciała o nieokreślonych kształtach były otoczone wieńcami ciemnej mgły, która od czasu do czasu odpryskiwała na boki jak iskry.

Cienie – bo tak ludzie nazywali te istoty – formowały się w pośpiechu. Rozpoznały swoją sytuację. Oddział cieniobójców był już w gotowości. Odziani w czarne, dwurzędowe mundury i białe peleryny wojownicy dobyli broni. Wokół obnażanych ostrzy kłębiły się czarno-białe smugi, by zaraz potem zniknąć w głębi mieczy. Stal zaświszczała w powietrzu. Większość cieniobójców rozpoczęła likwidację cieni w ślad za Rhyanem, zupełnie tak, jakby było to kolejne rutynowe zadanie do wykonania. Będąc pod ochroną przedniej formacji, jeden z pododdziałów podjął się operacji wymiany onyksu w ustawionej obok traktu kamiennej kapliczce, z której podobnie jak z lamp wydobywał się żółty, niemal złocisty blask nieoszlifowanego heliodoru. Obok świecącego kamienia, pod niewielką półkolistą kopułą, znajdował się również drugi – czarny onyks przyozdobiony przez naturę białymi akcentami. Oba sporych rozmiarów klejnoty dotykały się wzajemnie, leżąc na gołej ziemi. Z jakiegoś powodu wydawało się, że są ze sobą połączone.

– Chronić kapliczkę i utrzymać pozycję!

Siwiejący dowódca nie dobył miecza. Dharyl Piercer, bo tak się nazywał, stał z uniesionym kanciastym podbródkiem tuż za swoimi ludźmi, którzy utworzyli krąg wokół kapliczki. Wydawał rozkazy. Mimo że nie brał udziału w bezpośredniej walce, grał rolę dyrygenta, bez którego oddział zacząłby działać chaotycznie.

– Prawa flanka, zacieśnić szyk! – polecił. – Lewa flanka, formacja igieł, będą nacierać! Tyły, atakujcie ten cień, jest odsłonięty! Front... – przerwał mu dźwięk świszczącego ostrza Rhyana, który znajdował się we frontalnej względem dowódcy części kręgu. – Tak trzymać!

Cięcie. Wrzask. Znowu cięcie.

Śmiertelny balet rozpoczął się na dobre. Dwa tuziny wojowników stawiały opór coraz liczniejszym, formującym się z kłębów dymu istotom, które po zyskaniu jakiejkolwiek postaci ruszały do ataku. Stal wirowała w powietrzu, pozostawiając po wrogach jedynie czarną mgłę. Cieniobójcy wykonywali cięcia z chirurgiczną precyzją. Nie było miejsca na błędy, jedno potknięcie mogło oznaczać złamanie szyku i niepowodzenie operacji. Cienie musiały zostać wyeliminowane szybko i tak też się działo. Kiedy tylko jakiś stwór zbliżał się do formacji, trafiał na ścianę mieczy, która rozrywała jego powyginane ciało na strzępy i przerabiała je na bezkształtną mgłę. Trudno było się dziwić, oddziały cieniobójców były jednostkami elitarnymi w każdym kraju, a te z Khigoru uchodziły za najlepsze na kontynencie.

– Nie pozwólcie im wejść do środka! – rzucił ochrypłym głosem dowódca, a zmarszczki na jego czole, choć już i tak doskonale widoczne, jeszcze bardziej się pogłębiły.

Rhyan świetnie zdawał sobie sprawę ze znaczenia słów przełożonego, jednak tym razem w oddziale byli również nowi rekruci. Taka sytuacja za każdym razem rodziła obawy. Chłopak popatrzył na towarzyszy. Żaden ze „świeżaków" nie zawahał się ani razu, kiedy zobaczył szarżującego stwora. To dobrze, cieniobójcom nie wolno było się bać.

Rozmyślania przerwał mu cień, który ze straszliwym piskiem rzucił się w jego kierunku. Rhyanowi nawet nie drgnęła powieka. Wertykalne cięcie rozdzieliło tułów stwora na pół. Mimo wątłych ramion, Rhyan uderzał z nieprawdopodobną prędkością, co dało mu przydomek Kolibra – ptaka z zamierzchłych czasów, który poruszał skrzydłami w niesamowitym tempie, zupełnie jak Freeze swoim orężem, zaklętym nie tylko onyksem pozwalającym ranić cienie, ale również szafirem, co czyniło go niesamowicie lekkim dla dzierżącego.

– Wyczerpany onyks wyjęty, umieszczamy nowy! – zameldował Bhranny, krępy młodzieniec z pododdziału wymieniającego, po czym stalowym szpikulcem zaczął kreślić runę na czarnobiałym kamieniu.

Stojące przy drodze onyksy odpędzały cienie w pewnym promieniu, ale tylko jeśli miały kontakt z heliodorem, klejnotem dającym blask. Mało tego, oba musiały zostać aktywowane przez wyrycie runy, zupełnie jakby ktoś zaprojektował mechanizm tak, by kamienie mogły tworzyć nieprzerwany łańcuch przetrwania dla ludzkości, ale tylko pod pewnymi warunkami. Bowiem wszystkie z czasem traciły moc i trzeba je było wymieniać.

– Rhyan, Kolibrze ty mój, pokaż im, jak to się robi! – warknął Dharyl z delikatnym uśmiechem na ustach, gdy zobaczył, jak jego podopieczny zgrabnym pchnięciem obrócił w niebyt następny cień.

Nie było tajemnicą, że Freeze był ulubieńcem kolejnego już zresztą dowódcy. W ciągu zaledwie kilku lat służby poczynił większe postępy niż niejeden weteran przez całą swoją karierę. Może nie był zbyt sympatyczny, za to piekielnie skuteczny. Koliber uśmiechnął się jedynie w duchu, na jego twarzy malował się wyraz skupienia. Tańczył wraz ze Świstem pośród coraz liczniejszych cieni, zadając śmiertelne ciosy. Ciął na ukos, by zaraz potem wykonać zamaszyste poprzeczne uderzenie, zamieniając w czarną mgłę kilku nacierających wrogów na raz. Nie zatrzymywał się nawet na moment, po jednej serii precyzyjnych pchnięć wykonywał kolejną, zabijając następne cienie. Rhyan nie odczuwał ciężaru broni, nie ograniczała go w wyprowadzaniu płynnych kombinacji ciosów. W jego uderzeniach nie było nienawiści, nie miał wszak powodu, by nienawidzić cieni. Traktował je jak zagrożenie, które trzeba wyeliminować. Oczywiście nie za darmo. Część cieniobójców uważała się za szlachetnych obrońców, ale Rhyan nie widział w tym nic szlachetnego. Chodziło mu przede wszystkim o wysoki żołd. Zresztą tak naprawdę żaden z jego towarzyszy nie zostałby cnotliwym bohaterem, gdyby miał pracować bez odpowiedniego wynagrodzenia. W gruncie rzeczy liczyły się tylko drewniane monety. Świat był zbyt brudny dla ludzi o czystym sercu i zbyt drogi dla bezinteresownych. Niektórzy trwonili majątek na wizyty w zamtuzach, by zakosztować przyjemności, inni na grze w aleksandrytowe szachy, łudząc się, że zbiją fortunę. Jeszcze inni za żołd utrzymywali rodziny, które liczyły, że ich mąż lub ojciec wróci bezpiecznie z patrolu. Rhyan natomiast miał obsesję na punkcie ostrzy, które nieustannie gromadził i ulepszał.

Cięcie. Młynek. Unik.

Cienie nie przestawały nacierać nawet na moment. Chłopak sparował atak przypominającego ostrze ramienia, po czym błyskawicznie znalazł lukę w obronie i wbił klingę prosto w pierś potwora, a ten z upiornym wrzaskiem rozpłynął się w powietrzu.

Tak, zdecydowanie miał obsesję. Ostrza dawały mu siłę, namiastkę potęgi. Chciał coś sobie udowodnić. Sobie i...

Nagle, w przerwie pomiędzy jednym cięciem a drugim, Rhyan zauważył coś niepokojącego. Na tyle, że przeszył go dreszcz, którego nie doświadczył od pamiętnego patrolu, kiedy rzucił się na pomoc Nhathanielowi, w samo serce ciemności. Niemal o tym zapomniał. Dlaczego teraz to wspomnienie wróciło?

Otrząsnął się z niego. To nie był moment na przemyślenia. W mroku nocy, na granicy pola widzenia zapewnianego przez światło lamp, dostrzegł zarys ludzkiej sylwetki. Przełknął ślinę, drgnęły mu powieki. To nie mógł być człowiek. Żaden nie nadszedłby z ciemności Wszechnocy. Co więcej, atak cieni chwilowo ustał, tak jakby te oczekiwały czyjegoś przybycia. Na moment zapanowała cisza. Nawet wiatr, który wcześniej delikatnie smagał ocieplone futrem peleryny cieniobójców, zamilkł. Potem słychać było jedynie kroki. Ciężkie i powolne, jak gdyby z mroku nocy wyłaniał się olbrzym. Rhyan poczuł chłód przeszywający jego skórę. Zaczął drżeć. Miał wrażenie, że jego nos, ręce i policzki stały się czerwone od zimna, jednak kiedy spojrzał na dłoń, ta okazała się tak samo blada jak zawsze. Szczęknął zębami, gdy postać podeszła bliżej. Teraz mógł lepiej jej się przyjrzeć.

Tajemniczy przybysz odziany był w czarny, dwurzędowy mundur cieniobójcy, jednak brudny i podniszczony, z guzikami wyblakłymi i wytartymi, które nie błyszczały już w świetle heliodorów. Do pełnego stroju brakowało mu jedynie białej peleryny. To jednak nie ubiór budził największy niepokój. Nad kołnierzem, w miejscu, gdzie powinna znajdować się twarz, dostrzec można było jedynie ciemność. Jednolicie czarna głowa przypominała ziejącą pustkę, z której w ciszy buchały smoliste płomienie.

Kiedy istota przerwała swój upiorny pochód, wydawało się, że wraz z nią zatrzymał się również czas. Cieniobójcy tępo wpatrywali się w mroczną postać, zastygając w bezruchu. Po chwili przybysz otworzył dłoń, a powietrze wokół niej zaczęło się zakrzywiać, tworząc ospale kręcący się wir, który ciemniał z każdą sekundą, by w końcu wydłużyć się i uformować miecz. Jego ostrze wyglądało na niestabilne, zupełnie jakby zaraz miało się rozwiać, a jednak trzymało się swojej nieokreślonej formy, kiedy istota nim poruszyła. Cieniobójcy zaczęli drżeć, część opuściła gardy, wstrzymując powietrze, zapominając o oddychaniu.

– Kurwa jego mać – zaklął pod nosem Dharyl, a na jego skroni pojawiła się kropelka potu. – Utrzymać pozycje!

Obnażył miecz, a wokół ostrza oprócz czerni i bieli zawirowała także zieleń. Szmaragdowe zaklęcie. Dowódca zacisnął dłonie na rękojeści. W tym momencie przestał jedynie dyrygować, stał się pełnoprawną częścią bitewnej orkiestry, a to nie oznaczało niczego dobrego.

– Upiór – wyjąkał Gehnn, jeden z młodszych stażem i wiekiem cieniobójców, po czym zastygł, opuszczając miecz.

Wtedy jeden z pobliskich cieni brutalnie wykorzystał okazję i zaatakował. Przebił pierś przestraszonego młodzieńca swoim przypominającym kolec ramieniem. Z rany trysnęła krew, kiedy potwór wydarł kończynę z ciała ofiary, pozostawiając paskudną dziurę na środku torsu. Mężczyzna upadł, dławiąc się krwią. Cień zapiszczał przeraźliwie i natychmiast wdarł się do środka okręgu razem z trójką towarzyszy. Pozostali cieniobójcy zamknęli pierścień, ale doskonale wiedzieli, że są na straconej pozycji, kiedy wyłamał się kolejny z nich i runął na ziemię pozbawiony głowy. Do środka wdarły się następne pomioty Wszechnocy. Rhyan nie mógł w to uwierzyć. Od miesięcy szyk w jego oddziale nie został złamany.

Cienie, które przebiły się do środka zdążyły się już lepiej uformować. Ich łby nabrały konkretnego, nieco jaszczurowatego kształtu, przypominające ostrza lub kolce kończyny stały się liczniejsze, a ciała pełniejsze. Nadal jednak wyglądały jedynie jak karykatury pełnoprawnych żywych istot, tak jakby ciągle poszukiwały właściwego kształtu.

Gdy tylko stwory zorientowały się w sytuacji, z niesłychaną szybkością zaatakowały pododdział wymieniający. Dowódca wykonał potężne cięcie w kark jednego z nich, ale to wszystko, nie dał rady zatrzymać reszty. Cieniobójcy wymieniający kamień nie zdążyli nawet wyciągnąć mieczy. Cienie rozszarpały ich na strzępy, okropnie przy tym wyjąc. Głowa Bhranny'ego poszybowała w powietrzu, po czym głucho uderzyła o zimny trakt, skraplając go krwią. Pododdziałowi udało się umieścić onyks w kapliczce, jednak nie przesunęli go dostatecznie, by dotykał heliodoru. Zabrakło dosłownie sekundy.

– Utrzymać jebane pozycje! – wrzasnął dowódca, kiedy zdezorientowani cieniobójcy zaczęli obracać się za plecy, tracąc dyscyplinę. – Jesteście elitarnymi żołnierzami czy nie? Nie dajcie im znów przełamać kręgu. Ja zajmę się tymi w środku.

Tymczasem upiór zbliżył się do nadszarpniętego szyku. Rhyan błyskawicznie wykonał cięcie od góry, jednak czarnogłowy zatrzymał pędzący miecz dłonią, po czym złamał go na pół jak zapałkę. Kolorowe smugi momentalnie opuściły ostrze i rozpłynęły się w powietrzu. Świst w ułamku sekundy stał się bezużyteczny.

– Co do...

Nie zdążył dokończyć. Upiór wyciągnął rękę, a z jego dłoni buchnęła fala uderzeniowa, która z niesamowitą siłą wepchnęła Rhyana do środka kręgu. Wpadł z hukiem wprost na walczącego dowódcę tak, że obaj stracili równowagę i upadli na ziemię. Chłopak wyczuł nad sobą obecność cienia i mimo potężnego ciosu, pozostał czujny. Przeturlał się pod spadającym na niego ostrzem. Kręciło mu się w głowie, ale nie ucierpiał. Niestety jego dowódca nie miał tyle szczęścia. Gdy próbował wstać, kolec innego stwora przebił mu krtań. Siwiejący mężczyzna zakrztusił się krwią i wyzionął ducha. Jego oczy pozostały otwarte. Cień wydał z siebie triumfalny, rytmicznie przerywany pauzami skrzek. Rhyan nie mógł uwierzyć własnym oczom. Najbardziej zasłużony dowódca w historii oddziału stracił życie w ułamku sekundy. Dyrygent opuścił swoją orkiestrę. To była jego ostatnia symfonia.

Freeze nie miał jednak czasu na żałobę, mógł pomścić swojego dowódcę. Kątem oka zauważył kolejny zbliżający się cios. Wykonał przewrót w tył i stanął na nogi. Zlokalizował ostrze martwego już Piercera i popędził ku niemu. Chwycił za rękojeść, wykonał brutalne, powolne cięcie od dołu, zanim cień, który zabił Dharyla zorientował się, co się dzieje. Przy wcześniejszych ciosach Rhyana wspomaganych przez szafir, ten wydawał się wręcz ślimaczy, jednak okazał się wystarczający. Koliber pozostał czujny. Zauważył kolejnego przeciwnika nacierającego od flanki. Uchylił się przed ręką-ostrzem i wbił zamaszystym ruchem klingę dowódcy w pierś potwora, a ten rozpłynął się we mgle. Rhyan nie miał czasu na odpoczynek, nadchodził kolejny atak. Wyczuł cień za sobą, ale nie zdążył zrobić pełnego uniku. Stwór przeorał mu plecy swoimi szponami. Rhyan warknął z bólu i ukląkł na jedno kolano. Wyglądało na to, że rana była płytka, przynajmniej taką miał nadzieję. Nie tracąc czasu, podniósł się i wyprowadził okrężne uderzenie odwetowe, zabijając jednym ciosem napastnika i jego kompana, który właśnie się zbliżył. Miecz zaklęty onyksem ciął cienie jakby były co najwyżej gęstym powietrzem.

Chłopak odetchnął – to był już ostatni.

Popatrzył dookoła. Upiór unikał mieczy z dziecinną łatwością. Był przy tym jak tancerz, który wykonuje skomplikowaną choreografię. Niespodziewanie zatrzymał się i ciął poprzecznie, rozrywając trzech cieniobójców na pół z dziecinną łatwością, a jego ostrze zostawiło za sobą cienistą smugę i fontannę posoki. Przy życiu pozostało ledwie czterech, może pięciu ludzi z oddziału Rhyana. Koliber zauważył, że cienie nie wchodziły do rozbitego już okręgu, trzymały się z boku, obserwując działania upiora. Zupełnie tak, jakby ten wydał im rozkaz. Jakby sam chciał wyrżnąć cały oddział. Ci, którzy jeszcze żyli, byli za blisko upiora. Nie mieli szans, ale Rhyan mógł to wykorzystać. Podbiegł do kapliczki co sił w nogach, by przesunąć onyks, podnosząc przy tym tumany kurzu. Czarnogłowy musiał go jednak zauważyć, gdyż momentalnie zniknął we mgle, by pojawić się w smolistych oparach między Rhyanem a kapliczką. Upiór uniósł cieniste ostrze i opuścił je bezceremonialnie wprost na głowę zszokowanego chłopaka, jednak ten w porę zablokował cios. Zadziałał instynkt, miecze starły się, aż poleciały iskry. Podobna człowiekowi postać spokojnie oddaliła czarną klingę i opuściła gardę, jakby prowokując do uderzenia. Chłopak od razu wyprowadził kontratak. Nie myślał już o strachu, a adrenalina dodała siły jego ciału. Pewnie poprowadził ostrze. Uderzenie biegło z góry, doskonale wiedział, co się stanie. Upiór złapał miecz i ugiął rękę, próbując go złamać. Ostrze jednak nie ustąpiło. Szmaragdowe zaklęcie. Rhyan uśmiechnął się delikatnie, jego plan zadziałał.

Teraz albo nigdy.

Użył całej siły by przerżnąć dłoń upiora, a ten zasyczał nieludzko. Chłopak wykorzystał chwilę nieuwagi przeciwnika, przeturlał się obok niego ku kapliczce i pchnął onyks, który zetknął się z bijącym żółtym blaskiem heliodorem.

– Szach mat – mruknął niby triumfalnie, ale jednak ponuro, kiedy upiór zaczął wyć, chroniąc się rękami przed mocą kamieni. Wyginając się w groteskowe pozy, w końcu zniknął w kłębach czarnej mgły.

On nie zginął i Freeze doskonale o tym wiedział. Na szczęście udało się go pozbyć na jakiś czas. Cienie, które mu towarzyszyły, usunęły się poza oświetlony trakt w akompaniamencie pisków i jęków. Ale... jaka była tego cena?

Rhyan rozejrzał się wokół. Był sam. Ocalał jako jedyny z całego oddziału. Popatrzył na trupy i osunął się na kolana. Adrenalina opadła, poczuł w sercu bolesne ukłucie. Mocniejsze nawet niż przy śmierci Nhathaniela.

Jego towarzysze nie żyli. Znowu. Znowu śmierć i porażka. Znowu krew. Ile razy to się jeszcze powtórzy? Skrzywił się. Za każdym razem, kiedy wszystko zaczynało wracać na dobrą drogę, pojawiało się coś, co niweczyło wszystkie jego starania. Kilka razy uderzył pięścią w ziemię, aż poczerwieniały mu kostki.

Miał stać się potężny. To miała być ta potęga? Jak się objawiła, gdy nadszedł czas próby, gdy nadeszła potrzeba obrony towarzyszy broni? Może ci ludzie byli hipokrytami, być może część udawała bohaterów, ale z każdym z nich łączyła Rhyana pewna więź. Z większością niezbyt silna, ale wciąż więź. Dharyl, Gehnn, Bhranny – oni wszyscy nie żyli, bo on nie potrafił ich ochronić. Ostatnich pozostałych przy życiu nawet z premedytacją zostawił na śmierć, by zyskać czas na ocalenie samego siebie. Odepchnął jednak te myśli – nie miał innego wyjścia, gdyby postąpił inaczej, zginęliby wszyscy, a odcinek traktu byłby zajęty przez cienie. Nie mógł zrobić nic więcej.

Bo nie mógł... prawda?

Popatrzył na złamany Świst. Wydał na niego fortunę, a teraz miecz leżał na ziemi zupełnie bezużyteczny, złamany jednym ruchem ręki. Wyglądał żałośnie. Zniszczona głownia, która ongiś była pogromcą cieni, w mgnieniu oka stała się martwa jak swe ofiary.

Rhyan nigdy wcześniej nie walczył z upiorem, wzmianki o nich pojawiały się tak rzadko, że nie brał takiej możliwości pod uwagę, niektórzy uważali nawet, że to tylko legenda. Wszystkie plotki na temat tych istot okazały się prawdziwe. Zerknął na czarny jak smoła firmament. Na Wszechnoc. Nie znał innego widoku nieba. Był ciekaw, czy stare podania o dniu, tym prawdziwym dniu, też były faktem. Jak wyglądał świat przed... tym? Wyobrażał sobie rozrywający mrok blask, tak jakby pochodził od setek heliodorów, ogromne połacie terenu nieograniczone zasięgiem bezpiecznych traktów i nieskrępowaną wolność. Na razie jednak musiał zadowolić się namiastką legendarnego słońca – bladym żółtozłotym światłem roztaczanym po trakcie przez lampy.

Podniósł się z kolan i otarł ręką swoje ciemne włosy z potu. Coś w nim jednak pękło, coś, co mogło go pociągnąć zarówno w górę, jak i w dół. Mimo że przeżywał śmierć swoich towarzyszy wielokrotnie, teraz za przyczyną ich odejścia stało coś bardziej... ludzkiego. To nie był tylko bezmyślny stwór. Rhyan zacisnął pięści. W jego sercu wykiełkowało nowe uczucie, którego wcześniej nie zaznał i nie spodziewał się zaznać.

– Jeszcze cię zabiję.

To była nienawiść. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro