Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Spłoszone ptaki poderwały się do lotu. Zataczały na niebie kręgi, jakby świadomie pragnęły ostrzec karawanę przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Laurell wymieniła z Zorgiem szybkie spojrzenia. Prawie niedostrzegalnie skinął głową; czerń jego oczu stała się głębsza.

Jadący obok kupiec skończył nabijać fajkę, podpalił tytoń, zaciągnął się i powoli wypuścił dym. Smużki ulatywały, niknąc na tle szarego, zasnutego chmurami nieba.

– Po ostatniej wojnie zbójów się przysporzyło jako grzybów po deszczu – powiedział. – Strach jechać, atoli mus mi było. Córkę za mąż wydaję. Kawaler jej zacny się trafił, to i posag musi być, co się zowie. Szczęście wielkie, że i was tędy droga wiodła.

Laurell machinalnie pokiwała głową. Kupiec pochylił się w jej stronę i odezwał z powagą.

– Kiedy dotrzemy do Kalteryi, sowicie was wynagrodzę, pani. Wdzięcznym wam jestem bardzo.

– Zachowaj słowa wdzięczności, aż bezpiecznie dojedziemy.

– Oj, pewnikiem nie jeno słowa to będą, oj, nie jeno.

Usta kupca praktycznie się nie zamykały. Paplał nieprzerwanie, lecz jego wzrok co rusz uciekał na boki. Laurell, skupiona na odgłosach otoczenia, nie próbowała mu przerywać. Było zdecydowanie zbyt cicho. Oprócz jego gadaniny, skrzypienia wozów, dyskretnych rozmów siedzących na nich ludzi oraz stukotu końskich kopyt, nie słyszała niczego.

– Żonka moja nie chciała mnie puścić – ciągnął. – Aże mi się serce krajało przy pożegnaniu. Alić wie pani, jak to jest, kiedy się dzieci ma? Dyć człek chce, żeby im się wiodło, żeby dobra dola dla nich w życiu pisana była.

Laurell mocniej zacisnęła palce na skórzanych paskach wodzy; doskonale wiedziała, jak to jest.

Kupiec westchnął, pomasował ręką kark.

– Niebawem trza nam będzie na nocleg stanąć. Miał żem nadzieję, że przed nocą dotrzemy do strumienia, atoli patrzy mi na to, że nawet przełęczy...

Laurell dostrzegła pędzące w ich stronę smugi czerni. Jedna z nich wbiła się w brzuch jadącego na przedzie ochroniarza i z mlaśnięciem wyszła plecami. Powietrze rozdarł przepełniony bólem krzyk zagłuszany rżeniem przerażonego konia.

Cień Zorga ożył. Rozpadł się na chmarę kruków, które poderwane do lotu uderzyły w kolejne ze smug. Na moment straciły formę. Czerń kotłowała się, aż na powrót przybrała kształt ptaków; większych i bardziej materialnych.

Laurell odetchnęła. Cień jej towarzysza, utkany na tylu polach bitew, był jednym z najpotężniejszych, z którymi się spotkała.

Zerknęła w stronę kupca, kiedy dostrzegła jadącego przy nim woźnicę.

Zamarła.

Mężczyzna nadaremnie wbijał palce w zaciskający się na szyi, ciemny, na pozór niematerialny sznur. Twarz siniała, w nabiegłych krwią oczach widniało przerażenie.

Kolejny przywoływacz? Niemożliwe.

Laurell złożyła dłonie, przymknęła powieki.

– Przybądź, światłości, przegoń mrok – wypowiedziała pospiesznie.

Nie miała czasu na dłuższą inkantację. Rozsunęła dłonie. Przez zamknięte powieki przebijał się blask narastającej pomiędzy palcami mocy.

– Zorg! – krzyknęła, aby zdążył wycofać cień.

Gwałtownym ruchem wyrzuciła ręce w górę. Błysnęło. Otworzywszy oczy, wciąż widziała powidoki. Przerażone konie stawały dęba i rżały, ludzie mrugali oślepieni światłem. Woźnica kaszlał. Trzymał się za obolałą szyję, ale na jego twarz wracały kolory.

Laurell obejrzała się na Zorga i zawołała:

– Jest ich więcej!

W oczach towarzysza odmalowało się niedowierzanie. W pełni podzielała to uczucie. Tylko garstka przywoływaczy nie popadała w obłęd w wyniku przebudzenia cienia. Po wojnie ich liczba drastycznie spadła. A teraz natknęli się aż na dwóch.

Cień Zorga ponownie wydłużył się i rozpadł na stado kruków. Aby dopaść wrogich przywoławczy, póki pozostawali osłabieni blaskiem, mężczyzna ruszył w zarośla. Nie pokonał nawet połowy drogi, kiedy wypadli z nich ludzie uzbrojeni w siekiery, miecze i nabite ćwiekami pałki.

Czarne ptaki śmignęły w ich stronę. Utkanymi z mroku szponami szarpały ciała, dziobami wydzierały oczy. Bandyci próbowali się bronić, lecz bezskutecznie. Pałki i miecze przenikały przez widmowe kruki jak przez dym. Ludzie kupca z krzykiem przyłączyli się do walki.

Laurell ściągnęła wodze, osadzając w miejscu wierzgającego wierzchowca. Rozglądała się na boki. Choć błysk osłabił skrywających się w gąszczu przywoływaczy, nadal pozostawali śmiertelnie niebezpieczni.

Pewna, że zaatakują, powoli wymawiała słowa inkantacji.

– Światłości, wypal mrok w sercach naszych wrogów...

Zorg musiał myśleć podobnie, bo jego kruki oderwały się od walczących i pomknęły na poszukiwanie wrogów. W następnej chwili jęknął, łapiąc się za skronie. Cień powrócił mu do stóp.

Z zarośli wystrzelił mrok.

– ...chroń nas w walce ze złem! – wykrzyknęła, kończąc ostatnie słowa zaklęcia.

Rozbłysk przegonił ciemność, na powrót spłoszył konie i oślepił ludzi.

Laurell starła perlący się na czole pot; serce tłukło jej się w piersi. Cień, który właśnie rozproszyła, był zbyt silny. Niemożliwe, żeby porażeni blaskiem przywoływacze zdołali się już zregenerować. Coś było nie tak. Ptaki Zorga znów poderwały się z ziemi, lecz nie zdążyły zaatakować.

Pociemniało.

Niebo przysłoniły mroczne, wirujące ostrza. Siekiery, kosy, sierpy, noże. Część z nich zatrzymała się na chmarze ptaków, część runęła w dół szybciej, niż Laurell zdołała wymówić zaklęcie. W powietrzu zawisła czerwona mgiełka, aby w następnej chwili zamienić się w rozbryzgi krwi.

Ścięta głowa kupca z plaśnięciem zsunęła się z nabiegającej szkarłatem szyi. Zaraz za nią zwaliło się ciało.

Laurell dostrzegła kątem oka ruch. Krzyknęła i instynktownie zasłoniła się ramieniem. Przed jej twarzą śmignęło coś czarnego. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to kruk. Ptak zderzył się z pędzącym w jej stronę, widmowym ostrzem. Opuściwszy rękę, dostrzegła ściągniętą twarz Zorga.

– Uważaj! – zawołał.

Skinęła głową i zaczęła pospiesznie przywoływać moc.

– Światłości, chroń nas w mroku, nie daj zginąć. Spopiel zastępy tych, którzy kroczą w ciemnościach. Zorg!

Nie wiedziała, czy zdążył wycofać kruki. Energia, wyrwawszy się z jej ciała rozbłyskiem światła, pozostawiła po sobie narastające zmęczenie.

Choć ziemia była mokra od krwi i usłana ciałami, część ochrony wciąż jeszcze żyła. Z jednego z okrytych wozów rozległ się zdławiony szloch.

Laurell rozpoczęła kolejną inkantację, oceniając wrogów. Z dwudziestu. Proste, znoszone kubraki, kiepskie uzbrojenie. Nie wyglądali na wojowników, raczej na chłopów lub drwali. Nagle stężała. W pierwszej chwili nie była pewna, co zwróciło jej uwagę. Zaraz jednak przyszło zrozumienie, a wraz z nim zimny, nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Napastnicy nie atakowali kierowani nienawiścią ani żądzą mordu. Ich twarze wyrażały jedynie pełną nabożnego uniesienia gorliwość.

Przegapiła moment, w którym pojawił się nowy cień; bezkształtny i ciężki niczym cmentarna ziemia. Spadł na nich, odbierając oddech, więżąc umysł w szaleństwie przerażenia.

Laurell chciała kopać, zdzierając palce do krwi, walczyć o ostatni oddech...

Spokój!

Jedynie surowe szkolenie i lata doświadczeń pozwoliły jej racjonalnie myśleć. Dostała się we władanie cienia człowieka, który uśmiercał ofiary, zakopując je żywcem. Ona nie była jedną z nich!

– Światłości, która tworzysz i chronisz życie, nie pozwól nam zginąć.

Moc wzbierała w niej niechętnie, opieszale. Rozbłysk nie zdołał w pełni przegonić ciemności.

– Jest ich czterech! – krzyknęła w stronę Zorga. – Czterech przywoływaczy!!!

Cieniste ptaki znów zerwały się do lotu, lecz zanim zdołały dopaść napastników, zniknęły w gęstniejącym na nowo, grobowym mroku.

– Światłości, prowadź nas pośród nocy, odganiaj zło, nie pozwól zbłądzić.

Laurell uwolniła tyle błysku, ile tylko zdołała; skronie zaćmiły bólem. Cienie rozwiały się, lecz nie zniknęły zupełnie. Wciąż kłębiły się pośród zarośli.

– Zorg! – zawołała.

Nie odpowiedział. Siedział w siodle wyprostowany i napięty jak struna. Gdy obrócił do niej głowę, głośno wypuściła powietrze. Całe jego oczy pokrywała czerń, prześwitujące przez skórę naczynia krwionośne pociemniały. Z twarzy o ostrych rysach wciąż jednak wyzierała duma.

Poruszył wargami, układając je w jedno słowo.

Uciekaj.

Z jego ciała uniósł się czarny dym. Zorg wyzwolił cały swój cień; cień grzechów, które popełnił. Smród gnijących ciał wdarł się w nozdrza, do uszu doleciały jęki konających oraz krakanie padlinożernych ptaków.

Popędziła konia, nie oglądała się za siebie. Kopyta uderzały o grunt, po bokach migały krzaki. Narastający za plecami mrok pochłonął ludzi i zwierzęta, przysłonił linię horyzontu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro