⊱ TRZECI ⊰

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Starsza kobieta, już po czterdziestce, z krótko ostrzyżonymi, ciemnymi włosami, weszła do kuchni, niespecjalnie troszcząc się o natężenie stawianych kroków. Usiadła na jednym z szarych krzeseł przy jasnym, drewnianym stole, kolorem zgrywającym się zresztą mebli. Jej obecność, niczym ducha, pozostawała niezauważona i nieusłyszana. Z pewnym smutkiem przyglądała się, jak syn miesza składniki w ciemnozielonej misce, nawet nie spoglądając do przepisu, robiąc wszystko tak po prostu, bez żadnych emocji i możliwe, że bez czerpania jakiejkolwiek przyjemności. Częsty widok niezawodnie wbijający wciąż te same, ostre szpileczki przygnębienia, godzące głęboko i nieodwracalnie, przeszywające zarówno duszę, jak i serce.

     Adriana zawsze coś ciągnęło do kuchni. Odziedziczył po niej zamiłowanie do pichcenia. Doskonale pamiętała tego małego chłopca z szerokim uśmiechem pytającego, czy może jej pomóc przy przyrządzaniu różnorakich potraw i słodkich wypieków. Później, dorastając, rozwijał swą pasję, za jedynych pomocników mając przepisy i własne wyczucie. Niezmiernie cieszył ją ów widok, szczególnie gdy widziała tańczące iskierki radości w jego oczach po udanym wykonaniu dania. To ona, niezmiennie i niezależnie, była pierwszym konsumentem, krytykiem i pochlebcą.

     Wszystko legło w gruzach. W jednej chwili zawalił się cały świat budowany przez lata niczym domek z kart dotknięty zbyt mocno i nieuważnie. Czas sielanki, przybierając kształt pryskającej bańki mydlanej, odszedł w zapomnienie. Smutek niespodziewanie, jak zwykle nieproszony, zapukał do ich drzwi, przekraczając próg, jakby od zawsze tu mieszkał. Rozgościł się na dobre. Krążył wokół rodziny każdego dnia — niechciany, irytujący domownik, którego w myślach pytano, kiedy wreszcie się wyprowadzi.

     Serce łamało się kobiecie, widząc, jak jej syn nie cieszy się z życia, zamykając się przed wszystkimi i wszystkim. Nieprzerwanie od trzech lat, od dnia wypadku, w którym utracił słuch, nie opuszczał granic posesji. Co prawda pracował w rodzinnej kawiarence, ale wiecznie z dala od ludzkich spojrzeń. Wiele by dała, by móc ujrzeć go ponownie uśmiechniętego, choćby w niewielkim stopniu dotkniętego radością i chęcią do egzystencji. Czy kiedykolwiek nadejdzie taki dzień?

     Adrian odwrócił się, a jego serce niemal się zatrzymało na widok rodzicielki, która nie raczyła powiadomić o swej obecności. Nieraz siadała w ten sposób, przyglądając mu się, dopóki jej na tym nie nakryje. I zapewne jeszcze nieraz się to powtórzy. O czym wtedy myślała? Co ją tak ciekawiło?

     Po ciele powoli rozchodziło się ciepło. Ciężko oddychał, rękę przytykając do piersi. Serce, uspokoiwszy się po nie lada przeżyciu, pędziło teraz w szaleńczym galopie. Kiedyś naprawdę dostanę zawału.

     Anna uśmiechnęła się ciepło, wstając od stołu i podchodząc do syna. Już unosiła ręce, by porozumieć się z nim w języku migowym, gdy zatrzymały się w połowie drogi. Przypomniała sobie, jak bardzo Adrian nie lubił rozmawiać poprzez gesty, uznając to za przypominanie mu o głuchocie, wręcz wytykaniu mu słabości. Wolał wiadomości, a ona uszanowała jego wybór, każdy członek rodziny uszanował, ale niekoniecznie popierał. Wszak nie zamierzali sprawiać mu przykrości, choć chcieli odstawić telefony. Musieli przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości, przetrawić ją, zaakceptować — przynajmniej w znośnym stopniu, by móc dalej funkcjonować i iść poprzez popękane dni.

     Wyłącznie Adrian stawiał opór z ruszeniem naprzód mimo okrutnej przeciwności losu.

     — Jadę na zakupy. Potrzebujesz czegoś?

     Adrian zastanawiał się chwilę, po czym wyrwał kartkę z notesu, który zawsze trzymał przy sobie podczas szykowania dań na wypadek, gdyby wpadł na genialny przepis, który niezwłocznie należało uwiecznić. Czarnym długopisem skreślił parę artykułów spożywczych i wręczył listę mamie.

     Anna pobieżnie przejrzała zapisaną stronę.

     — A może pojedziesz ze mną? — zapytała, choć doskonale znała odpowiedź. Nie mogła jednak nie zadać pytania z ledwie tlącą się nadzieją na zgodę, której, mimo tylu odmów, wciąż tak samo wyczekiwała za każdym razem. Ile jeszcze musiała czekać?

     — Nie — odparł szybko, nawet nie rozważając propozycji. A przecież przebywanie z kimś dodaje odwagi i namiastki bezpieczeństwa.

     Słowa mówiły jedno, a serce szeptało coś innego.

     Anna poddała się. Nie próbowała namawiać syna. Wiedziała, że jedynie by go to niepotrzebnie rozzłościło, czego chciała uniknąć. Nie odezwała się więcej. Wyszła z kuchni z głośnym westchnięciem. A w owym westchnięciu kryło się wyłącznie niewypowiedziane przygnębienie oraz błąkająca się złość, dlaczego akurat Adrianowi musiało przytrafić się nieszczęście. Która matka całkowicie pogodziłaby się z niesprawiedliwością dotykającą jej dziecko?


⋅•⊱•⊰•⋅


     Diana Collins w swym trzydziestoletnim życiu nie posiadała dzieci ani też nie wyszła za mąż, lecz nie mogła rzec, że nigdy nie uświadczyła zakochania się. Nie ubolewała jednak nad tym faktem, będąc całkiem zadowoloną z kreślącej się codzienności.

     Jako jeszcze nastolatka chciała wyrwać się z rodzinnego domu, ale mieszkanie samej nie jawiło się zachęcająco. I wtedy, niczym światełko w ciemnościach, pojawiła się Leila — przepustka do ucieczki i spełnienia nie tyle marzenia, które swą nazwą znaczyło coś, co niekoniecznie można uchwycić, a mocnego planu działania, dążącego do zrealizowania finałowego zamiaru. Malutka, pulchniutka istotka od razu skradła jej serce. Często odwiedzała bratanicę, pomagając się nią opiekować. Z czasem wizyty przedłużały się i przedłużały. A gdy ostatecznie osiedliła się na dobre, nikt nie wyraził sprzeciwu.

     Tak więc Diana od piętnastu lat przebywała pod dachem brata. Domownicy nie narzekali i nie próbowali jej wyrzucić, choć jej mama wyrażała inne zdanie i powtarzała, by wreszcie, skoro tego pragnęła, się usamodzielniła.

     Nie była darmozjadem. Dzielili się rachunkami, pomagała z gotowaniem, sprzątaniem, troszczyła się o Leilę. Wykonywała wszystko, jak należy.

     Ale w miarę upływających dni, im starsza się stawała, nachodziła ją myśl, by w końcu osiąść na swoim, przeprowadzić się do małego mieszkanka i żyć na własną rękę. Długo odkładała zamiar, lecz nie mogła robić tego w nieskończoność, bo ostatecznie nigdy nie opuści wygodnego lokum. Poczeka jeszcze rok, może dwa.

     Za zwlekaniem kryła się Leila. Spędziły ze sobą mnóstwo czasu, niesamowicie się przywiązując. Wytworzywszy specjalną, silną więź, trudno było jej odejść. Ale musiała powoli się do tego przygotowywać, wszak już postanowiła i zdania nie zmieni.

     Obecnie głowę Diany wypełniało coś zgoła innego. Martwiła się o bratanicę, której uczucia zostały zranione po raz pierwszy. Jak sobie radzi? Chciała jej pomóc, jednocześnie nie rozczulając się nad nią zbytnio. Nie chodziło o to, by się użalać, lecz by wesprzeć i podnieść na duchu. Powinna jakoś zmusić dziewczynę do wyjścia na zewnątrz. Zaczerpnięcie świeżego powietrza wpłynie dobroczynnie, a przynajmniej taką miała nadzieję.


     Przeciągle ziewając, Leila weszła do kuchnio‑jadalni z uporczywym bólem głowy, który nasilał się przy każdym, nawet najmniejszym, ruchu. Przetarła zaspane oczy, zaczerwienione od nadmiaru płaczu. Zazwyczaj o tej godzinie beztrosko przechadzałaby się po kolorowej krainie Morfeusza, lecz częste spanie za dnia zrobiło swoje. Przebudziwszy się z błogiego wypoczynku dla organizmu, nie mogła do niego powrócić. Leżąc z zamkniętymi powiekami, tylko się męczyła.

     Powłócząc nogami, dowlekła się do stolika. Wędrówka, zważywszy na jej paskudny stan psychiczny i fizyczny, przysporzyła jej wykańczającego wysiłku. Zajęła miejsce na jednym z krzeseł, posyłając przy tym słaby uśmiech cioci, palcami pocierając skronie.

     Diana aż zakrztusiła się kawą na rzadki widok nieśpiącej o tak wczesnej porze w wolny dzień bratanicy, która traktowała siódmą rano jako wciąż trwający środek nocy. Teatralnie wyciągnęła przed siebie lewą rękę, zerkając na zgrabny, srebrny zegarek.

     — Jest dokładnie dziewięć po siódmej — rzekła spokojnie, przenosząc wzrok na dziewczynę. — Pomyliłaś godziny?

     — Nie mogę spać.

     — Coś cię trapi? — słowa opuściły usta, nim zdążyła ugryźć się w język. Pytanie nie na miejscu, biorąc pod uwagę wczorajszą rozmowę. Widocznie wczesna godzina nie działała poprawnie na szare komórki, prawdopodobnie wciąż zaspane w jej umyśle.

     Inne problemy... Parę dni wstecz uratowała komuś życie. Czuła wewnętrzne roztrzęsienie, a obraz zbliżającego się samochodu nawiedzał ją niejednokrotnie. Nie wiedziała jednak, jak się zachować wobec tej sytuacji, więc starała się wyrzucić to zajście z myśli, co uważała za tymczasowe rozwiązanie.

     Przygryzła dolną wargę.

     Leila wpatrywała się w ciocię. Czyżby ta zapomniała? Niemożliwe. Udawała? A może doszukiwała się innych problemów?

     — Nic nowego — odpowiedziała w końcu. — Za dużo spałam i nie dam rady więcej.

     Diana poczuła się niezręcznie, nie mogła jednak cofnąć czasu ani dać po sobie tego poznać. Poruszyła temat, którego na razie powinna unikać jak parzącego ognia.

     Wstała od stołu, biorąc opróżniony kubek, lecz nim zabrała się za jego umycie, zrobiła Leili kanapki i zastawiła wodę na herbatę.

     Cisza mącona jedynie odgłosami mycia i bulgotaniem wody lada moment nadającej się do spożycia, wyjątkowo nie sprzyjała myśleniu. Diana tkwiła w kropce. Ani ona, ani Leila nie odnajdywały odpowiednich słów gotowych do użycia, a te zwykłe nie chciały przejść przez gardło. Brak rozmowy niesamowicie uwierał, opadając ciężarem na barki kobiety.

     Postawiła na stole malinową herbatę, przy okazji zrobiła też sobie. Zerknęła na zegarek. Miała jeszcze dwadzieścia minut — idealnie, by częściowo zapowiedzieć swe zamiary.

     — Jakie plany na dzisiaj?

     Leila uniosła wzrok znad parującego napoju. Zaprzestała dmuchania, które i tak niewiele wskórało w walce z temperaturą cieczy i ostatecznie z niezadowoloną miną odstawiła kubek.

     — To, co zwykle. Posiedzę w domu. Może obejrzę jakiś serial.

     — A co powiesz na spacer? Zaczerpnięcie świeżego powietrza dobrze ci zrobi.

     — Nie mam ochoty.

     Diana głośno westchnęła, zawierając w tym geście dezaprobatę wobec postawy bratanicy. Pokręciła też głową dla wzmocnienia efektu. Nie powinno to tak wyglądać, choć się spodziewała. Nie pozwoli dziewczynie spędzić w domu ani dnia dłużej. Obecnie pełni rolę jej głównej opiekunki, a to zobowiązywało do podjęcia odpowiednich kroków.

     Czas płynął szybko, nieśmiertelny wojownik — niepowstrzymany i nieubłagany.

     Sięgnęła po torebkę, niespiesznie unosząc się z krzesła.

     — No, młoda damo, koniec siedzenia w pokoju. Rusz tyłek na zewnątrz.

     Leila spojrzała zdumiona na ciocię, lecz widząc jej poważną postawę, wiedziała, że nie żartuje. A bijąca od niej wojownicza aura sprawiała, że dziewczyna nie zamierzała wyrażać swojego sprzeciwu.

     — Dobrze — powiedziała spokojnie wyłącznie z pozoru.

     — Cieszę się, że się zgadzamy. — Uśmiechnęła się triumfalnie.

     A miała inne wyjście? Diana doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

     Kobieta obserwowała, jak bratanica powoli unosi się z krzesła i jeszcze wolniej zakłada obuwie. Kroczyła za nią, osobiście pilnując, by ta wyszła na zewnątrz.

     Leila czuła na sobie nieustające spojrzenie, gdy oddalała się, zmierzając w stronę parku. Odwróciła się, a ciocia, zadowolona z siebie, pomachała jej na pożegnanie, krzycząc krótkie spacer. Co prawda poza polem widzenia Diany posiadała sposobność, by wrócić do domu, później skłamać, że faktycznie udała się na przechadzkę, za świadków mając grzejące słońce i ptaki, wesoło wyśpiewujące improwizowane nuty. Ale nie zrobiła tego. Skoro wyszła już na zewnątrz, równie dobrze mogła skorzystać z przymusowego spaceru. Może faktycznie świeże powietrze wpłynie na nią dobroczynnie?

     Tak więc z nieprzyjemną mieszanką uczuć udała się w drogę, nie mając nic do stracenia, a jedynie zyskania — dobrego czy złego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro