Clair de lune

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                Mrugam powiekami, by po chwili niepewności odnaleźć samego siebie w sercu ciemnego pokoju. Przez moment trwam w bezruchu, wciąż zniewolony resztkami sennej mgły, która powoli opuszcza moje ciało, przelewając swoje wdzięki na podłogę, otulając całe pomieszczenie, stopniowo umożliwiając mi w pełni się obudzić. Przesuwam wzrokiem po niewyraźnych kształtach mebli, by po chwili zawiesić spojrzenie na oknie. Szyby emanują delikatną poświatą, jakby muśnięte światłem księżyca. Mimo to w moim pokoju panuje ciemność, rozpraszana jedynie przez kilka zupełnie zagubionych i zbłąkanych pasemek światła, wylegujących się na deskach podłogi. Marszczę brwi, nie mogąc pojąć skąd ten mrok; mrok wypełniający przestrzeń, duszący i nieustępliwy. Nie tak powinny wyglądać noce, inaczej odcisnęły się w mojej pamięci.
                Przesuwam dłonią po pościeli, w poszukiwaniu kogoś. Tej drugiej pary dłoni, drugiej pary nóg, oczu, uszu. Tej drugiej osoby, której miejsce winno być poznaczone siatką księżycowych rozbłysków, utkaną na mojej kołdrze, na mojej poduszce. Natrafiam jedynie na namacalną wręcz ciemność. Pospiesznie odsuwam od siebie zalążek niepokojącej myśli, która z lubością zaczyna budzić się w moim umyśle. Zamiast niej, skupiam się na melodii, która stopniowo rodzi się gdzieś pomiędzy sercem a umysłem, którą słyszę dopiero teraz, a która zdaje się otaczać mnie od momentu przebudzenia.
                Podnoszę się z łóżka, ostatecznie ustępując miejsca cieniom, które natychmiast posiadają je w swoje władanie. Nie jest to jednak istotne. Całą uwagę skupiam na wzywającej mnie muzyce. Nie jestem już do końca pewien, czy jej źródła powinienem upatrywać we własnym umyśle, czy też może w pomieszczeniu znajdującym się za uchylonymi drzwiami mojego pokoju. Powoli, uważając by nie zdeptać ani jednego księżycowego pasemka, podchodzę do wyjścia i zerkam przez wąską szparkę. Oczy po brzegi wypełniają się srebrzystym blaskiem, który wiruje w powietrzu, tańczy z drobinkami kurzu. Przez chwilę obserwuję ten spektakl, urzeczony kreacją rozbłysków, które wąskimi strużkami wiodą mój wzrok ku ciemnemu kształtowi, majaczącemu w głębi pomieszczenia.
                Ktoś siedzi przy czarnej smukłości fortepianu; ktoś, na widok kogo serce rozbudza się w piersi, nagle znów zdolne do szybszego bicia. Wiedziony tą nikłą ścieżką, rysującą się w mieszance światła i muzyki, zbliżam się w kierunku pianisty. Pierwsze kroki stawiam niepewnie, jakby w obawie, że utonę w księżycowym blasku, jeśli nieopatrznie wkroczę na jego terytorium. Zgodnie z obawami, czubki moich palców powoli zanurzają się w tej nocnej sadzawce, urządzonej tu niepostrzeżenie przez niebiosa. Mimo to, wciąż brnę dalej, torując sobie drogę w tłoczących się w powietrzu drobinkach kurzu, nie spuszczając wzroku ze swojego celu.
                Subtelna melodia toczy w mojej piersi jakieś nowe życie; coś budzi się, rozkwita, by w końcu zwiędnąć i zamienić się w gwiezdny pył. Płynąc przez bezkres pokoju wreszcie uświadamiam sobie, dlaczego kiedy się obudziłem moja sypialnia stanowiła siedzibę cieni. W odpowiedzi na rozchodzące się po pokoju smugi fortepianowego śpiewu, cały księżycowy blask zgromadził się w tym dziwnym pomieszczeniu, rozlewając się po podłodze, tłocząc między falbanami firanek, nurkując pod każdy napotkany mebel. Każdy, nawet najdrobniejszy odłamek nieba chce być słuchaczem tego wyjątkowego koncertu.
                Po chwili nie krótszej niż westchnięcie ćmy, docieram do źródła muzyki, która srebrzystą pajęczyną na dobre omotała przestrzeń. Ktoś nie podnosi głowy, pozwala twarzy utonąć w jedynym cieniu, który ostał się w pokoju, głuchy na nawoływania fortepianu, na skargi księżyca. Bez słowa staję za muzykiem, i ciasno oplatam go ramionami. On nie reaguje na moje działania, wciąż napędzając mechanizm instrumentu, wciąż przelewając w jego drewniane kołki duszę, której mu brakuje. Przez moment, przybliżony w swej doniosłości do nieskończoności, trwam w tej pozycji, jakby w łagodnej próbie zamknięcia w swoich ramionach serca księżycowej melodii, przytrzymania jej, ocalenia przed umknięciem w niezmierzoność nocy. W końcu, czując się niejako nasycony złudnym zapachem i ciepłem tego kogoś, sadowię się obok niego, i poczynam obserwować jego palce, tańczące na klawiszach, z których opuszki uczyniły sobie czarno-białą estradę. Każdy pojedynczy dźwięk zdaje się kryć w sobie kolejną sekundę, minutę, kolejny dzień, miesiąc, rok. Każda rozbrzmiewająca nuta z lekkością wydobywa się z instrumentu i wędruje drżącą ścieżką pośród rozbłysków, by w końcu uwolnić przed moimi oczami przechowywany przez siebie obraz, tym samym malując w przestrzeni pokoju historię naszego życia. Mojego, i tego kogoś, kto towarzyszy mi tej dziwnej nocy.
                Urzeczony, zasłuchuję się w mieniące się szlachetnością granatu i wzniosłością srebra dźwięki, które rozkwitają w powietrzu, absorbując zmysły. Przymykam oczy, jednocześnie kładąc dłonie na czarno-białej ścieżce. Przez chwilę trwam w bezruchu, póki moje serce nie dostraja się do rytmu płynącej muzyki. Palce poczynają błądzić pośród wspomnień, każdym kolejnym uderzeniem przywołując nieskończoną nostalgię, kryjącą się w szumie westchnień drewnianego serca fortepianu. Melodia krystalizuje się pod moimi powiekami, rozpływa się w przepaściach duszy, maluje serce swoim srebrzystym wdziękiem, wydzierając ze mnie odłamki przeszłości, boleśnie wyraźne mimo nocnej pory. Księżyc za oknem słucha rozpaczliwej piosenki, w której łagodnych tonach kryje się mozaika powstała ze smutku przemieszanego z bólem.
                W brzasku ciszy wyrywa się z piersi znikome westchnienie. Otwieram oczy, by napotkać ciemność ogarniającą we władanie podłogę, ściany i firanki. Ani jedna gwiazda nie mruga już do mnie zza szyby. Wszystkie odeszły razem z tym kimś, który zabrał ze sobą również piękno muzyki i srebrzystość księżyca. Który skradł moje serce i mój sen. Powolnym ruchem zamykam klawisze pod ciemnym drewnem klapy, głuchy na ich rozpaczliwe protesty. Błądząc w gęstniejącym mroku, otulającym przestrzeń, wracam po własnych śladach do swojej sypialni.
                Leżąc pośród pościeli, w fałdy której zakradły się cienie, obserwuję umykający z pola widzenia kosmyk księżycowego światła, który zaplątał się w firankę. Ostatni rozbłysk stanowiący pamiątkę po tym kimś, kto zwykł przygrywać mi do snu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro