Rozdział VII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po kilku godzinach przechadzki po mieście otworzyłem drzwi do pierwszego lepszego motelu. Była godzina dziewiętnasta, więc miałem mnóstwo czasu by załatwić sobie jakiś nocleg. Wcześniej miałem wątpliwości, czy będzie czas na jakikolwiek porządny wypoczynek, ale dzisiaj tak się złożyło, że takie postępowanie było mi wskazane. Kiedy indziej będę mógł spać na ławce w parku, dzisiaj postanowiłem przebyć noc w motelu. Może wyjdzie mi to dobrze na samopoczucie i będę mógł jaśniej myśleć.

Recepcja była otwarta, czego można było się spodziewać. Od razu podszedłem do recepcjonisty, który pewnie już był zmęczony. Wziął tabletki na uspokojenie, które mogłem zauważyć przy kubku z zieloną herbatą.

- Dzień dobry - powiedziałem na początek - Znajdzie się jakiś wolny pokój na jedną noc?

- Emm... Tak, tak, jasne - ziewnął, przeszukując klucze - Ostatnio nie ma tutaj zbyt dużo turystów, więc...

- Nie przyjechałem tutaj, by zwiedzać, ale mniejsza z tym - rozejrzałem się - I mógłbym skorzystać z tutejszej książki telefonicznej?

- Owszem, tylko proszę, żeby pan oddał rano, jak będzie pan wychodził.

Po czym położył na biurku książkę i kluczyki do mieszkania. Zauważyłem, że przy kluczach wisiała zawieszka z numerem 42.

- To będzie na górze, drugie piętro. Schody są po prawej.

- Dziękuję - położyłem na biurku trzy banknoty o nominale pięćdziesięciu funtów, zabrałem klucze i książkę i skierowałem się w górę po schodach.

Mój pokój był mały, lecz porządny i schludny.  Od razu przy wejściu była łazienka z całym potrzebnym wyposażeniem. Na środku stało dwuosobowe łóżko, oczywiście pościelone. Kilka metrów od łoża dało się wejść na balkon, który dawał widok na całą ulicę, prezentującą się w ciemności nocy. Tego było mi trzeba. Nie mogę narzekać.

Usiadłem na krześle, stawiając otwartą księgę na stole. Zacząłem przeszukiwać strony w poszukiwaniu osób o nazwisku Watson. Było ich sporo, lecz żadna z nich nie nazywała się John. Westchnąłem ciężko, odsunąłem książkę od siebie i oparłem się oparcie krzesła. Po moim policzku spłynęła słona łza. Rzuciłem okiem na popielniczkę, leżącą z boku. Wyjąłem z kieszeni płaszcza zapalniczkę i pudełko, w którym leżało jeszcze kilka sztuk papierosów. Od razu zapaliłem pierwszego i zaciągnąłem się jego dymem. Ostatnimi dniami paliłem dosłownie codziennie. Nikotyna pomagała mi w myśleniu, nieważne, czy w formie plastrów czy szlug. Nienawidziłem mojego uzależnienia, ale nie potrafiłem tego rzucić, ponieważ ciężko mi było bez tego żyć. Tak samo jak bez Johna. Jego obecność była najsilniejszym ze wszystkich narkotyków, które brałem w moim życiu. Ta miłość wprowadzała zamęt w umyśle, a jej brak jeszcze bardziej wyniszczał mnie od środka. Nic go nie zastąpi. Żaden alkohol, żaden tytoń, nawet morfina nie da mi takiej ulgi. Teraz potrzebowałem Watsona, inaczej wszystko się zawali bezpowrotnie.

Oh, wróć do mnie, John.

Po prostu wróć.

Mój oddech cuchnął tytoniem. Tak samo jak cały pokój. Wyszedłem na balkon, trzymając popielniczkę z papierosami w dłoni. Skupiłem wzrok na jeżdżących przez ulicę samochodach. Po cichu nazywałem te auta, o ile mogłem je dostrzec. Czarny Renault Laguna, czerwony Fiat Punto, niebieskie Audi A3...

Nie zauważyłem, kiedy wypaliłem wszystkie szlugi. W moim gardle dalej tkwił posmak nikotyny. Bez wymycia zębów, w granatowej koszuli i czarnych spodniach położyłem się na łóżku, nie robiąc żadnego bałaganu. Nie zauważyłem, kiedy zasnąłem błogim snem. Jedyną rzeczą, którą zobaczyłem, była popielniczka oszpecona popiołem.

***

Moją skórę zalało nieznośne zimno. Podniosłem się z łóżka, rozglądając się z przerażeniem. Nie byłem w motelu. Byłem w mojej sypialni, w 221b Baker Street. Nic się nie zmieniło. Kompletnie nic a nic. Było dosłownie jak kiedyś. Jak za starych dobrych czasów.

- John? - zawołałem, mając nadzieję, że usłyszę jakąkolwiek odpowiedź.

- Tak?

Otworzyłem szeroko oczy. Nie. To nie powinno tak być. Czemu cały czas czuję się jak we śnie? Czemu to nie może być jawa?

Kroki były coraz bliżej sypialni. Czułem nawet, że częściowo znajdują się w tej realnej części mojego umysłu. Nagle do pokoju wkroczył John. Wyglądał pięknie, niczym wiosenne kwiaty. Na sobie miał jasnobeżową koszulę, która świeciła jak perły. Jego jasne włosy leżały niechlujnie na czole. Ten uśmiech był mi perfekcyjnie znajomy. Najpiękniejszy na całym świecie.

- Dobrze się czujesz? Zemdlałeś z jakieś dwie godziny temu.

Tak, ten dzień mam głęboko w pamięci. Wtedy rozwiązywaliśmy sprawę potrójnego zabójstwa na imprezie.

- Nic mi nie jest - podparłem się rękoma, by przyjrzeć mu się bliżej.

- To dobrze - podał mi kubek z ciepłą herbatą - Napij się.

Bez zastanowienia wziąłem duży łyk herbaty. Była odrobinę zbyt gorąca i odrobinę poparzyła mi gardło. Przynajmniej gorzki smak szlug zniknął z mojego przełyku.

- John... Co my tutaj robimy?

- Przecież jesteśmy w domu - odparł jak gdyby nigdy nic - Nie powinniśmy być?

- Nie o to mi chodzi, tylko... - straciłem dech w piersiach. Straciłem poczucie rzeczywistości. Pewnie dlatego, bo przed oczami miałem obraz mojego wymarzonego życia. John stojący tuż przy moim boku. Czułem jego dotyk na czole. Sprawdzał moją temperaturę.

- W normie. To dobrze. Teraz odpoczywaj, mój drogi Sherlocku. Wszystko będzie dobrze.

- Eee - zająkałem się.

- Coś się stało?

- Nie. Praktycznie to nic - westchnąłem.

Watson kiwnął głową, patrząc mi prosto w oczy. Od bardzo dawna pragnąłem go ujrzeć. Pragnąłem usłyszeć jego głos. Poczuć jego dotyk. Gdy tak na mnie spoglądał, wyglądał, jakby wiedział, czego chcę .

- Sherlock - przerwał tą ciszę - Ja... Muszę zaraz iść.

- Naprawdę? Nie możesz zostać?

- Przykro mi. Ale nie bój się - pogłaskał mnie po policzku - Niedługo zobaczymy się ponownie.

Po tych słowach pocałował mnie. Ten pocałunek trwał krótko, lecz był czuły. Chciałbym, żeby ten moment nigdy się nie skończył. Lecz powoli czułem, że potrzebowałem zaczerpnąć świeżego powietrza. Odkleiłem się od jego warg, i gdy otworzyłem oczy, zorientowałem się, że byłem w motelu, a światło zza okna świeciło mi w twarz.

Tak. To był tylko sen. Piękny sen. Lecz teraz czas wrócić do prawdziwego świata.

Niech mnie kurwa szlag trafi.

Skierowałem wzrok ku ścianie, na której wisiał zegar. Wskazywał godzinę siódmą. Gdy przypomniałem sobie o pociągu, który niedługo odjeżdża do Birmingham, momentalnie podniosłem się z posłania. Szybko ogarnąłem porządek w sypialni, spakowałem moje rzeczy i wybiegłem z pokoju, zabierając ze sobą kluczyk i książkę telefoniczną. Przy recepcji położyłem te dwa przedmioty na biurku i szybko wsiadłem w taksówkę na dworzec.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro