Rozdział IX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

[ Pov Sherlock ]

Birmingham. Dosyć sympatyczne miasteczko, położone kilka godzin od Londynu. Szczęście mi sprzyja, ponieważ bywały czasy, kiedy tam często bywałem, więc położenie ulic znam na wylot. Ale gdybym się pogubił, to oczywiście mapa też mi służy. Byłem pewien, że nie odnajdę tutaj żadnych informacji, lecz lepiej nie zatwierdzać czegoś, zanim się tego nie sprawdzi. Dodając, że mój umysł szwankował od pewnego okresu czasu. Akurat zawodził mnie wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowałem. Niemożliwe, jak zaskakujący może być ludzki organizm. Lubi płatać figle, gdy sytuacja jest nader poważna i wymaga powagi oraz skupienia. Ostatnio również zauważyłem zmiany w moim Pałacu Pamięci. Z trudem zapamiętywałem podstawowe reakcje chemiczne, jeśli w ogóle dało się je zapamiętać. Pomieszczenie poświęcone pracy i nauce się pomniejszyło. Żeby tego było mało, to z dnia na dzień myślałem o chwilach spędzonych u boku Watsona. Znałem każdą informację o nim, pamiętałem wszystkie jego słowa, jego gesty i wyrazy twarzy. Gdy odwiedzałem mój Pałac Pamięci, można było dostrzec bałagan kłębiący się w pomieszczeniu przeznaczonym tylko i wyłącznie dla Johna. Często nawet nie potrafiłem przedostać się do innych pokoi, ponieważ drzwi były zamknięte na klucz, który zapewne przepadł bez śladu. Byłem w kropce. Pozostały mi jedynie wspomnienia, które w żaden nie pomogą mi zrealizować mojego celu.

Przez kilka godzin błądziłem po mieście, zatrzymując się w przydrożnych klinikach. Szedłem i szedłem, jak bez celu. I słusznie, w ten sposób tylko i wyłącznie traciłem czas, który mogłem spożytkować o wiele produktywniej. A najgorsze było to, że nie miałem bladego pojęcia, co mógłbym zamiast tego zrobić. Gdybym systematycznie nie sprawdzał godziny, to minąłby z jakiś tydzień, od kiedy tu błądzę. A w rzeczywistości minęło z jakieś... Sześć, siedem godzin? Wielka mi różnica, szczerze mówiąc.

Na ulicach gromadziły się tłumy. Ogromne tłumy ludzi. Przypominało mi to gęsty las, pełen poruszających się na wszystkie możliwe strony drzew. Nienawidziłem wielkich skupisk ludzkich, od niepamiętnych czasów mnie przytłaczały. Zawsze, gdy znajdowałem się w takich miejscach, miałem ochotę zniknąć. Rozpłynąć się w powietrzu. Nie czuć niczego. Nie reagować na wszelkie dźwięki, gesty, zapachy, po prostu pragnąłem przestać istnieć. Chociażby na jedną chwilę. Chciałem poczuć pustkę. Zero bodźców, tylko ja i moje myśli. Gdzie byłoby bezpiecznie. Takim miejscem był i wciąż jest mój Pałac Pamięci.

Niestety, zdarzały się momenty, kiedy nawet tam nie czułem się bezpiecznie. Sufit się walił, meble się paliły, aż czuć było mocno kopcący się dym. Obawiałem się, że wszystko lęgnie w gruzach. Byłem gotowy odbudować wszystko, cegła po cegle. Starałem się by nic ponownie nie ucierpiało. Potrzebowałem czasu i energii. Potrzebowałem wsparcia ze strony świata zewnętrznego. Już obawiałem się, że nikt mi nie pomoże, gdy nagle poznałem Johna Watsona. Przy nim wreszcie mogłem poczuć się jak w domu. Czułem się bezpiecznie. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale dla mnie był najważniejszą osobą w moim całym życiu. Tak bardzo mi na nim zależało, że zrobiłbym wszystko dla jego dobra. Prawdopodobnie mogę już go nie zobaczyć, lecz powinien wiedzieć, że jest najmądrzejszą, najodważniejszą, najłaskawszą oraz najpiękniejszą osobą jaką kiedykolwiek miałem zaszczyt poznać. I pragnę, żeby tak pozostało do końca moich dni, nieważne, czy postanowi zachować mnie w swoim życiu czy nie.

Tkwiłem akurat pośrodku tego lasu ludzkich głów. Szedłem naprzód, by pójść do bardziej zacisznego miejsca. Bądź co bądź, trudno było się stąd wydostać. Każdy próbował się przecisnąć przez każdy wolny centymetr kwadratowy, co nie ułatwiało mi wyjścia. Dostęp do powietrza się stopniowo zmniejszał, aż krew odpłynęła z mojej twarzy. Robiło się duszno. Bardzo... Duszno... Powietrza...

Nie mogłem dłużej wytrzymać w tym tłumie, więc wbrew etyki społecznej również zacząłem przepychiwać się w tłumie. Gdy poczułem, że już z łatwością mogłem zaczerpnąć świeżego powietrza, odetchnąłem z ulgą. Jednak kiedy rozejrzałem się wzdłuż ulicy, zauważyłem, że idę w przeciwną stronę do tej, którą chciałem zmierzać. Rzuciłem okiem na mapę. Według tej mapy, następna klinika leżała dwa kilometry na północny wschód. Zawsze mogło być o wiele dalej, stwierdziłem, więc natychmiast skierowałem się w tym właśnie kierunku, przy okazji przyglądając się ludziom. Byli różni, tak samo jak ich historie, chociaż potrafiłem wydedukować jedynie ich nieznaczną część.

Na przykład, pewna jasnowłosa kobieta stojąca na chodniku. Na oko pięćdziesiąt dwa lata. Wdowa, w dodatku samotna matka trójki dzieci. Wychowała się na wsi we Szkocji, stamtąd przeniosła się tutaj, do Birmingham. Doświadczała przemocy ze strony męża, który pewnie brał środki uzależniające, aż w końcu pewnego dnia zmarł w wypadku samochodowym. Obecnie samotnie wychowuje dzieci w mieszkaniu na skraju miasta. Do pracy w planetarium przyjeżdża jeszcze sprawnym samochodem męża, wcześniej też odwożąc dzieci do szkoły. Na szczęście udaje jej się zarabiać wystarczająco, by wyżywić rodzinę i przy tym spłacać rachunki. Na razie tyle informacji wystarczy. Czas iść dalej wzdłuż ulicy.

Bez ani jednego dodatkowego słowa szedłem naprzód. Czułem, jak przy każdym wdechu powietrza moje płuca wykręcają się z bólu. Przyspieszyłem kroku, by jeszcze szybciej znaleźć się na miejscu, przy tym cierpiąc coraz bardziej. Piekło mnie od środka. Mój umysł rozsadzało od przeróżnych myśli. W sercu skończyła się wszelka nadzieja. Zrobiło się zimno, albo po prostu ciepło odeszło od mojego ciała. Nieważne. Teraz wręcz biegłem przed siebie by walczyć. Walczyć o przytomność, a nawet o przetrwanie. Przepychałem się pomiędzy ludźmi, którzy rzucali mi groźne spojrzenia. Nie mogłem tak wytrzymać ani chwili dłużej. Musiałem uciec. Musiałem przeżyć. Nie chciałem, ale musiałem.

W końcu po kilku uporczywych minutach walki znalazłem się w środku przychodni. Moje serce przyspieszało niemiłosiernie, aż w końcu spowolniło. Odetchnąłem z ulgą i rozejrzałem się. W poczekalni siedziało mnóstwo osób, czekających na ich kolej. Przyglądałem im się spokojnie, ponieważ potrzebowałem jakiegoś zajęcia dla mojego mózgu, więc próbowałem wydedukować ich pochodzenie i stan. Opracowanie tożsamości wszystkich osób w pomieszczeniu zajęło mi z jakieś trzy minuty. Lecz te ciekawsze informacje zachowałem na odrobinę dłużej.

Tuż przede mną stał młody chłopak, dwadzieścia dwa lata, student psychologii. Interesuje się muzyką rockową oraz książkami fantastycznymi. Uważa, że jest głupi jak na swój wiek, lecz wyróżnia się inteligencją i empatią. Często pomaga rodzicom, którzy pracują w szpitalu. Nie liczy na dodatkowe pieniądze, dorabia pracą w księgarni. Jest skromny, od zawsze pragnął pomagać ludziom. Od niedawna miewa problemy z bólami brzucha, pewnie spowodowanymi ciągle powtarzającymi się zatruciami pokarmowymi. Sprawa wydaje się być poważniejsza niż zwykle, więc powinien na siebie uważać... I wyrzucić przeterminowane jedzenie z lodówki. Tak będzie najlepiej, moim zdaniem.

Od razu przypomniało mi się, co miałem tutaj zrobić. Otrząsnąłem się szybko z rozmyślań i podszedłem bliżej recepcji:

- Przepraszam, czy tutaj pracuje doktor John Hamish Watson? - zapytałem cicho, ale słyszalnie.

- Pierwszy raz słyszę o tym nazwisku... - wycedziła recepcjonistka - Nie. Nie pracuje tu nikt taki, przykro mi.

- Dobrze, dziękuję - szybkim ruchem ręki poprawiłem kołnierz od płaszcza - Do widzenia.

I ze zrezygnowaną miną wyszedłem z przychodni, jak gdyby nigdy nic. Podczas pobytu w tym mieście ani na moment nie opuściło mnie przygnębienie i uczucie zabłąkania.

- To przecież nie ma sensu - mruknąłem - Co na tutaj w ogóle robię?

Spojrzałem w górę. Szare niebo zdobiły ciemne chmury, co zapowiadało deszcz. Mizernie przyspieszyłem kroku, by odnaleźć pierwszy lepszy kiosk z kawą i papierosami, ponieważ podpadłem na duchu, a nie mogłem zmusić się do jedzenia, aczkolwiek wolałem skupić się na myśleniu, z którym mimo wszelkich starań miałem problemy. Może jeszcze mi się polepszy, kto wie, lecz ja wolę nie dusić w sobie zbędnych nadziei.

[ Oh matko, jakie to są NUDYYYY! Moment, ale ja mam tutaj wszystko zaplanowane (normalnie wyjątek) i powiem Wam, że będzie się więcej dziać za... Dwa rozdziały! Bądźcie cierpliwi, moi drodzy. Miłego dnia!]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro