Rozdział XIV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

[ Pov Sherlock ]

Jeszcze nigdy nie czułem się aż tak źle. Dobra, w porównaniu z innymi sytuacjami mającymi miejsce w moim życiu było całkiem znośnie. Powiem, że wyjątkowo źle trzymał się mój stan zdrowia. Głównie spałem po dwie bądź trzy godziny, lecz większość dni mijało bezsennie. Odmawiałem sobie jedzenia, przez co nierzadko ledwie trzymałem się na nogach. To wszystko pogarszało dodatkowe stopniowe odkładanie nikotyny - non-stop musiałem trzymać przy sobie przynajmniej jedną paczkę papierosów, a w sytuacjach kryzysowych nawet trzy. Tak, niezdrowy nawyk (bardziej zwany uzależnieniem) ale to właśnie (nie wspominając o kawie) utrzymywało mnie przy zmysłach... Przez większość czasu.

Godzina piąta po południu, o tej porze zwykle przesiadywałem w kawiarni, kuląc się nad trzema filiżankami, w których mniej więcej godzinę temu znajdował się ciepły napar kofeinowy zwany kawą. Nie miałem nic do roboty, oprócz wpatrywania się w resztki czarnego napitku osadzających się na dnie naczynia. Mimo tego, że już dawno wszystko wypiłem, w moich ustach wciąż osadzała się ta charakterystyczna gorycz. W lokalu było gwarno, lecz ja nie byłem w stanie tego odczuć. Bodźce mnie nie tykały, światło nie raziło wzroku, dźwięki były ciche, pozbawione intensywności. Jakby pustka pochłaniała wszystko, co mnie otaczało oraz wszystko, na czym budowałem większość myśli. Z tą świadomością zamknąłem oczy.

Przynajmniej nareszcie było cicho. Dzięki Bogu.

Niespodziewanie usłyszałem sygnał płynący z mojego telefonu. Podniosłem się gwałtownie, powracając do rzeczywistości. Kto by chciał do mnie w ogóle dzwonić? Definitywnie nikt z Londynu, poza panią Hudson, która była jedyną osobą (poza Mycroftem) zdającą sobie sprawę z faktu, że faktycznie żyję. Chwila moment, to nie była pani Hudson.

- Co do cholery? - szepnąłem, gdy zauważyłem, że osobą dzwoniącą do mnie był nikt inny, jak inspektor Lestrade. Nie odebrałem. Zwyczajnie czekałem, aż Graham sam się rozłączy, by mieć święty spokój. Stwierdziwszy, że on mógł najnormalniej w świecie pomylić numery, odwróciłem wzrok, słysząc, jak sygnał powoli się ucisza. Lecz to nie wszystko. Nie minęło nawet pół minuty, a otrzymałem SMSa o wiadomości głosowej, zostawionej właśnie przez Lestrade'a. Zorientowałem się, że nie było mowy o przypadku. Ale czy jego interes chociaż odrobinę mnie interesuje? Definitywnie nie. Lecz gdy nastąpił kolejny sygnał, sprawdziłem, czy GPS i inne ustawienia są wyłączone i odebrałem.

- Halo? - usłyszałem.

Nie odpowiedziałem nic. W słuchawce rozległo się kolejne:

- Halo?!

- Przepraszam bardzo, ale na ten moment nie jestem zainteresowany ofertą założenia fotowoltaiki...

- Sherlock, to ty? - George nie dał się nabrać na moje żarty. A szkoda.

- Czego chcesz? Jestem zajęty - mruknąłem w odpowiedzi.

- Tak, raczej zajęty leżeniem sobie w trumnie trzy metry pod ziemią - odparł opryskliwie - Gdzie jesteś?

- Nie wyobrażam sobie, żeby ci to było potrzebne do świadomości, więc byłoby miło, gdybyś grzecznościowo się rozłączył i zajął się własnymi sprawami...

- Co to, to nie. Powiedz mi, gdzie jesteś.

- Daleko.

- Za granicą? Ameryka, Azja?

- Nie.

- No to gadaj, bo tracę cierpliwość.

Szlag, ten człowiek zaczynał mnie wkurzać. Musiałem czym prędzej zakończyć tę konserwację, bo kto wie, czy nie planuje sprzedać nikomu jakichś informacji.

- Manchester. To wszystko.

- A kiedy zamierzasz wracać do Londynu? I czy w ogóle wrócisz?

- To się okaże.

- Okej.

Nastąpiła cisza, podczas której zacząłem pytać siebie, co mnie zmusiło do podjęcia takich decyzji w moim życiu, gdy mogłem naprawdę zostać w grobie i wąchać kwiatki od spodu, utrzymując innych w świadomości, że jestem trupem i nic mnie nie przywróci do żywych.

- A dlaczego pytasz?

- Ehm... Martwię się.

W jego głosie słyszałem coś innego niż zwyczajną troskę. Obawiałem się, że ma zamiar przyjechać i za pomocą spokojnej negocjacji (albo siły, co kto lubi) zmusić mnie do powrotu do stolicy. Przykro mi, Gilderoy, niestety mam ważniejsze sprawy na głowie.

- Nie martwiłbyś się, gdybyś do tej pory wierzył, że wciąż gniję sobie w grobie...

- Ale tak nie jest i dzięki Bogu w związku z tym - odparł.

- Powiedz mi wprost, czego ode mnie oczekujesz?

- Myślałem sobie, czy nie potrzebujesz jakiejś pomocy.

- Ja? Pomocy? Wolne żarty! - odpowiedziałem głośnym śmiechem - Powiedz mi, bez żadnych ogródek, że wolisz przyjechać tutaj i zmusić mnie do powrotu!

- Szczerze, nawet miałem taki zamiar - przyznał, ale przerwałem mu, zanim cokolwiek dodał:

- Mam coś innego do roboty dokładnie tutaj, więc nieważne, co sobie myślisz, w najbliższym czasie nie wrócę. Kropka.

Naprawdę miałem dość tej rozmowy. Energia wyczerpała się do tego stopnia, że byłem gotów przewrócić się na ziemię, ignorując fakt, że w miejscach publicznych jest to raczej niestosowne.

- O jaką sprawę chodzi?

- Nic osobistego - dobra, ten termin nie pasował do obecnej sytuacji, ale co miałem powiedzieć? - W Manchesterze będę do jutrzejszego popołudnia, jeśli więc chcesz się zdecydować do przyjazdu, to cię nie powstrzymuję. Wręcz ci to odradzam.

- Przyjechałbym z chęcią, bo i tak nudzi mi się w Londynie. A to nawet nie jest daleko, bądź co bądź, trzy godziny pociągiem.

- Dobra, niech cię Pan Bóg prowadzi - odpowiedziałem na odchodnym, aczkolwiek czułem, że rozmowa zmierza się ku końcowi.

- I wzajemnie - po tych słowach się rozłączył.

Odłożyłem telefon na stolik, wzdychając ciężko. Jakim cudem Lestrade dowiedział się, że żyję? Nie było innej opcji, aniżeli otrzymanie tej informacji od pani Hudson, która byłaby w stanie podzielenie się tym faktem. Jednak wiedziałem, że Scotland Yard nie miał żadnych problemów na głowie. Więc co byłoby powodem, dla którego miałbym wrócić do Londynu?

***

Następnego dnia jak gdyby nigdy nic usiadłem na drewnianej ławce w parku. Było wpół do dwunastej, jeszcze cały dzień był do mojej dyspozycji. Istniało mnóstwo możliwości, ja jednak postanowiłem odetchnąć świeżym powietrzem, by później struć sobie płuca dymem. Tak mocno do tego przywykłem, że zdawało mi się to być codziennością, nieomijalną rutyną. Niestety nie mogłem tak często powracać, bo wszyscy dokładnie wiedzą, jak to się odzwierciedla za zdrowiu. Mimo mojej obojętności na tę informację potrzebowałem zachować odrobinę rozsądku, i tak krótkie efekty działania nikotyny często nie dawały mi satysfakcji.

Po pewnym czasie bezsensownego rozmyślania wstałem, by powolnym krokiem przejść się po parku, gdy nagle zauważyłem pewną znajomą postać siedząca na następnej ławce kilka metrów ode mnie. Wyraz twarzy świadczył o zmęczeniu bądź desperacji, więc niewykluczone było, że wcale nie chciał się tu znaleźć. Ale jednak przyjechał.
Gdy podszedłem bliżej, Geoff widocznie się zorientował o mojej obecności, ponieważ odwrócił wzrok ku mnie. Jego oczy odzwierciedlały każdy rodzaj szoku, jaki kiedykolwiek został wynaleziony. Wiedziałem, że do końca życia zapamiętam jego minę, tę jego reakcję.

- Witam - mruknąłem, przyglądając się zachowaniu inspektora. On natomiast zwyczajnie wlepił we mnie wzrok, szukając odpowiedzi, która opisałaby jego emocje. Nie powiedział nic. Ja postanowiłem bez dodatkowego słowa usiąść obok, by dać mu szansę na opanowanie myśli. Pięć minut minęło w nieprzerwanej ciszy. Albo może dwie, niewiadomo.

- Moment - przerwał - Czy... Czy to naprawdę ty, Holmes?

- Wyobraź sobie, że nie - odpowiedziałem sarkastycznie - Jestem tylko sobowtórem, który ma na celu wprowadzenie wszystkich w błąd, twierdząc, że cała ta akcja samobójcza była głupim żartem.

Lestrade rzucił mi błagające spojrzenie.

- Oczywiście, że to ja.

Zauważyłem, że mężczyzna mimochodem się uśmiechnął.

- To najważniejsze - stwierdził, nie patrząc mi w oczy i wyciągnął małe pudełko z kieszeni i zapalniczkę. Nie przyglądając sie uważniej, powiedziałem:

- Mówiłeś, że zamierzasz rzucić palenie. Czy przypadkiem nie zatrzymałeś się na zrealizowaniu swojego postanowienia...?

- Zapomnij - próbował uruchomić krzesiwo, lecz po kilku próbach nie pojawiła się ani jedna iskra - Cholerne świństwo.

- Trzymaj - podałem mu własne urządzenie, przyglądając się, jak Lestrade bierze je do ręki i bezproblemowo zapala papierosa. Po chwili jednak odzyskałem swoją własność, wykorzystując ją w ten sam sposób. Wokół było pełno dymu, jednak miałem nadzieję, że przechodniom to nie przeszkadzało. Oczywiście, bo kto niby by się do nas zbliżał chociaż na krok.

- Sądzę, że masz sporo pytań - stwierdziłem.

- Racja, tylko od czego tu zacząć... - wypuścił dym z ust, kaszląc cicho - No tak, jak przeżyłeś ten skok?

- Cóż... - zacząłem się jąkać - Sądzę, że zostałem zmuszony.

- Sądzisz?

- Ale każdy szczegół był zaplanowany - uśmiechnąłem się z pewnego rodzaju dumą - Więc ostatecznie żyję, mam się dobrze, tylko jakoś tutaj się znalazłem i-

- Tu się nie zgodzę - przerwał - Jesteś w fatalnym stanie. Jakbyś przez te całe dwa lata nie spał. Co się u licha z tobą działo?

- Ja...

- I jeszcze jedno - strząsnął popiół z ledwo żarzącego się niedopałka - Co tu w ogóle robisz? Czemu zwyczajnie nie wrócisz do Londynu, na Baker Street, tylko tutaj się pałętasz? To jakaś grubsza sprawa czy jak?

- Praktycznie to nie - westchnąłem ciężko - Ja... Chciałem odwiedzić Johna.

- John Watson? - mruknął z aprobatą - Słyszałem, jak od razu po tej akcji wyjechał gdzieś bardzo daleko, lecz niewiadomo gdzie.

- Dokładnie. Teraz próbuję znaleźć informacje o jego obecnym miejscu pobytu i chociaż złożyć mu wizytę, wyjaśnić to i owo... Tyle wystarczy.

- Ale wiesz gdzie jechać, racja?

- No cóż... Nie mam najmniejszego pojęcia.

Ciężko było mi wypowiedzieć te słowa. Ja, genialny Sherlock Holmes, zawsze wiedział, co robić. Zrozumiałem, że już nie jestem aż takim geniuszem. Poziom mojej inteligencji zrównał się z poziomem inteligencji typowego obywatela klasy niższej. Co mam do dopowiedzenia, stałem się głupi.

- To trudno - rzekł - Tym bardziej, jeśli nie masz żadnych poszlak...

- Powiem ci, że coś mam - sięgnąłem do kieszeni płaszcza po złożoną w pół kartkę papieru i podałem mu - Napisał list pożegnalny.

George otworzył list. Widziałem, jak jego wzrok błądzi po literach, krążąc w górę i w dół. Znowu w górę. I znowu w dół.

- Specyficzne... Bardzo specyficzne. Hm, zdarzają się liczne błędy. Nie zwróciłeś na nie uwagi?

- Pisał w pośpiechu, to normalne, że kilka liter mu się przestawiło...

- Nie - stuknął palcem o papier - To jest całkowicie nielogiczne wytłumaczenie. Przeczytaj jeszcze raz.

Odebrałem mu kartkę papieru, ponownie studiując treść listu. I jeszcze raz. Nie płacz, idioto, tylko czytaj. Skup sie, chociaż raz w życiu się skup.

- Chwila, coś tu definitywnie jest nie na miejscu - wziąłem ołówek i zacząłem przekreślać niepasujące litery, umieszczając nad nimi te pasujące. Później, gdy poprawiłem wszelkie błędy, złączyłem litery w całość i wyszło jedno słowo. Kluczowe słowo:

- Newcastle.

Odchyliłem się do tyłu, kierując wzrok ku niebu. Na moich ustach zagościł szeroki uśmiech. Doznałem olśnienia. Poczułem się jak dziecko, które po godzinach rozmyślania wreszcie rozwiązało zagadkę.

- Oh, jak mogłem być takim idiotą! - krzyknąłem - Siedmioletnie dziecko tym bardziej by spostrzegło, że coś tu nie pasuje, a ja tymczasem... Mycroft by mnie zamordował, gdyby był świadkiem mojej dezorientacji!

- I widzisz? - uśmiechnął się do mnie - Gdybyś tylko nie postrzegał przyczyny czegoś bezpodstawnie, poszłoby to szybciej. Ale każdy popełnia swoje błędy i to zupełnie normalne.

- Niech to szlag! Mój umysł był aż tak zaślepiony tą całą sytuacją, iż nie byłem w stanie przejrzeć na oczy! Ale, jak to mówią, najciemniej jest pod latarnią, racja? Gerald, dziwię się, że to mówię, lecz jesteś niezwykle inteligentny.

- Do tej pory nie zapamiętałeś, jak się nazywam - wzruszył ramionami.

- Jadę do Newcastle! - wstałem z miejsca - I to teraz zaraz! Ty jak chcesz, jedź z powrotem albo zostań, ja zamierzam iść przed siebie. Miło było cię spotkać, stary przyjacielu, ale w tej chwili powinienem się z tobą rozstać.

- Mnie również było miło zobaczyć cię na oczy - wstał, uśmiechając się serdecznie i podał mi rękę. Uścisnąłem ją mocno, po chwili przyjacielsko go obejmując.

- Dziękuję za odwiedziny - szepnąłem - I życzę miłego dnia.

- Wzajemnie - poklepał mnie po plecach - Dbaj o siebie, jasne?

- Jasne.

Spojrzałem za siebie. Mój mózg przepełniała nieprzeciętna pewność siebie. Po raz pierwszy podczas mojej wyprawy wiedziałem, gdzie iść. A jak dojadę na miejsce, będzie już tylko z górki.

Zobaczę się z Johnem Watsonem. Nareszcie.

- Powodzenia! - rzucił Lestrade na odchodnym. To dodatkowe słowo jedynie mnie uszczęśliwiło. Czułem się szczęśliwy jak nigdy w przeciągu dwóch lat.

- Jeszcze raz dziękuję! - odwróciłem się za siebie i pomachałem Lestrade'owi na pożegnanie. Gdy ruszyłem ponownie przed siebie, wiedziałem, że idę we właściwym kierunku.

Nic nie mogło mnie powstrzymać.

[ Tutaj pragnę mocno przeprosić za tak bezsensowny szyfr wykorzystany w tej historii (rodem z Serii Niefortunnych Zdarzeń, jeśli wiecie o co chodzi). Niestety pisanie szyfrów i zagadek idzie mi wyjątkowo źle, ale mam nadzieję, że nikomu to nie przeszkadza... Btw również przykro mi za tak spóźniony termin aktualizacji, może postaram się dodawać nowe rozdziały częściej. Miłego dnia ]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro