Rozdział XX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

[Ludzie, to ważne! Dzisiejszy rozdział bedzie dosyć długi i skomplikowany, ale mniejsza. Czy dotychczas pojawiła się wzmianka, że John mieszka w kawalerce na wynajem? Nie? To mówię teraz, dla rozeznania. Ale mniejsza, miłego czytania!]

Świt zagościł na niebie szybciej, niż się spodziewałem, bezlitośnie rażąc mnie w oczy. Gdy tylko wyczułem pierwsze promienie słońca wlatujące do salonu przez masywne okno, dynamicznie zerwałem się z miejsca. A nie, przepraszam. Zamierzałem właśnie wstać, gdy zdałem sobie sprawę z faktu, że czyjaś ręka spoczywa nieruchomo na moim karku. Uniosłem głowę z podłokietnika, skupiając swój roztargniony wzrok na pogrążonej we śnie twarzy Johna.

- Co u diabła? - pierwsza myśl, która pojawiła mi się w głowie, świadczyła o dezorientacji - Jakim cudem... 

Przyjrzałem się mu z bliższej perspektywy, wciąż nie pojmując choćby fragmentu tej szokującej teraźniejszości. Ramiona blondyna pewnie zacieśniały się wokół mojego torsu, poza tym reszta ciała zdawała się trwać w bezwładności. Oddychał głęboko i z błogim spokojem, na wąskich ustach malował się szeroki i szczery uśmiech, którego sama obserwacja sprawiała niezwykłą radość. Zapewne śnił o czymś równie przyjemnym, gdybym jedynie wiedział, o czym.

Dzisiejszej nocy ja też miałem zdumiewająco przyjemne sny, wszystkie co do reszty poświęcone Johnowi. Najwyraźniej zapamiętałem lazurowo-szmaragdowy odcień jego tęczówek, aksamitną wręcz delikatność jego jasnych siwiejących włosów oraz rozgrzewającą słodycz jego warg. Brakowało mi idealnych przymiotników, które perfekcyjnie opisałyby jego prezentację. Czarujący, przystojny, spektakularny, boski. Nie, to nie wystarczało. On znaczył coś więcej niż jedno bądź tysiąc słów aprobaty. Znaczył coś więcej niż tysiąc uśmiechów, więcej niż milion pieszczot, o wiele więcej niż cały miliard pocałunków.

Ponieważ był mój. I ja go kochałem. A on kochał mnie. Taką miałem nadzieję, rzecz jasna.

- Kocham cię, John - mruknąłem leniwie, wsuwając głowę w zgięcie szyi blondyna, bez pośpiechu całując linię jego szczęki - Zdajesz sobie sprawę?

Nie odpowiedział oczywiście na żadne z moich pieszczotliwych słów, co świadczyło o skutecznym odpłynięciu do wyimaginowanej krainy snów. Ja jedynie kontynuowałem obsypywanie jego twarzy następnymi pocałunkami, jeden za drugim. W końcu doszedłem do wniosku, że lepiej go nie wybudzać, niewiadomo jeszcze, czy przypadkiem nie zmienił zdania na temat posiadania do mnie jakichkolwiek sentymentów, co prezentowało się jako naprawdę prawdopodobny scenariusz. A może to ja, tak spragniony jego towarzystwa, zacząłem halucynować? Miejmy nadzieję, że nie, ponieważ oznaczałoby to kompletne oderwanie się od zmysłów.

Nie, do tej pory nie zdołałem wybaczyć sobie skłonności do tego destrukcyjnego defektu chemicznego potocznie zwanego "miłością".

Westchnąłem ze zrezygnowaniem, powoli podnosząc się z pozycji leżącej. Ani na moment nie oderwałem wzroku z rozpromienionego oblicza Watsona, ledwo co udało mi się odkleić od niego wargi. Do tej pory odbierałem wrażenie dotyku jego miękkich dłoń na swojej skórze, od którego cały mój układ nerwowy wrzał. Otrząsnąłem się z desperacją, odsuwając od siebie ramiona towarzysza i prostując nogi tak, aby natychmiast wstać z kanapy. Obejrzałem się za nim po raz ostatni i z uśmiechem wyszedłem z salonu.

Pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, było przyszykowanie porannej herbaty dla mojego ukochanego doktorka. Najzwyklejszej w świecie herbaty, bez dodatkowych substancji odurzających i innych trucizn. Ot tak, by móc wykazać się odrobiną empatii. Dobra, nie tę ideę umieściłem na pierwszym miejscu. O wiele bardziej pragnąłem uczynić coś, co potrafiłoby skutecznie utrzymać ten urzekający uśmiech na jego ustach. Wypełniała mnie nieprzeciętna determinacja, która raptownie zniknęła w chwili, gdy całkowicie ominąłem próg dzielący korytarz i kuchnię.

Sekundę, jaka technika odpowiadała za parzenie herbaty?

- Myśl, imbecylu - mruknąłem intensywnie, błądząc wzrokiem po szafkach i półkach, analizując wszystkie znane mi informacje na temat parzenia naparów herbacianopodobnych. Nie potrafiłem przywołać wspomnienia ostatniego przypadku, gdy samodzielnie udało mi sie wykonać to nader ordynarne zadanie, pozbycie się tej umiejętności z dysku twardego okazywało się być naturalną reakcją organizmu. Niestety w tymże momencie byłem skazany na pobudzenie najdalszych odmętów swej pamięci i odnalezienie pożądanych efektów wysilenia umysłu, które prędzej czy później zostaną poddane obiegowi działającemu w sposób: „zapamiętaj, wykorzystaj, zapomnij". Identycznie jak przy nauce astronomii w szkole średniej.

Po dłuższym namyśle doznałem niespodziewanego olśnienia, jakbym automatycznie, niewiadomo skąd nauczył się wszystkich tajników parzenia każdego rodzaju herbaty istniejącego na globie (albo płaszczyźnie, nieistotne). Z szuflady wyciągnąłem dwa porcelanowe kubki oraz pudełko z torebkami trzymającymi w sobie aromatyczne liście. Uchyliłem pokrywę czajnika, umieszczając go pod ostrym strumieniem wody płynącej z kranu (musiałem przy tym ominąć stertę brudnych naczyń piętrzących się w zlewie), później stawiając metalowe naczynie na kuchence gazowej i następnie podkręcając gaz. Rozległo się kilkusekundowe cykanie i nie ustąpiło, dopóki pod imbrykiem nie zaiskrzył płomień niebiesko-pomarańczowego ognia. Z kolei trzeba było czekać, aż woda w czajniku się zagotuje, lecz w międzyczasie już przyszykowałem torebeczki z tradycyjną czarną herbatą (świetnie pobudzająca) i ewentualne dodatki, między innymi mleko, cytryny oraz mód, zależy od aktualnych preferencji Johna. Już miałem sprawdzić dotychczasową temperaturę wody, gdy usłyszałem za plecami ciche ziewnięcie:

- Hm? Co robisz, Sherlock?

Odwróciłem się na palcach, zrównawszy się wzrokiem z w połowie nieprzytomnym Johnem. Przyglądał się mnie niczym wryty w ziemię, w oczach iskrzyło małe światełko zaintrygowania, włosy zostały doprowadzone do nieładu który, szczerze mówiąc, dodawał mu naturalności oraz uroku, z ust zdążył już zniknąć ten majestatyczny uśmiech, którym powitał mnie dzisiejszego ranka. Zdawał się w wolnym tempie wracać do teraźniejszości, chcąc z godnością pożegnać się z krainą rozkosznych snów, przez co przeczuwałem, że czuł się dosyć przygnębiony.

- Zamierzasz wysadzić kuchnię w powietrze czy jak? - wydobył z siebie ciche, dosyć obojętne mruknięcie, zbliżając się w moją stronę. Pokręciłem głową w zaprzeczalnym geście.

- Nie, tylko... Pomyślałem, że ucieszyłbyś się, gdybym zaparzył ci poranną herbatę - wydukałem, wadząc go wzrokiem od góry do dołu - Czyż to nie miła odmiana?

- Praktycznie to tak - przytaknął z aprobatą w głosie - Gdybyś tylko robił tak codziennie, byłbym wręcz w siódmym niebie.

Ta wskazówka dała mi sporo do refleksji. Stało się oczywiste, tę informację musiałem zapisać sobie na później, że taki jeden zwyczajny czyn potrafi zdziałać aż tyle satysfakcji u drugiego człowieka. Odtworzyłem tę anegdotę z parę razy w myślach, następnie wyszeptałem ją bezgłośnie, ledwo poruszając ustami, i z kolei przytaknąłem sam sobie ze znakiem aprobaty dla własnych stwierdzeń. 

Gdybym tylko robił tak codziennie, byłby wręcz w siódmym niebie. Tak mi powiedział, słowo w słowo. Powiedział mi to z niezakłamaną szczerością w głosie, klasyfikując mnie do obrania sobie nowego celu, będącego dla mnie również niebłahym wyzwaniem. 

Niebiosa, jakie nudne i bagatelne byłoby życie bez Johna Watsona przy moim boku.

- Co cię niby nakłoniło do rozpoczęcia dnia w tenże sposób? - zapytał, przerywając mi w tej sekundzie poświęconej rozmyślaniom - Przez tyle lat żyłem w przekonaniu, że nie masz najmniejszego pojęcia na temat...

- Ludzie szybko uczą się nowych umiejętności, co świadczy o prawidłowym funkcjonowaniu mózgu - przerwałem prędko - Chyba, że już opanowało się wszystkie kompetencje świata, aczkolwiek takiego przypadku nie miałem okazji poznać. 

- Mniejsza z tym - wyrzucił dłonie w powietrze w ignoranckim geście - Ale... Chodzi mi o to, że... Dziękuję ci bardzo, Sherlock.

- To drobiazg - zmusiłem się do skromnego uśmiechu, poddając się symptomatycznym drganiom w klatce piersiowej, zlokalizowanym dokładnie na poziomie serca. W miarę tych pozbawionych komfortu turbulencji odnosiłem pragnienie wyciągnienia tego problematycznego organu odpowiadającego za pompowanie krwi do naczyń krwionośnych i rozerwania go bezlitośnie na strzępy. Począłem sobie wyobrażać cały ten wstrętny proces: szkarłatne krople krwi rozpryskujące się dookoła, paskudząc moje dłonie, ubrania, twarz oraz resztę otoczenia. Nie miałem wyboru innego niż natychmiastowe zaprzestanie kreowania drastycznym wyobrażeń, przez nie albowiem doświadczałem o wiele drastyczniejszej impresji aniżeli te głupie wibracje serca doprowadzające również całe tętno do szaleństwa. Zamyśliłem się głęboko: czy mógłbym doprowadzić do rzezi, byleby tylko zaznać ulgi od sentymentów? Myślałem tak i myślałem, zaciekle, poszukując odpowiedzi, którą miałem wystawioną tuż przed nosem, niczym na złotej tacy. 

Nie warto. Dla Johna nie warto dłużej zaprzeczać szczerej prawdzie. Po prostu nie warto i kropka. 

Cholerna zniewaga. 

- Niby drobiazg, jednakże niezwykle szczególny - poczułem, jak oplata rękę wokół mojej szyi, przyciągając mnie bliżej siebie - Wiesz, że od lat nikt nigdy nie miał okazji zrobić mi herbaty rankiem? A teraz widzę ciebie, jak próbujesz sprawić mi przyjemność, rzecz jasna z powodzeniem. Dziękuję ci. 

- Nikt? - w moich oczach wezbrała się melancholia, która skłaniała mnie do apatycznego przygarbienia.

- Nikt - potwierdził smutnawo, delikatnie zaciskając palce na moim ramieniu. Zwiesiłem głowę w dół, wlepiając wzrok w czubki swoich butów. Bałem się ponownie odezwać choćby jedną sylabą, nie po tym, co usłyszałem. 

Jego życie musiało przybrać naprawdę przygnębiający bieg. Obfity w nostalgię i odosobnienie. Nic by się nie zniszczyło, gdybym nie został zmuszony fałszować własne samobójstwo. Przypomniał mi się wizerunek przyjaciela rozpaczającego tuż nad moim podrobionym grobie, przy tym trzymał w dłoni rączkę od walizki, zamierzając zostawić wszystko w oddali. Jednak żal go nie opuścił ani na krok, włóczył się za nim jak uparty bezpański pies. To był idealny moment na zatrzymanie przeznaczenia, na zmiany biegu wydarzeń. 

Dlaczego go nie wykorzystałem?

- Ja... - wyjąkałem frasobliwie - Nie jestem w stanie ci udokumentować, jak bardzo mi przykro w związku z tym obrotem zdarzeń. Zdołam sobie wyobrazić, na jakie niesprawiedliwości zostałeś skazany i wiedz, pragnąłem je tobie odebrać czym prędzej, lecz nie wiedziałem, jak. Oczywiście, bezustannie sławię się przydomkiem bezdusznego komputera zdatnego tylko i wyłącznie do wszczynania nie swoich śledztw, więc może najlepiej daruję sobie te flirty, ale mimo tego jesteś dla mnie niezwykle istotny. Oh, uwierz mi, John! Nawet ja zaczynam tracić wiarę, taki nierozgarnięty się stałem na twoim punkcie!

- Em, cóż - parsknął niekontrolowanym śmiechem - Początkowo poruszyliśmy temat najzwyklejszej w świecie herbaty, ale zakończyliśmy widocznie na długim i emocjonującym dla nas obu monologu - odwrócił się do mnie przodem, spoglądając na mnie swymi jasnymi oczyma - Niewątpliwy jest jednak fakt, że ci wierzę, ale nie pragnę przekazywać ci całej zgryzoty, jaka spadła na mnie. Sherlock... 

- John? - obserwowałem, jak wodzi językiem po swojej dolnej wardze w nerwowym tiku - Co chodzi ci po głowie?

- Znaczy... Jeśli kiedykolwiek poczułeś obowiązek zrzucenia na siebie całej winy, to bezzwłocznie ci mówię, żebyś przestał. Nie zniosę wrażenia, że ty zamartwiasz się czymś tak tobie nieodpowiednim, na litość boską! Wiesz, co będzie najskuteczniejszym rozwiązaniem? Jeśli oboje, ty i ja, przestaniemy trapić się naszymi dawnymi przekonaniami. Koniec tematu. 

- No cóż, jeśli ma to przynieść ulgę i wyzwolenie, to zgoda - skrzywiłem usta w szerokim uśmiechu, na co uzyskałem jednolitą odpowiedź.

Na moment, zgodnie z życzeniem Johna, postarałem się odstąpić od zmartwień, kompletnie skupiając uwagę na rozradowanemu obliczu blondyna, na którym spoczywało ciepłe światło płynące z zamkniętego za oknem słońca. Fenomenalny jak zawsze, stwierdziłem, rozmieszczając palce na całej powierzchni jego policzka. Ceniłem tę scenerię całym swym sercem, postać najdroższego mi człowieka tonąca w porannym blasku. 

- Kocham cię - z jego ust wyszedł delikatny półszept, który wstrząsnął moim całym poglądem na świat. Serce uderzyło mnie ze zdwojoną siłą, do tej pory mściwe za oszczerstwa, których się dopuściłem w jego stronę, a szczątki Pałacu Pamięci, aktualnie poddające się bezskutecznej próbie odbudowy, runęły z głośnym hukiem. Jedyny zamysł, który przetrwał dotychczasowy chaos, wrzeszczał jedną i w kółko tę samą sentencję:

On cię kocha.

- Niemożliwe - wymruczałem bezszelestnie, domagając się więcej szczegółów potrzebnych do bliższego poznania zamiarów owego wyznania. Obserwowałem mężczyznę oraz mowę jego ciała, między innymi dłonie, oczy, stopień pochylenia, twarz. Wokół mnie wirowały rozmaite hipotezy i środki pomocnicze. Kłamca? Nie, spojrzenie kierowało się zbyt głęboko we mnie, dłonie zbyt pewnie opierały się o moje ramiona. Co nim władało, jaka emocja była odpowiedzialna za takie słowa? Litość? Kąciki ust trwały w uniesieniu, oczywiście, ale za to w dziwnie rozmarzonym uniesieniu. Czyżby wysoki poziom empatii zmuszał go do wcielenia się w sytuację towarzyszącej osoby? Czemu miałby tak robić? Cholera, cholera, całe badanie wymykało się spod kontroli, co doprowadzało mnie do szału. Dosyć tego dobrego, weź lepiej coś powiedz, inaczej znowu wyskoczysz z okna!

- Halo?

Nagle całościowy zbiór moich argumentów rozpłynął się w gęstym powietrzu. Rozległ się gwizd, z precyzją roztrzaskujący litery i cyfry w drobny pył. Co się stało? Nastąpił koniec świata? Demony zstąpiły na ziemię, sądząc żywych i umarłych?

- Halo, słyszysz mnie? Woda już się zagotowała.

Potrząsnąłem głową w zdezorientowanym geście. John przestał się uśmiechać, obawiał się pewnie, czy nie użył przypadkiem jakiegoś złego słowa, jego oczy wskazywały na roztrzęsiony imbryk, który od dłuższego czasu stał na palniku gazowym. Czym prędzej przekręciłem włącznik na znacznik zerowy i odetchnąłem z ulgą, nie wiedząc dokładnie, dlaczego.

- Czy doszło do jakiejś tragedii podczas mojej nieobecności? - spytałem, starając się ułożyć odłamki rzeczywistości w jedną całość. John roześmiał się.

- Skądże! Tylko odłączyłeś się na moment, co mnie ciut zmartwiło. Ale wróciłeś i to najważniejsze.

- Tak, tak... Co takiego powiedziałeś wcześniej?

- Hę? - zmarszczył brwi w charakterze frasobliwego podejrzenia.

- Parę minut temu powiedziałeś mi coś zapewne dla ciebie ważnego, ale wyleciało mi to z głowy - skłamałem dla dobra sytuacji - Mógłbyś powtórzyć?

- Jesteś pewien, że zapomniałeś?

- Wiesz co? Nie! - zacisnąłem palce na jego drżących ramionach, ulatniając negatywną energię skupioną w umyśle - Po prostu chciałem mieć pewność, że  nie ubzdurałem sobie ewidencji twoich słów!

Po czym raptownie przyciągnąłem go bliżej siebie, pozwalając naszym ustom złączyć się w bezinteresownym i tkliwym pocałunku. John automatycznie odwzajemnił, skupiając się na mnie i na żarliwej pieszczocie kumulującej się przez wzajemny dotyk. Jego silne dłonie zawędrowały aż na tył mojej głowy, z pasją plącząc się w gąszczu ciemnych włosów. Pozbawione agresji pojedyncze muśnięcia warg rozgrzewały mnie od środka i rozbudzały niedoświadczone wcześniej uczucia, które teraz potrafiłem o wiele trafniej zlokalizować. Nie interesowało mnie usunięcie ich z obiegu mojego umysłu, wręcz przeciwnie, powoli zacząłem ignorować ich wpływ na mnie i moje samopoczucie. Przez moment odniosłem wrażenie dziwnej błogości będącej skutkiem słodyczy płynącej poprzez pocałunek, jakbym pragnął wchłonąć emocje z powrotem w siebie, zatrzymać je na dłużej. Totalne przeciwieństwo racjonalności, stwierdziłem. Żałosne.

- Powtórzyć to, co wcześniej powiedziałem? - wysapał blondyn, z każdą chwilą coraz mocniej czerwieniejąc na twarzy.

- Proszę bardzo.

- Kocham cię - słowa zdawały się szczycić charakterystycznym spokojem i powagą, co zdezorientowało mnie do samego dna.

- Jesteś pewien? - dopytałem ze skromności.

- A jak sądzisz? Wydedukuj to, skoro już o tym mowa.

- Na litość boską!

Odetchnąłem z niecierpliwością i czym prędzej otoczyłem ramionami zaskoczonego Johna. Poczuł się przyblokowany, więc bez wątpnienia nie próbował się uwolnić z uścisku. Oparłem podbródek na jego barku, zrównując swoje usta z jego uchem i szepnąłem:

- Słuchaj, jeśli przez minimalnie chwilę myślałeś, że cię do czegoś zmuszam bądź narzucam ci swoją wolę, to muszę ci przekazać jedną niezwykle szczególną informację.

- Co to ma być?

- Nie mobilizuj się do tego typu nieszczerych wyznań wyłącznie po to, by okazać mi litość - palcem wskazującym sunąłem wzdłuż jego szyi ze współczuciem - Rozumiem doskonale, że możesz czuć się niekomfortowo w związku z takimi sentymentami, a nie zamierzam doprowadzać cię do ogólnego zniechęcenia...

- Moment, źle mnie zrozumiałeś - urwał mi w połowie zdania - Wcale nie miałem na celu okazania ci żadnej łaski ani tym bardziej utrzymywania cię w kłamstwie. Jeżeli mi nie ufasz albo coś ci nie pasuje, to powiedz mi to prosto w oczy, zaprzestałbym czym prędzej.

- Nie nie, wszystko mi odpowiada. Ale czy ty nie czujesz się przytłoczony moją obecnością?

- Ani trochę - wtulił się we mnie mocniej - Czy ja ci wcześniej wspominałem o tym, jak za tobą tęskniłem? Jaki mogę być wdzięczny za to, że ciebie mam? A może na dobre pozbyłeś się umiejętności zapamiętywania informacji?

- Co? To tak nie działa - zaśmiałem się cicho pod nosem - Tylko miałem lekkie wątpliwości...

- Założę się, że po wczorajszych okolicznościach trudno było mi uwierzyć na słowo, chociaż powiedziałem dokładnie to co zamierzałem powiedzieć - odstąpił ode mnie na pół kroku, wpatrując się we mnie nieprzerwanie - Jednak nie kłamałem. Obiecuję z ręką na sercu, że nie skłamałem w ani jednej kwestii. Nie ma takiej rzeczy, której bym dla ciebie nie uczynił, więc mówię prawdę.

Nie odpowiedziałem mu ani jednym słowem, wyłącznie wpatrywałem się milcząco w jego pogodne tęczówki. Postać Johna miała na mnie kojący wpływ, jakby spojrzeniem potrafił zatrzymać upływ czasu. Szczery, łagodny, wielkoduszny. Nie potrafił kłamać, przynajmniej nie wyłącznie dla własnej korzyści.

Przecież wystarczy na niego spojrzeć, by wiedzieć, jakim jest wspaniałym człowiekiem.

- Wiem - subtelnie obtuliłem palce wokół jego dłoni - Ja również nie powiedziałem nic, co mijałoby się z prawdą, John.

- Tego jestem pewien - ułożył usta w dobrotliwym i życzliwym uśmiechu, na co zareagowałem równie serdecznym śmiechem. Ukradkowym ruchem ręki przysunąłem go bliżej, by chwilę później móc pocałować go z pasją oraz pełnym skupieniem. On odwzajemnił w mgnieniu oka, w międzyczasie prowadząc wolną dłoń równolegle po mojej klatce piersiowej, kierował ją w górę, poprzez szyję i policzek, tam właśnie kończąc wędrówkę. Nie zauważyłem, kiedy zaczęliśmy krążyć wokół całego pomieszczenia, na kształt powolnego i marzycielskiego tańca, który nagle został przerwany, wraz z następującym pytaniem:

- Co z tą herbatą?

Czym prędzej się zatrzymałem w miejscu, rozglądając się. W tej chwili oboje staliśmy przy oknie, zza którego mogliśmy obserwować stopniowo rozjaśniające się poranne niebo, tonące w miękkości mlecznobiałych obłoków i blasku ciepłych słonecznych promieni. Minęło kilka sekund, nim sobie uzmysłowiłem swoje położenie. Zwróciłem wzrok ku kuchence, na której stał powoli stygnący czajnik.

- Moje przeprosiny - prychnąłem śmiechem i już miałem sięgnąć po czajnik, gdy na mojej drodze pojawił się John, odbierając mi dostęp do celu. Wziął naczynie do ręki i z precyzją przelał wrzątek do dwóch kubków, mówiąc:

- Otóż ja zajmę się resztą, panu podziękujemy - odparł z chytrym uśmiechem i skupił się na kontynuowaniu przygotowywania herbaty. Ja niezauważalnie stanąłem tuż na nim i otoczyłem go mocno ramionami wokół talii, wspierając bezwładnie policzek na czubku jego głowy. Mruknął z aprobatą w głosie, ignorując mnie i w całości zajmując się wyciskaniem soków z cytryny do parzącego się naparu. 

- Idziesz dzisiaj do pracy? - zamruczałem sugestywnie, wsuwając nos w blond włosy towarzysza by móc wyczuć choć nutę charakterystycznego mocnego zapachu jego szamponu.

- Nie mam wyjścia, chociaż niestety będę zmuszony przesiedzieć tam cały dzień - chciał wyjść z moich objęć, żeby pozbyć się wykorzystanych torebek po herbacie, jednak nie pozwalałem mu na ani jeden krok.

- Jakie nudy - przewróciłem oczami, czego rzecz jasna nie zauważył - Dlaczego ciebie to tak bardzo obchodzi, hę? Lepiej zostań ze mną...

- Do diabła, przecież ja muszę iść! Jestem lekarzem, ludzie potrzebują mnie i moich porad, a ty nie narzekaj, ponieważ niemniej jednak będę dzisiaj poświęcał ci swój wolny czas, wystarczy. 

Wzdrygnąłem się z dezaprobatą, stopniowo oswabadzając Johna z uścisku. Wystarczyło mu jedynie wyczuć zmniejszone nasilenie blokady, by błyskawicznie uciec spomiędzy moim ramion. Rzucił mi pretensjonalne spojrzenie i wręczył mi w dłonie kubek z ciepłą earl grey.

- Dobra, wytrzymam - jęknąłem nerwowo - ale będę czekał w poczekalni. No już, nie złość się, proszę.

- Jasne, dziękuję ci za wyrozumiałość, Sherlock. 

Wyraz jego twarzy momentalnie zmienił się z wrogiego i awanturniczego w przyjazny i wdzięczny. Obserwując go kątem oka, upiłem łyk herbaty, pozwalając gorącej i aromatycznej cieczy spłynąć w dół mojego gardła. Moje policzki przybrały koloru, oczy zaiskrzyły z potencjalną admiracją, a puls przyspieszył pod wpływem przyjemnych bodźców. Zwróciłem wzrok ku blondynie, który w międzyczasie podziwiał widok za oknem i co pewien czas popijał herbatę z kubka, małymi łykami. Uśmiechnąłem się do niego marzycielsko, zaciskając palce na rozgrzanym naczyniu i podszedłem odrobinę bliżej. 

- Kocham cię - powiedziałem szczerze i zdecydowanie, kładąc dłoń na rozluźnionym ramieniu Johna. W jego jasnych oczach coś iskrzyło, jakaś nieznana i znacznie silniejsza emocja, która opanowała mnie równie szybko, jak i niego. Od dawna stroniłem od tej niepochamowanej i niszczycielskiej siły, teraz wiedziałem, że ostatecznie przegrałem tę walkę. 

Przegrałem walkę z najniebezpieczniejszą i najabsurdalniejszą reakcją chemiczną istniejącą na świecie.

Miłością.

- Też cię kocham - odpowiedział i przytrzymawszy moją rękę z całej siły, przyciągnął mnie bliżej do wspólnego objęcia - Wiesz, że nie jestem w stanie cię nienawidzić i zapamiętaj to sobie. Kocham cię całym swoim sercem i tak pozostanie.

Mruknąłem radośnie, w miarę jak szczęście wypełniało moje serce. Pocałowałem go, niespiesznie i cierpliwie, potem po raz kolejny i kolejny, jakby czas stanął w miejscu.

***

- Wreszcie skończyłem!

Odwróciłem wzrok w stronę źródła głosu. John, już ubrany w skórzaną kurtkę, widocznie niezmiernie się cieszył z faktu zakończenia dzisiejszego dyżuru, o czym świadczył jego szeroki uśmiech i odrobinę przygarbiona postawa ciała. Odwzajemniłem uśmiech, raptownie wstając z kanapy i oznajmiłem grzecznościowo:

- Cudownie, panie doktorze - dyskretnie sięgnąłem po jego rękę, łącząc nasze palce w mocnym splocie - Teraz, o ile wolno mi spytać, polecisz mi jakieś faworyzowane restauracje w tym mieście?

- A dlaczego tobie potrzebna ta informacja? - zapytał, chichocząc pod nosem.

- Nic konkretnego... Aczkolwiek mam w planach zabranie ciebie na kolację.

Źrenice jasnowłosego poszerzyły się o około dziesięć procent na wieść o tej niespodziance. Próbował cokolwiek odpowiedzieć, jednak z jego ust uchodziły jedynie pojedyncze sylaby posiadające charakter jąkania.

- Nie udawaj takiego zdziwionego - wzruszyłem ramionami - Pamiętasz dawne czasy? W Londynie?

- Oj, pamiętam je nawet zbyt dobrze - odpowiedział śmiechem, kierując się wraz ze mną ku wyjściu z przychodni - Nigdy niczego nie zamawiałeś, więc praktycznie jadłem sam.

- Wciąż siedziałeś w mojej obecności, zawsze jakiś plus.

- Tak, ale tym razem - rzucił mi otrzegawcze spojrzenie - Nie będziesz wybredzał, tylko również sobie zamówisz coś do jedzenia.

- Czy ty przed chwilą podważyłeś mój święty autorytet? - barknąłem z obudzeniem.

- Nie wracajmy do tej rozmowy, bo inaczej poznasz mój gniew. A do tego raczej nie chcesz dopuścić, racja?

- Cóż... Masz rację, faktycznie nie chcę...

- John!

John ekspresowo odwrócił się do tyłu, więc ja uczyniłem tak samo. Pięć metrów za nami stał mężczyzna, na oko trzydzieści osiem lat, metr osiemdziestąt wzrostu, z średnim zarostem oraz teczką w ręku. Był kolegą z pracy Watsona, ponieważ często podczas pobytu w placówkowej poczekalni widziałem go w aktualnych godzinach dyżuru. Jedynak, rodzice trwali przy życiu lecz pewnie mieszkali w mniejszym miasteczku ulokowanym w okolicy, nawet niedawno ich odwiedził osobiście. Mieszka w prywatnym mieszkaniu trzydzieści minut stąd, jeśli bierze się pod uwagę drogę przebytą pieszo, ma trzyletniego kota ragdolla, poza tym brak mu jakiegoś długotrwałego towarzystwa, współlokatora bądź dziewczyny, chociaż od niedawna spotyka się z sympatyczną dentystką pracującą parę dzielnic dalej...

- To mój kolega z pracy, Richard - syknął John ukradkiem - I nawet nie waż sie przeprowadzenić długiego monologu na temat jego życiorysu, to ostania rzecz jakiej potrzebuję.

Byłem zmuszony przytaknąć na ten rozkaz, chociaż naprawdę miałem ochote na dokonanie głębszej dedukcji. W końcu rzekomy Richard podszedł bliżej nas, a głównie bliżej Johna, by wymienić się z nim krótkim i koleżeńskim uściskiem dłoni i w końcu rzekł w moją stronę coś w stylu:

- Oh, dzień dobry, proszę pana. 

- Dzień dobry - kiwnąłem głową grzecznie - I proszę mówić mi Sherlock, ta cała skromność jest zupełnie nieistotna.

- Dobrze, mnie możesz mówić najzwyczajniej po imieniu, Richard - następnie odwrócił się do Johna, który przez cały ten czas usiłował zachować kamienną twarz - Nie miałem zielonego pojęcia, że masz chłopaka.

- Ja... Emm... - zająknął się z zakłopotaniem, więc zupełnie zamilczyłem - W sensie... 

- Hej, jeżeli jednak coś was łączy, to wiedz, że totalnie nie mam nic przeciw! - reakcja Richarda w zupełności wstrząsnęła mną i Johnem, w związku z czym wymieniliśmy pomiędzy sobą pytające wejrzenia  - Nie żyjemy przecież w dziewiętnastym wieku, by...

- Problem tkwi w tym - blondyn darował sobie dalsze wytłumaczenia kolegi - że nie jestem gejem. 

I tu skończyła się krótka wypowiedź mężczyzny na temat jego pozytywnego nastawienia i solidarności wobec homoseksualistów, prawdopodobnie uznał już, że nie będzie całościowo wnikał w nasze życie intymne. Jedynie schował dłonie do kieszeni, przejechał nas wzrokiem od góry do dołu i westchnął.

- Ano racja. Okej, lepiej już będę się zbierał do domu, a wy róbcie co dusza zapragnie. Do następnego!

Po czym odszedł w przeciwną stronę. W miarę, jak się oddalał, John wypuścił z płuc zrezygnowanie westchnienie, ponownie chwytając moją pięść w palce i zakrywając nasze złączone dłonie rękawem kurtki.

- Niczego nie zepsułem? - spytałem, doszukując się emocji na twarzy Watsona.

- Oczywiście, że nie - kąciki jego ust uniosły się w sympatycznym uśmiechu - Dobry chłopiec z ciebie.

Poczułem, jak oddech traci ujście z przebiegu układu oddechowego, co mogło zakończyć się atakiem kaszlu, a bladą skórę oblała niespodziewana fala szkarłatu. John zorientował się z charakteru wypowiedzianego przez niego komplementu, co poznałem po lekko zrzedłej minie.

- W mojej głowie zabrzmiało to doroślej - wzdrygnął się z niepohamowanym śmiechem, czemu przytaknąłem. Po chwili pozytywnego uniesienia jednak zauważyłem nieprzyjemny frasunek zgromadzony w źrenicach.

- Wybacz mi - wyznał z sumieniem - Do tej pory nie zastanowiłem się nad tym, że pewnego dnia ktoś uzna mnie za geja, a ja stracę podstawy do sprzeciwu. Możliwe, że to ponieważ personalnie nie utożsamiam się z tą labelą, ale... To tylko głupi strach, nie przejmuj się.

- John - podniosłem ton głosu, by towarzysz mógł skupić się na treści moich słów - Wszystko, dosłownie wszystko, co w tej chwili czujesz, jest jak najbardziej w porządku. Nie obawiaj się o mój autorytet ani tym bardziej o opinię publiczną, tylko wiedz, że jeżeli istnieje opcja, która zdaje ci się być komfortowa, to oznacza o skuteczności tej opcji. 

Jasnowłosy tchnął powietrze w oszołomieniu, bez zatrzymania wodząc mnie roztrzęsionym wzrokiem. Popadł w trans, oczywiście był jak najbardziej skory do udzielenia odpowiedzi, jednak nie potrafił wyszukać odpowiedniego, adekwatnego słowa. Końcowo zmusił się jedynie do cichego i dziękczynnego kiwnięcia głową. Uśmiechnąłem się wyrozumiale, ścisnąłem jego rękę i poprowadziłem go przed siebie. 

***

Słońce rozpoczynało swoją drogę ku zachodowi, finalnie niknąc za horyzontem. Jego ostatnie promienie walczyły o widoczność na popołudniowym niebie, jednak ich czas przemijał, prędzej czy później były zmuszone rozpłynąć się gdzieś hen daleko. Przestrzeń znajdująca się nad ludzkimi głowami ciemniała, ukazywały się pierwsze gwiazdy migoczące swym bladym światłem, nawet księżyc zdołał zagościć na tym wczesnym pejzażu nocy. Tymczasem ja oraz John spacerowaliśmy wzdłuż chodnika, pilnie dokonując analizy miasta. Nim nadszedł zmierzch, udało nam się zwiedzić sporo ulubionych miejscówek Watsona, do których zaliczały się między innymi park miejski, biblioteka, muzeum wyrobów z porcelany, włoska restaurację, rynek oraz parę losowych sklepików. Z zaciekawieniem przysłuchiwałem się pasjonującym opowieściom przyjaciela, dostrzegając błyski w oczach, gdy wspominał o jakimś miłym przeżyciu lub gdy zaledwie patrzył ukradkiem w moją stronę. Prezentował się z ogólną radością, co natychmiastowo zrzucało cały ciężar osadzony na moim sercu, niestety jedna dotkliwa myśl nie dawała mi ukojenia.

Co wydarzy się później?

Nie wskazane mi było pozostanie tu na zawsze, nieważne jak bardzo był tego pragnął. Trzeba kiedyś wrócić do Londynu, prędzej czy później. To tam łatwo się funkcjonowało, posiadało się pewnego rodzaju profesję oraz znajomych i rodzinę. Tam mieszkałem od zawsze, urodziłem się i wychowałem w Londynie, prawdopodobnie właśnie tam wyzionę swój ostatni oddech. Ale tutaj, w Newcastle, był mój John. A bez Johna nie miałem jak istnieć.

Co robić?

- Coś cię trapi? - powoli zbliżaliśmy się do mieszkania, gdy John przemówił z troską w głosie. Zimny podmuch rozwiewał moje loki dookoła, jednak poprzez zaciśnietą wokół mnie dłoń ukochanego dostarczała mi potrzebnej fali ciepła. Westchnąłem:

- John, nie mogłem być nigdy szczęśliwszy aniżeli jestem teraz, przy tobie. Niestety doszedłem do sprzecznej konkluzji. Naprawdę sprzecznej.

- Nie ma takiej rzeczy, która by nie znalazła rozwiązania. Powiedz mi.

- Ja... Nie mogę zostać tu na zawsze. Powinienem wrócić do Londynu, później jeżeli nie teraz. Nie wspominając o tym, że przybyłem tu dosłownie bez najmniejszego przygotowania do osadzenia się w tym mieście...

I nagle otrzymałem automatyczną odpowiedź. Odpowiedź, która dotknęła mnie i zmieniła tok myślenia. Taką, która jest zupełnie nie do pomyślenia.

- Zabierz mnie ze sobą.

Nastąpiła chwila ciszy. Gdzieś w oddali świerszcze i cykady przechodziły nocną konwersację za pomocą specyficznego cykania, jednak cisza wokół nas trwała długo i marmurowo. 

- Co?

- Zabierz mnie ze sobą do Londynu, Sherlock - powtórzył ponownie.

- Ale... Jesteś tego pewien? Przecież przywykłeś do mieszkania tutaj, w Newcastle. Masz stałą pracę, paru przyjaciół, zaprogramowaną rutynę. Masz własne życie.

- To wcale nie jest życie - zaprzeczył - Tutaj jest wręcz gorzej niż po samym powrocie z wojny, nie wspominając o pustce i żałobie wypełniającą moją teraźniejszość każdego dnia. Bez ciebie nie było życia, to ty wywróciłeś moje spojrzenie na świat do góry nogami. A teraz - przyciągnął mnie do siebie tak, by nasze piersi mogły się zetknąć ze sobą i wymierzył we mnie wzrokiem - Potrzebuję cię z powrotem.

- Zastanów się dwa razy - nie dawałem za wygraną, niemniej w głębi duszy wyczekiwałem na zrealizowanie się tego scenariuszu. John jedynie wrzasnął mi prosto w twarz:

- Zastanowiłem się! Przeanalizowałem tę myśl ze sto razy i odpowiedź brzmi: tak! Sherlock, zamierzam wrócić do Londynu wraz z tobą, by potem codziennie móc słuchać twojego rzępolenia na skrzypcach, by móc w twojej kompani przeszukiwać mieszkania martwych bankierów oraz by być świadkiem braterskich sprzeczek pomiędzy tobą a Mycroftem, tym bardziej mnie by to uradowało, gdybyś pewnego dnia użył tak wyszukanego argumentu, byś potem co chwilę przyłapywał mnie na niekontrolowanych wybuchach śmiechu! Wrócę na Baker Street, ty ze mną, i oby wszystkie może życzenia zostały zrealizowane-

Nie dokończył, ponieważ czym prędzej przycisnąłem swoje usta do jego, łącząc je za pomocą namiętnego pocałunku. Uczucie gorąca rozlało się po moim całym ciele, doprowadzając tętno do szaleństwa, a ja wyłącznie przywilejowałem mu do tego warunki. W końcu zostaliśmy zmuszeni do zaczerpnięcia wielkiego haustu powietrza, lecz gdy blondyn chciał wrócić do pocałunku, ja zacząłem coś szeptać, prędko, na jednym oddechu:

- Ale nie tak szybko, co z formalnościami?

- Zostań ze mną jeszcze na tydzień, w międzyczasie załatwię je wszystkie - jego wargi ledwo muskały moje przy wypowiadaniu tychże wyrazów - Mieszkanie jest wynajmowane, a i tak nie posiadam wiele dobytku, więc nie ma czym się przejmować.

- Wracajmy do bloku - zaproponowałem, na co on przytaknął. 

W ciągu nie mniej niż pięciu minut już znaleźliśmy się na klatce schodowej, kierując się w górę po stopniach coraz wyżej i wyżej. Później rozległo się zgrzytanie kluczy, skrzypnięcie drzwi i już wiedzieliśmy, że znajdowaliśy się w korytarzu. Chłodnym oraz ciemnym. Jedynym źródłem ciepła byliśmy na oraz on.

- Nigdy nie darzyłem tego mieszkania większą sympatią - mruknął, pojedynczym ruchem blokując moje ciało pomiędzy sobą a zimną ścianą - Bywa tu czasami zdumiewająco zimno i milcząco. Ale co poradzę?

- To się zmieni, obiecuję - uniosłem palcem jego podbródek, automatycznie wpijając się w jego rozgrzane usta. On rzecz jasna odwzajemnił, ciskając do tej pory bezrobotne dłonie na moje biodra. Syknąłem z nasileniem, wolnym ruchem odrywając się od niego. Przyglądał mi się z rozmarzeniem, poprawiając moje rozwichrzone włosy ręką. 

- Jestem zmęczony - mruknął.

- To chodź - wziąłem go pod rękę, prowadząc go przez ciemny korytarz ku sypialni.

Leniwym i obojętnym ruchem dłoni przymknąłem drzwi, które zostały pchniętę z zbyt nisko nasiloną siłą, by się zamknąć. Podszedłem bliżej łoża, częściowo odkrywając starannie pościeloną kołdrę i mruknąłem do Johna:

- Idź spać, John.

- A mógłbyś położyć się obok mnie? - zapytał niespodziewanie, siadając na łóżku.

- Tak praktycznie... Czemu nie? Dobra, przesuń się.

Czym prędzej przesunął się na drugą połowę łóżka, automatycznie kryjąc się pod kołdrą. Ja o wiele niepewniej ułożyłem się na powierzchni materaca, wyczuwając ciepło towarzysza spoczywającego obok. Skupiłem swój wzrok na bladości znajdującego się nade mną sufitu i odetchnąłem.

Nagle coś, a raczej czyjeś ramiona, zacisnęło się wokół mnie w czułym uścisku. Odwróciłem głowę w prawo, natycmiast nawiązując bezwstydny i intymny kontakt wzrokowy z Johnem. Jego usta uśmiechały się do mnie uradowanie, jakby z wdzięcznością za ratunek, za stworzenie drogi do rozmaitszych rozwiązań. John przysunął się bliżej, na tyle blisko, by wyszeptać dwa słowa prosto w moje oczy:

- Kocham cię. 

- Ja ciebie też, John - złożyłem na jego wargach słodki i spokojny pocałunek, z którego wrażeniem obudzę się następnego ranka - Dobranoc.

- Dobranoc, kochanie - przytulił się mocno do mojego torsu i odetchnął z radością, po chwili pozwalając powiekom opaść bezwładnie. Ostatnią czynnością wykonaną przeze mnie tego dnia było złożenie krótkiego całusu na czole śpiącego Johna i trwałe zamknięcie oczu. 

[O nie... Wiecie właśnie, że poświęciłem całościowo 7 godzin na napisaniu 5000 słów czystego fluffu, skomplikowanego słownictwa i ogólnego nonsensu? Plus to jest mój nowy rekord więc mogę odczuwać lekką dumę w związku z tym. Ale oby to nieracjonalne rozpisywanie się was nie zirytowało, naprawdę błagam. Ale to już tyle na dzisiaj, życzę Wam cudownego życia!]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro