❝cold❞

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Było zimno. Styczniowy wiatr wpadał przez otwarte na oścież okno, uderzał w futrynę i twarz Leo, rozwiewając mu włosy, wpychając się pod materiał cienkiej koszulki, mieszając się z łzami i smagając mu boleśnie mokre policzki.

Spojrzał na swoje blade dłonie i spróbował się uśmiechnąć. Bezskutecznie. Z jego oczu wypłynęło tylko więcej słonych kropel, by po chwili zamarznąć.

Usłyszał krzyk. Spodziewał się go. Na szczęście drzwi były zamknięte, a telefon leżał rozbity na łazienkowych płytkach. Ich biel zawsze go przytłaczała, z tym, że kiedyś nie przejmował się takimi rzeczami. Teraz wszystko nabierało większego znaczenia. Każda chwila była ważniejsza od poprzedniej, bo skracała jego drogę do mety. Mety, która zbliżała się nieuchronnie.

- Leo!

Przełknął łzy, myśląc o prześladującym jego myśli wrzasku. Kochał ten niski, rozumny głos, teraz wymawiający jego imię z taką paniką i niekontrolowanym drżeniem.

Drzwi zatrzęsły się od uderzenia, ale on czuł, że ma jeszcze czas. Odsunął dłonie ze swojego pola widzenia, nie myśląc o krzykach z wnętrza mieszkania. Pomachał gołymi stopami nad przepaścią. Chciał być gotowy, choć nie istniała prosta droga do tego celu, a jemu brakowało sił, by wstać i ruszyć dalej. Nie był dawnym sobą. Dawny on przywdziałby na twarz sztuczny uśmiech, zażartował i wyszedł z łazienki. Ale ten Leo, którego od jakiegoś czasu widział w lustrze... Ten Leo patrzył na sunące kilkadziesiąt metrów pod nim samochody, na zatłoczone nowojorskie ulice, które kochał od dzieciństwa, bujał się na niestabilnym, plastikowym parapecie i nie czuł nawet strachu.

Miał tylko odrobinę czasu. Ale wystarczająco. Jeszcze tylko kilka myśli. Potem to skończy.

Za nim rozległ się huk.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Leo znów spróbował się uśmiechnąć i tym razem prawie mu się udało. Przesunął się odrobinę bardziej do przodu. Wciąż miał czas, a przynajmniej próbował sobie to wmówić.

- Zejdź stamtąd w tej chwili.

Dlaczego histeryczne brzmienie tego głosu tak go satysfakcjonowało? Obrócił głowę, patrząc przez ramię na swoje ukochane silne ramiona, blond włosy, oczy w najzimniejszym odcieniu niebieskiego, teraz tak pełne bólu i zmartwienia. Chciał, żeby się o niego martwił. To sprawiało, że pierwszy raz czuł, jakby ktoś go kochał. Jakby dla kogoś on, głupi Leo Valdez, rzeczywiście miał znaczenie.

- Jeśli skoczę, złapiesz mnie? - szepnął, patrząc w dół. Oparł dłonie o framugę. Teraz albo...

Duże dłonie zacisnęły mu się na przedramionach. Nie zamierzał się opierać. Dotyk tych palców zdawał się wypalać mu przemarzniętą skórę.

Upadł na podłogę, uderzając bezwładnie głową o płytki. Został posadzony i słuchał tego głosu, napawał się nim, chciał, żeby to się nigdy nie kończyło. Tak bardzo, bardzo...

- Kocham cię - wymówił swoje myśli. - Kocham cię jak jasna cholera, Jason.

Nacisk paznokci przywrócił mu wzrok.

- Leo - głosy mieszały mu się w głowie. Leo, Leo, Leo... Słyszał to imię, chciał zapamiętać ten dźwięk do końca życia, a jednak on wciąż stawał się wyższy i wyższy... - Leo, proszę.

Ciałem naprzeciwko wstrząsnął szloch. Leżał oparty o ścianę. Płuca go piekły. Głowa pulsowała. Opierał się jakiemukolwiek ruchowi. Patrzył tępo do przodu i widział tylko brązowe, proste włosy, zielone oczy pełne łez, czirokeskie rysy Piper.

Jej ręce objęły go mocno, ale on się nie przejął. Obojętność zalała go swoją okrutną, czarną falą, gdy zdał sobie sprawę, że znowu widział to, czego nie powinien. Znów wyobraził sobie coś, czego nie było.

- Też za nim tęsknię - szepnęła Piper.

Leo tylko wzruszył ramionami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro