2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Misha

– Wychodzę! – krzyczę do mamy, która za pewne i tak nie słyszy, bo jest zajęta czymś w kuchni.

Przewieszam wielką czarną torebkę przez ramię i cicho zamykam za sobą drzwi. Uśmiecham się, pokonując podjazd. Macham mieszkającemu w sąsiednim domu sąsiadowi, który podlewa swoje rabatki. Robi to co wieczór, choć w sumie mógłby zamontować zraszacze, ale chyba woli wykonywać takie prace osobiście. A skoro jemu to pasuje, to mnie tym bardziej.

Odwracam od niego spojrzenie i ruszam chodnikiem. Brakuje mi samochodu, tyle że niestety nie stać mnie na nowy, przynajmniej nie na taki, jaki bym chciała. Nie jesteśmy co prawda biedni, ale mam teraz ważniejsze priorytety niż zakup środka transportu. Prawda jest taka, że gdyby nie moja mama, to wciąż cieszyłabym się moim kilkuletnim autem. Ale było minęło, trzeba żyć dalej.

11

Do pracy nie mam tak daleko. Minę tylko moją ulicę, skręcę w prawo na Jamestown Road, przejdę może z kilometr i jestem. Czasem chodzę do pracy wieczorami, kiedy mnie potrzebują, bo się nie wyrabiają. Billsburg Brewery to moje miejsce zatrudnienia. Mieści się zaraz przy przystani jachtowej. Powinnam poszukać innego zajęcia, mam studia, ale to się nie uda w tym mieście. Może w Nowym Jorku, gdzie mieszkałam pół życia, ale tak wyszło, że z jakichś nieznanych mi powodów przenieśliśmy się tutaj, poza tym chyba nie mogę zostawić mamy samej. Coś się stało trzy, może dwa lata temu i od tamtego czasu za dużo pije. Nie jest alkoholiczką, przynajmniej tak mi się wydaje. Nie znam powodu jej stanu. Niczego nie chciała mi powiedzieć. Mimo że wielokrotnie ją wypytywałam, ona uparcie milczała albo twierdziła, że nie ma o czym mówić. Jednak jest o czym, tylko ja wciąż nie rozwikłałam tej zagadki. I to jej mętne tłumaczenie, dlaczego się przeprowadziliśmy...

Zaciągam się wieczornym powietrzem, uśmiecham do wychodzących klientów, a sama kieruję się na tyły budynku, żeby dostać się do niego niepostrzeżenie drugim wejściem. Pcham drzwi i wchodzę do środka, gdzie słyszę już gwar rozmów personelu oraz pokrzykiwania poganiającego swojego pomocnika kucharza. Taa, Diego jest leniem, ale i tak go lubię.

– W końcu jesteś – słyszę Kate.

– Nie spóźniłam się.

– Nie, ale mamy ruch jak jasna cholera. Wskakuj.

– Lubisz się rządzić, co?

– Ktoś musi. – Puszcza do mnie oko, po czym znika po zamówienia, a ja odwieszam rzeczy do szafki.

Kilka godzin później jestem tak zmęczona, jak jeszcze chyba nigdy. To był jakiś hardcore. Właściciel pozwolił kilku mężczyznom zostać dłużej. Oczywiście za odpowiednią opłatą. A my i tak musieliśmy zrobić nadgodziny. Zamiast być w domu o północy, zbieram się do powrotu dopiero o trzeciej nad ranem. Dobrze, że dzisiaj, bo w sumie jest już nowy dzień, mam dopiero na popołudnie, bo na rano nie dałabym rady przyjść. Lubię swoją pracę, ale czasem mam ochotę się z niej zwinąć. Mam skończone studia architektoniczne. Lubię kreskę, lubię papier i ołówek, ale nie było czasu, żeby złapać jakąkolwiek pracę w tym kierunku. Może kiedyś mi się uda. Kto wie.

Jeszcze gdzieś w szufladach mam swoje stare rysunki. Moje projekty. Jedne są beznadziejne, inne wciąż uważam za świetne. Ale może w innym życiu spełnię swoje marzenie. Na razie pragnę się jedynie znaleźć we własnym łóżku, a żeby móc się już położyć...

– Idziesz?! – krzyczę do Kate, ale odpowiada mi cisza. – Dziwne – bąkam pod nosem.

Przewieszam torbę przez ramię i już mam wyruszyć na poszukiwanie dziewczyny, ponieważ jesteśmy ostatnie z obsługi, gdy słyszę coś, co niekoniecznie mam ochotę usłyszeć. Jęki dochodzące zza drzwi składziku świadczą tylko o jednym: oni się pieprzą. Diego i Kate. Dlatego nie zawracam sobie nimi więcej głowy i wychodzę z budynku tą samą drogą, którą przyszłam, czyli od zaplecza. Tamci wszystko pozamykają, zresztą drzwi frontowe już są zabezpieczone, a oni jedynie muszą uzbroić alarm i zatrzasnąć tylne wyjście.

Obchodzę dość dobrze w odróżnieniu od reszty okolicy oświetlony budynek. W sumie cały obszar jest porośnię- ty drzewami. Nie jest to las, a dość rozległy park. Mimo ciemności mam zamiar ruszyć na skróty do głównej ulicy. Zawsze tak chodzę. Znam teren, okolicę i jeszcze nic złego się nie stało, toteż mijam powoli wejście, gdy nag- le coś słyszę... Odwracam głowę w kierunku tego dźwię- ku. Wytężam słuch, po czym słyszę jakby plusk wody. Nic nadzwyczajnego, niby. Już mam odejść, gdy widzę, jak dwóch kolesi niesie coś w stronę pomostu. Cofam się o krok. Nie jestem z natury nieustraszona. Boję się, zwłaszcza że to, co niosą, wygląda jak...

– Boże – sapię, ale chyba niewystarczająco cicho, bo jeden z nich odwraca głowę w moją stronę. Sztywnieję. Nie ruszam się, licząc, że mnie nie dostrzeże, ale nadzieja kolejny raz okazuje się matką głupich.

– Kurwa– klnie typ, po czym rzucają balast na ziemię. – Jezu – chrypi.

– Stój! – krzyczy tamten, gdy po chwili moje nogi niosą mnie niczym wiatr jesienne liście.

Muszę uciec. Muszę stąd zwiać, nim on mnie dopadnie. Rzucam się do ucieczki w kierunku drzew, mając nadzieję, że będą mi osłoną, tak samo jak nocne niebo. Biegnę, ile sił w nogach i oddechu w płucach. Wpadam między wysokie krzaki, po czym kieruję się w kierunku Jamestown Road, licząc, że ten typ mnie nie złapie. Mam ciężki oddech i płuca mnie palą, mimo przebiegnięcia tak krótkiego odcinka. Nie jestem typem sportowca, choć na figurę ani kondycję nigdy nie narzekałam. Dzisiaj biegnę jednak wyczynowo, jakby sam diabeł siedział mi na ogonie i próbował wyrwać moją duszę i zatargać do piekła.

– Stój!– krzyczy ponownie za mną, ale chyba oszalał, jeśli sądzi, że tak zrobię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro