3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie ufam takim ludziom. Mogą człowieka zabić, poćwiartować i wrzucić do wody, żeby zjadły go aligatory, dlatego przyspieszam. Mam niedaleko. Jakieś dwadzieścia metrów i będę na głównej. Próbując wydostać się z tego miejsca, dostrzegam padające z ulicznych latarni światło. Biegnąc, liczę kroki, które przybliżają mnie do mojego celu.

Pięć.

Sześć.

Siedem...

Przerywam liczenie, bo w kolejnej sekundzie zostaję dosłownie znokautowana. Upadam twarzą do ziemi, czując na sobie ciężar. Sapię, oddycham z trudem, a do moich nozdrzy dociera zapach ziemi, liści i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze. Po chwili ciężar znika, a ja zostaję poderwana do góry, i to dość brutalnie. Próbuję złapać równowagę i przełykam ślinę na widok stojącego przede mną faceta. Wielki, umięśniony, o głowę wyższy ode mnie i z takim wyrazem twarzy, jakby chciał mnie zabić. Zapewne zresztą chce to zrobić. Oddech więźnie mi w gardle, a strach zaciska się wokół mnie niczym obręcz ze stali. Sztywnieję cała, nie bardzo wiedząc, co teraz nastąpi. Mimo ciemności mogę dość wyraźnie przyjrzeć się jego twarzy.

– Czego ode mnie chcesz? – pytam, cofając się, żeby nie miał do mnie dostępu.

– Idziemy. – Robi krok w moją stronę.

– Nic nie zrobiłam – zaprzeczam. – I nigdzie nie idę, koleś. – Próbuję wykrzesać z siebie odwagę. Może głupią, ale lepsze to, niż miałabym robić za pokarm dla ryb.

– Powiedzmy, że za dużo widziałaś.

– Nic nie widziałam – kłamię, patrząc mu w oczy.

– Idziemy. – Wyciąga do mnie rękę, ale ja się uchylam i znowu próbuję uciec, wykonując slalom między ostatnimi drzewami na mojej drodze i pragnąc się za nimi jak najszybciej skryć. Zwinnie manewruję między pniami podczas ucieczki. Słyszę goniącego mnie mężczyznę tuż za sobą, więc ostatkiem sił i z żarem w płucach wypadam spomiędzy drzew wprost na chodnik. Nie myśląc długo, pędzę wprost na jezdnię, próbując przedostać się na drugą stronę. Pech chce, że nie zauważam jadącego z naprzeciwka samochodu. Odwracam głowę, gdy reflektory są skierowane wprost na mnie. Zamieram. Zamykam powieki, wiedząc, co nastąpi. Pisk opon, uderzenie...

Jedna sekunda.

Dwie sekundy.

Trzy... – liczę w myślach, ale nic się nie dzieje.

Otwieram powoli oczy i wpatruję się w stojące przede mną auto. Kilka centymetrów. Te kilka centymetrów, a zapewne byłoby po mnie. Ciężko oddycham, gdy spoglądam na osobę za kierownicą. Siedzi, wpatrując się we mnie. Jest chyba w takim samym szoku jak ja. Gdy ja wypuszczam oddech, on wysiada.

– Oszalałaś?! – krzyczy, jak tylko staję przy otwartych drzwiach. – Mogłaś zginąć.

– Ja... ja nie zauważyłam. – Udaje mi się w końcu wykrztusić.

– Chryste Panie, mogłem cię zabić. – Kręci głową.

– Kurwa, mogłem cię zabić – powtarza już spokojnie.

– Ale nic się nie stało – mówię, przypominając sobie nagle o facecie, który mnie gonił. Dostrzegam go na skraju drzew. Czeka. Cholera.

– Na pewno? – Podchodzi do mnie, a moja uwaga ponownie skupia się na nim. – Jesteś tego pewna? – dopytuje.

– Chyba tak – odpowiadam, a on bacznie mnie obserwuje, jak rzucam okiem na kolesia z przystani.

– Coś nie tak?

– Co? – Wracam do niego wzrokiem, lecz on patrzy w tym samym kierunku, w którym ja przed chwilą.

– Odwiozę cię.

– To nie będzie... – urywam pod obstrzałem jego wzroku i w reakcji na zacięty wyraz twarzy mężczyzny.

– Nalegam. – Wskazuje swoje auto. – Niebezpiecznie jest samemu włóczyć się o tej porze.

– Nie włóczę się, wracam z pracy.

– mTo tym bardziej.

Nie kłócę się. Właściwie w mojej obecnej sytuacji byłoby to szczytem głupoty. Choć w sumie tak samo jak wsiadanie w środku nocy do auta nieznajomego faceta, który o mało mnie nie potrącił, ale wolę zaryzykować, niż zostać tutaj. Widziałam, co widziałam. Ten bandzior stoi tam, więc kiwam głową do mężczyzny przed sobą i po chwili zajmuję miejsca pasażera, żeby jak najszybciej stąd odjechać.

Kieruję go niczym GPS na moją ulicę, jednak nie jestem głupia. Nie pokażę mu, w którym domu mieszkam. Chyba się naoglądałam za dużo filmów, ale lepiej być ostrożnym. I nie ma to nic wspólnego z tym, że on jest gorący jak samo piekło, a głos ma przyjemnie niski i aksamitny. Może być seryjnym mordercą polującym na bezbronne kobiety lub pieszych. Moja wyobraźnia okazuje się stanowczo zbyt bujna. Na pewno nie jest groźny, ale każę mu się zatrzymać dwa domy bliżej. Nie chcę, żeby wiedział, gdzie mieszkam. Po dzisiejszych wydarzeniach jestem ostrożna. Nigdy nie wiadomo, kogo się mija na ulicy.

– To tutaj. – Wskazuję na dom sąsiadki.

– Trzymaj. – Podaje mi coś. Zatrzymuje się przy ulicy pod rozłożystym drzewem, którego gałęzie zwisają nad jezdnią.

– Wizytówka? – pytam, trzymając w dłoni biały kartonik.

– Może się przyda. Kto wie? – Wzrusza ramionami.

– Dziękuję – oświadczam, po czym wysiadam.

– Uważaj na siebie i nie wpadaj ludziom pod koła.

– Postaram się – obiecuję, po czym zatrzaskuję drzwi i czekam, aż odjedzie.

Jak tylko tylne światła jego samochodu znikają na końcu ulicy, szybko pokonuję odległość między domami, przecinam podjazd i chowam się za bezpiecznymi drzwiami mojego azylu, w którym panuje cisza. Opieram się o drewno, a torba zsuwa mi się z ramienia na podłogę i cicho o nią uderza. Czuję się wypompowana. Dosłownie jak zwłoki, mimo że nie mam pojęcia, jak one się czują i czy w ogóle czują. Powoli się uspokajam, gdy adrenalina zaczyna spadać. Zgarniam więc torbę i człapię do łazienki. Muszę wziąć prysznic, chociaż najchętniej zakopałabym się w pościeli. Ale przez ten upadek cała jestem w ziemi, której muszę się pozbyć. Tak samo zresztą jak zapachu poprzedniego dnia. 

Chowam się w pomieszczeniu na piętrze. Zrzucam ubranie, odkręcam kurki i po chwili staję pod letnim strumieniem wody, dając mu zmyć z siebie pierwszy brud i wydarzenia dzisiejszej nocy. Opieram dłonie o ścianę. Mam nadzieję, że nie byłam śledzona. Wiem też, że dzisiaj do pracy wezmę gaz pieprzowy, który kiedyś kupiłam. To od zawsze było takie spokojne miasteczko. Mała przestępczość, dużo turystów, ale widać, czasy się zmieniły albo ja miałam zwyczajnie pecha. Jeśli jednak chodzi o mężczyznę, który mnie podwiózł... Nie powinnam w obecnej sytuacji zwracać na niego uwagi, ale się nie dało. On po prostu wypełniał przestrzeń tak bardzo, że bardziej już nie było można. I ten jego zapach... Słodki Jezu, toż to marzenie każdej babki. Wy soki, nieźle zbudowany, zadbany, pachnący. I o ile się nie mylę, miał tatuaże. Coś, co mnie kręci i bardzo mi się podoba u mężczyzn. Nie uważam tego za złe. Każdy jest właścicielem swojego ciała i może z nim zrobić, co chce, a narzucanie innym swoich wizji tego, jak ktoś ma wyglądać, jest chore. Zazwyczaj mają jakąś historię. I bywają formą uporania się z czymś, zamknięcia pewnego etapu w życiu. Niezła terapia w sumie.

Zakręcam wodę i wycieram się do sucha ręcznikiem, a drugi okręcam wokół głowy. Sięgam po wiszący na wieszaku szlafrok i wychodzę w nim z łazienki, zgarniając moją torebkę. Pięć minut później leżę skonana w łóżku i jedyne, o czym marzę, to żeby rano się obudzić po pięknym śnie. Przykrywam się, poprawiam głowę na poduszce i zamykam powieki, próbując wymazać cały ten dzień oprócz mężczyzny z porsche. Jego się nie da wymazać, chociażby się chciało, więc zamiast to robić, wracam myślami do momentu na jezdni, a powieki coraz bardziej mi ciążą, aż opadają zupełnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro