4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cole

Jak tylko odjeżdża z jej ulicy, parkuję na sąsiedniej, zastanawiając się, co ja właśnie odpierdoliłem. Podwiozłem nieznajomą, owszem bardzo śliczną, czemu nie sposób zaprzeczyć, dałem jej wizytówkę, a teraz myślę, czy nie wrócić tam i nie sprawdzić, czy czasem się błąka się po okolicy. Dobrze wiem, że nie podała mi swojego dokładnego adresu. Ja na jej miejscu zrobiłbym dokładnie tak samo, zatem to bystra dziewczyna.

Siedzę w aucie jak psychopata, jeszcze kilka minut, po czym ruszam i robię okrążenie, żeby wjechać z powrotem na jej ulicę, myśląc o tym kolesiu, którego dojrzałem. Nie spodobało mi się to, a ja zawsze mam nosa do jakichś dziwnych spraw. Wyglądało, jakby ona przed nim uciekała. Nie mogłem i nie miałam sumienia jej tam zostawiać. Zresztą byłbym ostatnim skurwysynem, robiąc to. Mam jeszcze jakieś ludzie odruchy, nie do końca dopadła mnie znieczulica tego świata. Niestety mój zawód trochę zmienia perspektywę postrzegania różnych rzeczy, ludzi, spraw. Takiego gówna się naoglądałem w swoim życiu, że można byłoby zapewne niejedną książkę napisać.

Wjeżdżam na jej ulicę. Jadę powoli, uważnie się rozglądając. Kiedy nigdzie nie dostrzegam brunetki, ruszam w końcu do mojego miejsca przeznaczenia, czyli do Newport News. Że też Corina musiała wybrać sobie takie miejsca, ale nie ma przypadków, tam poznała Raina, a Rain był od zawsze moim najlepszym kumplem na studiach. Później jakoś tak nasze drogi się rozeszły, ale życie ponownie je splotło.

Zaczyna świtać, kiedy dojeżdżam do Newport News. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale już niebo przybiera barwy zwiastujące jego nadejście. Zdaję sobie sprawę, że droga zajęła mi niecałą godzinę, ale tylko dlatego, że jechałem powoli. Jakoś mi się nie spieszy. Mam czas. I chyba pierwszy raz nie czuję presji jego upływania. Uświadamiam sobie też pewną ważną rzecz, że dobrze mi z tym. Czyżbym zamieniał się w Corinę?

Skręcam w kolejną ulicę, jaką podaje mi głos z nawigacji, mając w głowie obraz dziewczyny, której imienia nawet nie poznałem. To byłoby dobre na początek jakiegoś filmu. On ją potrąca, gdy ona wbiega mu pod samochód i tak się zaczynają ich przygody. Taaa. Takie rzeczy tylko w filmach, co nie zmienia faktu, że była śliczna. Nawet w świetle samochodowych reflektorów mogłem dostrzec jej urodę, i kiedy siedziała na siedzeniu obok. Przez cały czas próbowałem się skupić na kierunku jazdy, ale jej głos skutecznie mnie rozpraszał. Kimkolwiek jest, to naprawdę piękna kobieta o ciepłej barwie głosu, który był lekko wystraszony, ale za to cholernie seksowny.

Wjeżdżam na ulicę, gdzie mieszka Corina i Parker, a po chwili parkuję na podjeździe przed jej domem. Wyłączam silnik, wysiadam i zabieram swój bagaż, po czym wchodzę na werandę i widzę przyczepioną do drzwi kartkę. Sięgam po nią i się uśmiecham.

„Wiesz, gdzie są klucze"

Ta informacja mówi mi tyle, że jest w domu obok z Rainem, a ja mam się rozgościć sam. Przez chwilę zastanawiam się jednak, gdzie faktycznie są te klucze do domu. W końcu mnie oświeca. Kiedyś żartowała sobie, że będzie zostawiać je, jak w starych filmach, pod donicą. Przesuwam więc dość wielką glinianą donicę na bok, a pod nią jest umieszczony płaski klucz, który po chwili zgrzyta już w zamku. Pcham drzwi, biorę swój bagaż i przekraczam próg. W domu panuje cisza, kiedy za sobą zamykam. Ale jest to cisza przyjemna do uszu. Lekko już zjebany ruszam do pokoju, z zamiarem złapania odrobiny trochę snu, a przez następne dwa tygodnie mam zamiar odpoczywać. Przynajmniej taki jest plan.

Gdy tak leżę w pościeli, a moja głowa dotyka poduszki, myśli wracają do brunetki, którą o mało nie przejechałem w sąsiednim mieście. Mam pod powiekami jej twarz i zaczynam powoli odpływać do krainy Morfeusza, wiedząc, że nim nastanie kolejny dzień jej wspomnienie może wyblaknąć ...


Misha

Jasność panująca za oknem budzi mnie i to dość skutecznie, ponieważ nie zasłoniłam okna, przez które wpada jeszcze poranne słońce. Przeciągam się w ciepłej pościel, cicho wzdychając. Przecieram wciąż zmęczone powieki i czuję, jakbym miała pod nimi drobinki piasku. Krzywię się, kiedy odrzucam okrycie, po czym siadam na krawędzi materaca. Przecieram dłońmi twarz, żeby doprowadzić się do porządku i potrząsam głową. Jeszcze się nie do końca obudziłam, ale moja ostrość widzenia wraca. Dostrzegam wtedy wielkiego siniaka na lewym kolanie i od razu wraca do mnie wspomnienie nocnych wydarzeń. Przełykam ciężko. To jednak nie był sen, choć bardzo bym chciała.

Żeby o tym nie myśleć, wstaję. Wciągam na siebie spodenki oraz pierwszy lepszy wyciągnięty z szafy T-shirt, nie kłopocząc się ze stanikiem, bo jestem u siebie. Poprawiam włosy, dając sobie, póki co spokój z ich czesaniem, po czy schodzę na dół. Ze schodów słyszę czyjeś głosy. W pierwszej chwili wydaje mi się, że mama ogląda telewizor, dlatego idę do salonu, gdzie zazwyczaj ją zastaję. Jakież jest jednak moje zdziwienie, gdy na kanapie naprzeciwko niej siedzi dwóch mężczyzn ubranych w ciemne garnitury. Na ich widok przystaję. Gdy mnie dostrzegają, wstają. Moja mama jedynie odwraca głowę, nie ruszając się z kanapy.

– O, już wstałaś. Panowie chcieliby zadać ci kilka pytań.

– Ale w jakiej sprawie? I kim są ci panowie? – Nie jestem głupia. Powinni się wylegitymować, chociaż pewnie to zrobili, skoro mama ich wpuściła.

– Agenci federalni – odpowiada ten po mojej lewej i pokazuje swoją odznakę. – Mike Stones i Alex Wittaker – przedstawia siebie i kolegę, a ja kiwam głową, czując przebiegający jednocześnie dreszcze po plecach.

– A pytania w związku z czym? – dopytuję, przyglądając się uważnie mężczyznom. Mam niejasne przeświadczenie, że tego jednego już gdzieś widziałam. Może w barze? Tak, jest takie prawdopodobieństwo.

– Ze sprawą zaginięcia – odzywa się właśnie on, a mnie raptem oświeca.

Kurwa! To stąd wydaje się taki znajomy. Że też od razu go nie poznałam. To koleś z mariny. Misha, myśl. Myśli szybciej.

– Yyy, pozwolą panowie, że pójdę się przebrać. – Wskazuję na swój strój, pod którym nie mam stanika. – Proszę dać mi chwilę i zaraz wrócę.

– Oczywiście, zaczekamy.

Ale ja nie.

Nie odpowiadam już, jedynie odwracam się i udając spokojną, ruszam do pokoju na piętrze. Schody pokonuję już w tempie błyskawicy. Rzucam się biegiem do pokoju, w którym chowam się za jego drzwiami, przekręcam w nich klucz i szybko podchodzę do szafy. Tylko chwilę zajmuje mi włożenie na siebie bielizny, jeansów i T-shirtu oraz trampek. Bez namysłu zgarniam swoją torbę oraz telefon, który chowam do kieszeni spodni, zastanawiając się, co zrobić. Zejść i udawać głupka? Czy może...?

Miotam się. Nie wiem, co powinnam zrobić. Moje rozmyślania przerywa naciśnięta klamka w drzwiach. Odwracam głowę i wpatruję się w wejście do pokoju. Ktoś po drugiej stronie szarpie, toteż cofam się o krok, o mało nie wpadając na łóżko. Znowu szarpnięcie za klamkę, więc właśnie w tej sekundzie decyduję się stąd zwiać. Nie wiem, kim tak naprawdę jest tamta dwójka. Może to i federalni, a może są zupełnie kimś innym, jednak nie zamierzam się przekonać na własnej skórze. Gliny też potrafią działać dla zbirów, będąc jednocześnie zbirami pod płaszczykiem prawa.

Dwie sekundy. Tyle zajmuje mi znalezienie się przy oknie. Łapię za uchwyt i unoszę dolną część, żeby móc się wydostać. Przewieszam torebkę na ukos przez ramię, a gdy jestem jedną nogą na zewnątrz, słyszę, jak coś pęka.

– Kurwa – klnę, zdając sobie sprawę, że oni właśnie przestrzelili zamek w drzwiach.

Nie mam odwrotu. To nie jest wcale przyjacielska wizyta. I wątpię, żeby to było FBI. Biorę oddech i mówię do siebie w myślach, żebym nie spadła, kiedy przesuwam się po dachu, który jest w cholerę śliski. A to zapewne dlatego, że mam na nogach trampki. Modlę się, żebym dała radę dojść tylko do trejażu umieszczonego na ścianie, a wtedy już będzie prościej. Zniszczę mamie kwiaty, ale w nosie z nimi. Ktoś dybie na moje życie.

Już prawie jestem. Jeszcze tylko dwa metry, gdy coś świszcze mi koło prawego ucha. Odwracam głowę, chwieję się lekko, o mało nie tracąc równowagi, kiedy dostrzegam kolesia, który się wylegitymował. Tacy z nich agenci federalni jak ze mnie gwiazda porno, a nawet dwie.

Pochylam się i nurkuję, o mało nie spadając z dachu. Nie mam jednak na tyle szczęścia, jak sądziłam, bo zjeżdżam w dół i w ostatniej chwili łapię się rynny, a oddech grzęźnie mi w płucach. Zwisając, słyszę, jak rynna się wygina i trzeszczy. Jezu drogi, tylko nie teraz. Próbuję jakoś zahaczyć nogą o kratkę, jednocześnie bardzo powoli przesuwając się w kierunku trejażu.

W końcu udaje mi się złapać jedną ręką drewno. Zaciskam na nim mocno palce, jednocześnie modląc się, żeby to wszystko nie runęło. Nie bardzo mam ochotę na bliskie spotkanie z trawnikiem, do którego zostało mi kilka dobrych metrów. Jak spadnę to albo się zabiję, albo połamię. Nie mam w planach nic z tych dwóch rzeczy.

Dobra, mam to. Uff.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro