1.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Jowita stała na uboczu, z dala od swojej grupy, przerzucając niecierpliwie plecak z jednego ramienia na drugie. Sale ekspozycyjne Muzeum Historii Współczesnej od rana wypełnione były jej hałaśliwymi rówieśnikami, z których co bardziej buntowniczy, ścigali się w zaliczenie świadkostwa w każdej instalacji VR znajdującej się w gmachu. Tak jakby miałoby im to pomóc. Do Egzaminu Dojrzałości Kraju Nadwiślańskiego zostały już tylko trzy miesiące, pierwsze sesje rozpoczną się w styczniu, czyli w samym środku lata. Już nie może się doczekać potu pod pachami.

Ystad przyglądał się z poirytowaniem opiekunce szczepu, olśniewającej, wysokiej brunetce. Trudno mu było określić jej wiek, lecz wydawała się starsza od niego. Jej zimny urzędowy dryl, lekko tylko sparafrazowany dojrzałą finezją, objawiającą się w pozornie tylko karkołomnym doborze kontrastu barw, wyraźnie wyznaczał tobie stronę w relacji społecznej, mianowicie – stronę bierną. Stronę niedojrzałą i wymagającą pracy. Przy-po-rządko-waną. Doktor Nadieżda, wykładowczyni przysposobienia obronnego i historii w Liceum Zwycięstwa. Ystad zmrużył oczy i wbił zimny skalpel wzroku w postać nauczycielki. Gdzie schowała broń? Jeśli trzyma ją w torebce... to... jak ona ją tam wepchnęła, to już niezła tajemnica. Miała na sobie ciemnie pończochy, czarną spódnicę za kolana, a gdy poruszała się, od kamiennej posadzki odbijał się władczy stukot włoskich stiletto. Czarny żakiet był wyszywany kolorowymi nićmi w ludowe wzory roślinne. Długie białe rękawiczki były kolejną ekstrawagancją. Na klapie błyszczał maleńki złoty kogucik. Włosy, obiekt szczerej zazdrości wielu licealistek, związała wstążką, zza której sterczało niewielkie pawie pióro.


Nie wszystkie kobiety mogły sobie pozwolić na tak naturalnie wyglądające włosy. Może nawet były naturalne.

Wsłuchał się w wysoki głos kobiety, dobiegający spod kas, rozsiadając się samczo na sofie dla oczekujących, wykrzywiając usta w grymasie skupienia. Obok leżała nie niepokojona przez nikogo, torba, która na codzień, jak i dziś, była zwyczajną torbą podróżną inżyniera urządzeń klimatyzacyjnych.

– Jak bardzo niemożliwe. W połowie, czy też w jednej szóstej.
Starszy Kierownik, który dopiero co pospieszył na odsiecz szeregowemu  pracownikowi, rad był przed chwilą wyjaśniać jej działanie systemu bezpieczeństwa budując z uwagą wielopiętrową metaforę opartą o wyobrażenie ula i pracowitych pszczół, które chronią królową przed szerszeniami. Cholernie ciekawe.

– Z całą pewnością możecie pospieszyć pierwszą turę, żeby wyszli. Mam sześćdziesiąt rezerwacji na siódmą, tymczasem jest już dziewiąta. Dzieci mają już rozładowane heatpacki, myślicie, że czym się to się skończy.

Pięćdziesięcioletni mężczyzna twardo bronił swojego stanowiska, Ystad skacząc wzrokiem po różnych częściach ciała, oceniał jego manierę gestykulacji, ćwiczoną latami sztukę walki, mającą podnosić jego autorytet w sporach. Kierownik nie spuszczał wzroku z rozmówcy, piorunujące zeusowe spojrzenia, po których pojawiał się nieufny, lękliwy błysk niepewności, jak u handlarza dywanów.

– W sumie to nosie to mam, czego członkami są Ci ludzie. – sięgnęła do torebki.
Ystad drgnął. W ręku kobiety błysnął ciemnozielony dokument tożsamości, za chwilę znów zniknęła z pola widzenia, a kobieta zamarła w oczekiwaniu na reakcję, jak modliszka. Kierownik zbladł, i spojrzał w bok po swoich podwładnych, jak gdyby szukanie ich wsparcia było czymś, co zostawił sobie na dokładkę. Na jego obliczu niebawem zaszła zadziwiająca zmiana, którą obserwator powitał krzywym uśmiechem, zawieszając wzrok na reklamie leków uspokajających odtwarzającej się na dalekim telebimie. Radosna podległość. Nadzieja na oddalenie groźby. Brzuszkiem do góry.

– Oczywiście, miałem na myśli  w z g l ę d n e  niemożliwości, madame.

Mężczyzna podniósł się z niesmakiem z ekskluzywnej sofy. Skórzane obicie nie przywierało do jego ciała, jednak sama świadomość... Ciche buczenie... Skrzypnięcie... Kombinezon zabłyszczał oślepiająco, gdy opuścił budynek, obszar zadaszenia i wyszedł na słońce.

Jowita odwróciła od niego wzrok, i westchnęła z ulgą. Dziś, na szczęście, prócz parasolki solarnej, miała heatpack ze sobą. Natychmiast pomyślała o kojącym dotyku plastrów i sieci naczyń włoskowatych, przez które przepływa chłodziwo, odbierający ciepło jej ciała. Szukała technika mrużąc oczy, aż dostrzegła go kryjącego się w cieniu wysokich bukszpanów, przytykającego sobie coś do ust. W muzeum było chłodniej, niż w szkole, a co dopiero na powietrzu. Gdy zbliża się czas sjesty, całe Miasto staje się jedną wielką, rozgrzaną patelnią. Dziwiła się, że chciało mu się tam sterczeć w tym skwarze. Jej uwagę przykuł jakiś ruch przy bramkach kontrolnych. Nareszcie coś ruszyło się do przodu!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro