Rozdział 123.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„A teraz, kiedy przy mnie śpisz

Wybaczam wszystkie te nie najlepsze chwile i dni

Dotykam twoich rąk...

Wiem, że już jutro daleko będziesz stąd"


Coś obudziło Squalo, jeszcze zanim na wschodzie pojawił się cień nadchodzącego dnia. Vivian spała spokojnie z głową na jego torsie. Ostrożnie zsunął się z łóżka i przykrył kochankę kołdrą. Wyglądała jak anioł, który spadł z nieba. Nawet nie marszczyła brwi jak zwykle. Odnalazła odrobinę spokoju przy nim, choć nie było łatwo.

Przeszedł przez pokój i usiadł na parapecie okna. Po ostatnich wydarzeniach w jego serce wkradł się strach o nich. Następnego kryzysu mogą nie przetrwać. Sam nie wiedział, co będzie dalej. Chwilami miał dość jej humorków, nagłych zmian nastrojów, pytań, tajemnic i wszędobylskiego Kandy. Japończyk wzbudzał w nim zazdrość. Nie, żeby nie ufał Vivian, ale nie ufał jemu. Znał zbyt wiele historii. Widział, jak Kanda zachowuje się wobec niej, słyszał, co mówią inni. Do tej pory milczał, bo nie chcieli, by ich tajemnica się wydała, ale było coraz trudniej. Zbyt wiele się działo, nie mogli zniknąć na jakiś czas ot tak bez podejrzeń i kłamstw, a sprawa Klucza coraz bardziej się komplikowała. Przychodziła do niego smutna, nieobecna, wystraszona, czasem ze łzami w oczach. Starała się udawać, że wszystko jest w porządku, ale widział. jak się męczyła. Nie mógł się tym nie przejmować, chciał ją chronić przed niszczącym światem, a nawet nie potrafił zapobiec destrukcji jej samej. Mógł jedynie łagodzić jej humorki. Przy nim trochę się uspokajała. To przy nim najczęściej płakała z własnej bezsilności, czasem zasypiając w jego ramionach. Nie znał odpowiedzi na nurtujące ją pytania, mógł jedynie udowadniać jej, że to nie ma dla niego znaczenia. Tylko czy sama miłość im wystarczy? Czy obronią się przed kolejnymi burzami? Równie dobrze jak jej łzy znał jej wybuchy wściekłości, kiedy nie panując nad sobą, wyzywała go od najgorszych i nieraz policzkowała. Nie powstrzymywał jej ani nie kontratakował. Próbował nie przykładać do tego wagi, ale to bolało. Nawet najczulsze pocałunki nie zmywały tych wydarzeń, ich cień wciąż czaił się gdzieś w pobliżu. Czy to ich nie zniszczy? Czy przetrwają?

Squalo męczył się z takimi myślami. Lubił jasne sytuacje, a ta taka nie była. Wiedział, w co się pakuje, kiedy się z nią wiązał, ale nie sądził, że to aż tyle od niego będzie wymagać. Klucz, Noah, Leverrier, Kanda. Sam nie wiedział, co było najgorsze. Jej organizm nie ułatwiał nikomu zadania, najbardziej oczywiście odbijał się na Vivian, przez co relacje dziewczyny z innymi ludźmi komplikowały się. Leverrier dał jej do zrozumienia, że nic go nie powstrzyma przed zmuszeniem jej do posłuszeństwa. Bała się tego, że może go wykorzystać i skrzywdzić, chciała go koniecznie chronić i dlatego nadal trwali w tajemnicy.

No i jeszcze Kanda. Najbardziej go wkurzał. Squalo powoli przestał tolerować jego obecność w pobliżu Vivian. Po każdej misji była rozstrojona emocjonalnie, rozdrażniona, nie chciała mówić, co się stało. Wszystkie zakonowe plotki jeszcze bardziej podsycały zazdrość i poczucie zagrożenia. Nie wiedział, czego Kanda tak naprawdę chce, ale miał jedynie pewność, że jej nie krzywdzi. Nie fizycznie, bo o tym szybko by się dowiedział. Zresztą to ostrzeżenie, które od niego dostał, wskazywało, że miał wobec niej jakieś zamiary, a jednocześnie jakoś się o nią troszczył. Przynajmniej tak twierdził Lavi, gdy go o to pytał, a kronikarz raczej nie miał powodu, żeby kłamać w tej sprawie. To jednak nie tłumaczyło, czemu Kanda tak wpływa na jej psychikę i emocje. Czy coś jest na rzeczy?

***

Jeszcze zanim otworzyłam oczy, wiedziałam, że jestem w łóżku sama. Czy było już tak późno? Squalo zwykle nie wstawał szybciej ode mnie, nawet jeśli budził się wcześniej. Wtedy po prostu leżał i bawił się moimi włosami albo snuł fantazje, które wcielał w życie, gdy się budziłam.

Podniosłam się na łokciach i rozejrzałam po pokoju. Squalo siedział na parapecie wpatrzony w horyzont. Pierwszy raz go na tym złapałam. Był zamyślony i nieobecny, nawet nie usłyszał, kiedy wstałam i podeszłam do niego owinięta w prześcieradło. Oparłam policzek na jego ramieniu.

– Nie jesteś rannym ptaszkiem.

– Tak wyszło. – Objął mnie.

Czułam, że jest spięty. Wyglądał, jakby w ogóle nie spał tej nocy. Najwyraźniej mój wczorajszy wyskok odbił się na nim bardziej, niż myślałam. Było mi przykro, czułam się jak kłopot, a nie chciałam sprawiać mu bólu swoimi wymysłami.

– Przepraszam za wczoraj. Nie powinnam tego robić.

– Wiem, że to nie twoja wina. Nie przejmuj się.

– To cię jednak gryzie.

– Nie to. Po prostu boję się o ciebie, o nas. Sytuacja przestała być zabawna.

– Wiem. Jeśli chcesz, żebym odeszła...

– Nie gadaj bzdur – przerwał mi gwałtownie. – Nie zostawię cię tylko dlatego, że czasem zachowujesz się jak wariatka. Muszę to po prostu zaakceptować. Każdą twoją wadę kocham tak samo jak zaletę.

Pocałował mnie krótko, żeby wzmocnić efekt swoich słów. Sprawiał, że czułam się lepiej w jego obecności, przynosił mi ukojenie i odrobinę spokoju. Jak wiele bym dała, aby tak było zawsze. Chciałam być z nim gdzieś daleko, poza wojną, skupiając się tylko na nas. To jednak było niemożliwe, nie w tych warunkach. Mogliśmy jedynie wykorzystywać te kilka chwil pomiędzy kolejnymi etapami życia.

Strąciłam jego nogi z parapetu i usiadłam na uzyskanym miejscu. Patrzyliśmy sobie w oczy, splatając palce. Gest był niewielki, niby nieznaczący, ale dla nas stanowił namiastkę normalności. Nie potrzebowaliśmy wielkich słów, długich, rozwiązłych pocałunków i namiętnego seksu. Nasz świat zamykał się w obecności drugiego człowieka, w zwykłym przytuleniu, cieple drugiego ciała, obudzeniu się rano przy kimś, spojrzeniu kochających oczu. Tamto to tylko dodatki.

– Wiem, Squ, ale nie chcę, żebyś się ze mną męczył – odpowiedziałam.

– Przynajmniej nie jest nudno i mdło. – Uśmiechnął się na pozór złośliwie.

Wiedziałam, co chce przez to powiedzieć. Pokręciłam głową i musnęłam jego usta swoimi, by za chwilę rozpłynąć się w pełnym pasji pocałunku. To jednak było zbyt mało dla Squalo. Chciał mnie mieć tylko dla siebie, udowadniać mi to każdego dnia o każdej porze. Gdyby było inaczej, pewnie nie wychodzilibyśmy z łóżka, ale taki układ nam pasował. Przynajmniej nie słyszałam, by się skarżył.

Prześcieradło leżało gdzieś obok nas, ale byliśmy zbyt zajęci sobą. Smutki i cienie poprzedniego dnia gdzieś zniknęły, pozostały uśmiechy, zaczepki i przyjemności. W ten sposób mogłabym żyć.

W pewnym momencie usłyszeliśmy żołądek Squalo. Nawet nie zważaliśmy na płynący czas, więc pewnie jest już pora śniadania. Zachichotałam.

– I romantyzm szlag trafił – stwierdził.

Wyślizgnęłam się spod niego, wstałam i zaczęłam się ubierać. Przedstawienie musi trwać. Czas wrócić do siebie, zmyć z ciała miłość i ruszyć naprzeciw życiu.

– A ty dokąd? – zapytał niezadowolony.

– Na mnie już pora. Przecież wiesz.

– Mam dość tej farsy.

– Już o tym rozmawialiśmy, Squalo. Lepsza farsa niż twoje cierpienie. I tak musisz się użerać z moimi stanami niepoczytalności.

– Nie musisz iść na śniadanie.

Nachyliłam się nad nim i pocałowałam, zapinając koszulę. Lubiłam, gdy się dąsał w ten sposób. Przynajmniej mogłam sobie z niego bezkarnie pokpić.

– Ale ty umrzesz mi z głodu, a tego nie chcę – odpowiedziałam.

Westchnął, ale pozwolił mi odejść. Ja też żałowałam, że nie jest normalnie, ale tak musiało być. Bez problemu przekradłam się do swojego pokoju bez niespodzianek. Zabrałam czyste ubranie i poszłam pod prysznic. Odświeżona i pachnąca ruszyłam na śniadanie. Nie dotarłam jednak do stołówki, bo zatrzymał mnie Reever.

– Kierownik cię szukał – powiedział.

– Pójdę do niego po śniadaniu.

– Lepiej, żebyś załatwiła to teraz.

– To nie może czekać?

Pokręcił głową. Po jego minie wiedziałam, że chodzi o wczorajsze zajście z Leverrierem. Westchnęłam i ruszyłam do gabinetu Kierownika. Lepiej mieć to już za sobą, choć nie sądzę, żeby skończyło się na krótkiej reprymendzie.

– Chciałeś mnie widzieć, Komui?

– Gdzie byłaś całą noc?

Mężczyzna wyglądał na wściekłego. Najwyraźniej jego cierpliwość do mnie właśnie się skończyła.

– Spałam u siebie w pokoju.

– Nie kłam. Sprawdzaliśmy parokrotnie.

Tu mnie miał. Nie mogłam mu jednak powiedzieć o Squalo. To się nie może wydać.

– W lesie. Musiałam ochłonąć. – Kolejne kłamstwo.

– I myślisz, że ci tak po prostu uwierzę? Jak mam ci ufać? Vivian, ty sobie chyba nie zdajesz sprawy z tego, co robisz. Nie mogę ci zagwarantować, że za chwilę Leverrier nie pojawi się z Krukami po ciebie.

– Może rzeczywiście trochę mnie wczoraj poniosło, ale nie mogę wam ufać, gdy mnie okłamujecie.

– Może i nie mówimy ci wszystkiego, ale nie kłamiemy.

– No oczywiście – prychnęłam. – Byłam ostatnio u Tiedolla. Jedynie powtarzał tę samą śpiewkę co zawsze. Gdy wyszłam, usłyszałam, jak rozmawia z Reeverem, który przyniósł mu teczkę z dokumentami, których nie powinnam widzieć. Dodatkowo usłyszałam, że nie zdaję sobie sprawy z tego, że Kreator może mnie w każdej chwili sprzątnąć.

Wiedziałam, że mogę oberwać za podsłuchiwanie, ale w tym momencie nie obchodziło mnie to. Miałam dość tych ich podchodów, może w końcu coś się wyjaśni. Ile można tak żyć?

– Dobrze wiesz, jak generał Tiedoll was traktuje. Musiałaś go źle zrozumieć – odparł. – Natomiast ostatnia teczka, jaką dostali generałowie, dotyczy Allena. Nadal szukamy sposobu, żeby rozdzielić go z Czternastym, ale jak na razie nie mamy na to żadnego pomysłu. Dlatego generał nie chciał ci tego pokazać.

– Nie wierzę ci, Komui.

– To idź na górę sprawdzić. O ile pamiętam, generał Tiedoll zostawił teczkę na wierzchu dla pozostałej dwójki do wglądu.

To mnie ostatecznie przekonało, bo nie pozwoliłby mi oglądać dokumentów, których widzieć nie powinnam. Co jednak nie oznaczało, że nagle sytuacja ulegnie zmianie. Zbyt wiele było kręcenia i ukrywania faktów.

– Powiedzmy, że ci wierzę, ale to nie zmywa wszystkich waszych grzechów.

– Jeśli nie przestaniesz traktować nas jak wrogów, nie będziemy w stanie cię bronić. Wczoraj tylko potwierdziłaś Leverrierowi to, co chciał wiedzieć. Trafił na zły dzień, wiem, ale nawet twój zły dzień nie oznacza, że możesz robić coś takiego. Nie ma nikogo, dla kogo chciałabyś żyć?

Otworzyłam usta, ale nic nie powiedziałam. Dobre pytanie, na które chyba nie znałam odpowiedzi. Niby była prosta, ale coś mnie powstrzymywało przed przyznaniem tego przed samą sobą, a co dopiero głośno. Tak jakby coś wskazywało na to, że próbuję oszukać samą siebie, choć przecież tak nie było. Kochałam Squalo, więc dlaczego nie miałabym dla niego żyć? Przecież to powinno być oczywiste, prawda? Więc dlaczego nie jest?

– Vivian, dobrze się czujesz? – zapytał.

– Nic mi nie jest. Po prostu ostatnie godziny były dla mnie dość ciężkie.

– Wiem. Dlatego chciałbym, żebyś pozwoliła się nam chronić przynajmniej przed Leverrierem. Nie chcę, żeby podjął decyzję, która cię skrzywdzi.

– Komui, daj mi trochę czasu do pomyślenia nad kilkoma sprawami.

– Dobrze. Idź już. Pewnie nie jadłaś śniadania, a jakoś nie mam ochoty znowu słuchać Jerry'ego, że się głodzisz.

Uśmiechnęłam się lekko i wyszłam. Problemy na razie musiały poczekać na rzecz udobruchania kucharza. Tym razem mi już nie przepuści i będę miała kolejne kłopoty. Jerry potrafi nieźle zatruć życie, choć jest tylko pracownikiem pobocznym, chociaż niewątpliwie bardzo ważnym.

Weszłam do kuchni, nie chcąc zwracać na siebie zbyt dużej uwagi. Marzenie ściętej głowy. Jerry zauważył mnie prawie natychmiast.

– Pomyliłaś strony. Egzorcyści stoją przy okienku tam. – Wskazał stołówkę.

– Dziś zjem tu albo w ogóle.

– Ty, lisek chytrusek, uważaj sobie, bo przekombinujesz – pogroził mi żartobliwie.

– To dostanę śniadanie? – Zamrugałam oczami, naśladując trochę Kiri, gdy czegoś chce.

– Siadaj. Tylko nie przeszkadzaj.

– Tak jest.

Z jakiegoś powodu posiłki jedzone w kuchni poza standardowymi porami żywienia tego cyrku smakują lepiej. Może to czar Jerry'ego, który niewątpliwie bardziej się stara, bo doskonale wie, że nie wiadomo, kiedy znów coś zjem. Tak to już ze mną jest.

Potem wyszłam z Kwatery Głównej, żeby pooddychać świeżym powietrzem. W czasie swojego spaceru dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłam na trenującego Squalo. Pokazałam mu, żeby sobie nie przeszkadzał i weszłam na najniższą gałąź jednego z drzew. Obserwowałam poczynania Włocha, zastanawiając się nad pytaniem Komuiego. Miałam wątpliwości wobec życia dla rybki. Nie rozumiałam tego. Przecież kochający się ludzie nie powinni mieć z tym problemu. Żyć i umierać dla ukochanych osób – ludzie są do tego zdolni. Czyżby nie ja? Dlaczego? Czy to nie ta osoba? Jeśli pomyślałabym o Abbie, nie byłby to problem. A Squalo? Czyżby to była tylko ułuda?

– Squ, gdybyś nie miał powodu do życia, byłabym nim? – zapytałam.

Zatrzymał się w pół ruchu i spojrzał na mnie z zaskoczeniem.

– Przecież to oczywiste. Dlaczego pytasz?

– Bez powodu.

– A ja jestem twoim powodem do życia? – odwzajemnił pytanie.

– A jak myślisz?

– Więc dlaczego wydaje mi się, że masz wątpliwości?

– Nie mam wątpliwości, głuptasie. Tak tylko zapytałam – skłamałam, uśmiechając się lekko.

Nie mogłam tego przyznać. Nie jemu, bo nie chcę, żeby odszedł. On też ma przede mną swoje tajemnice, to czuć. Zwłaszcza czasem, gdy niespodziewanie skupia się na otoczeniu, choć nic się wokół nie dzieje. Tak jakby szelest lub zapach przypominały mu przeszłość.

Schował miecz i strącił mnie z gałęzi. Gdy wylądowałam na trawie, skradł mi delikatny pocałunek. Uśmiechnęłam się lekko.

– Nie powinieneś trenować, rybko? – zapytałam.

– Cały czas trenuję – odparł, przyglądając mi się w sposób, do którego prawo miał tylko on.

– Ciekawe co – droczyłam się z nim.

– Zobaczysz.

Pochylił się nade mną jeszcze niżej i pocałował w nos. Nie wiedzieć, czemu zarumieniłam się jak nastolatka. Z tego powodu zaczął się ze mnie śmiać. Odepchnęłam go, chcąc wstać, ale mi na to nie pozwolił.

– Jesteś urocza – stwierdził.

– A ty martwy, jeśli zaraz nie przestaniesz.

Groźba jednak wyszła słabo, bo pocałował mnie ponownie w nos.

– Dzisiaj nie wygrasz – orzekł.

– Jeszcze zobaczymy.

Siłowaliśmy się w ten sposób jeszcze przez jakiś czas, ale w końcu musiałam odpuścić. Poddałam się pod jego dotykiem, pozwalając, aby cieszył się z tego sukcesu. Mnie przecież też było dobrze z tego powodu, więc nie mam co narzekać.

Nic jednak nie trwa wiecznie. Kolejna scysja z Kandą, który ma swoje dziwne humory, ponowne spotkanie z Leverrierem i nieprzespana noc spędzona w Sanatorium złożyły się w całość reszty dnia, psując mi kompletnie skopany już humor. Mogłam się tylko modlić, żeby nie dostać misji następnego ranka, ale ironia losu zadziałała doskonale jak zwykle w takich przypadkach.

Misja polegała na wybiciu akum w niewielkiej mieścinie pod Paryżem. Niby wszystko jasne, ale coś było nie tak. Poszukiwacze, którzy się tam zatrzymali po drodze, stwierdzili, że dopiero od wczoraj trwa takie zamieszanie. Tak jakby ktoś próbował nas zwabić w pułapkę. Akumami jednak musieliśmy się zająć, bo zaczną ewoluować i wtedy staną się prawdziwym problemem.

Pierwsza partia szybko zniknęła z naszych życiorysów. Byliśmy na małym, uroczym placyku, który był centrum tej części mieściny. Mogliśmy na chwilę odetchnąć, choć wciąż czułam w pobliżu mnóstwo akum.

– Vivian? – Usłyszałam.

Odwróciłam się. Na skraju placyku stała drobna, jasnowłosa dziewczyna w za dużym swetrze narzuconym na starą, wytartą sukienkę do pół łydki. Uśmiechnęłam się radośnie na jej widok.

– Witaj, Evie. Dobrze widzieć cię w zdrowiu.

Zanim podeszła, podbiegłam do niej i objęłam. Nie minęła chwila, jak pojawiło się jeszcze paru członków miejscowej bandy, którym wpadłam w ramiona. Tęskniłam za nimi, bo przywodzili mi na myśl dobre wspomnienia.

Nie było jednak czasu na rozmowy, bo pojawiły się akumy siedzące w cieniu. Do tamtego momentu tylko obserwowały nas, czułam je bardzo wyraźnie, gdy witałam się z przyjaciółmi, ale teraz zaatakowały.

Rozdzieleni z Kandą przez cały dzień uganialiśmy się za akumami. Nie miałam chwili wytchnienia, nawet kontaktowaliśmy się, wciąż walcząc. Nie zwracałam na nic innego uwagi, więc dwie piątki mnie zaskoczyły, gdy zaszło słońce. Wokół było tyle akum, więc nie wyczułam, że dwoje ludzi uciekających przed śmiercią w rzeczywistości było demonami.

Uderzyły z dwóch stron, ogłuszając mnie na moment. Wzbiłam się wysoko w powietrze, żeby jakoś zapanować nad sytuacją. Szybko dostrzegłam ich słabe punkty i to na nich skupiłam swoją uwagę. Jedna z nich przed unicestwieniem powiedziała coś, co mnie zaniepokoiło.

– Drugi egzorcysta i tak zbyt długo nie pożyje, jeśli już nie zdechł.

W pierwszej chwili nie chciałam w to uwierzyć. Kanda miałby sobie nie poradzić? To mało prawdopodobne, ale możliwe. Przecież ten bęcwał nie dba o to, czy zostanie ranny, bo on „nie umrze".

– Łącz z Kandą.

Czekałam, ale golem chłopaka nie odpowiadał. To mnie pchnęło do działania. Musiałam go znaleźć i to szybko.

Biegłam najszybciej, jak mogłam. Nocne powietrze przesycone było obecnością akum, strachem, zapachem krwi i groźbą nadchodzącej tragedii. Musiałam się pośpieszyć, jeśli mamy wrócić oboje do Kwatery Głównej w jednym kawałku.

Wbiegłam na placyk, na którym spotkaliśmy Evie. Kanda wisiał na murze jednego z budynków przebity w dwóch miejscach. Gdy mnie usłyszał, podniósł lekko głowę. Miał zakrwawioną twarz i ból wypisany w oczach.

– To pułapka – wyszeptał ciężko.

Miałam do niego podejść, żeby go stamtąd zdjąć, ale wtedy wokół mnie pojawiło się parę znajomych postaci. Zmarszczyłam brwi na ich widok.

– Evie? Mark? Jean? Co wy tu wszyscy robicie? Przecież wam mówiłam, że to niebezpieczne. Tu są akumy. Uciekajcie.

Nie poruszyli się, jakby nie usłyszeli moich słów. Nie rozumiałam, co się dzieje. Przecież znali ryzyko, obiecali, że nie będą się w to pchać. Co oni kombinują? Do tego jeszcze poczułam obecność Noah. Stał na fasadzie budynku tuż nad Kandą i uśmiechał się cynicznie.

– Witaj, królewno.

– Sheryl, to ty ich kontrolujesz? – warknęłam.

– Byłoby to bezcelowe. Prędzej opętałbym twojego japońskiego kochasia, ale dzisiaj spasuję i obejrzę, jak się łamiesz.

Nie rozumiałam, co miał na myśli. Bardziej jednak obawiałam się o ludzi wokół mnie, którzy jakby sobie kpili z powagi sytuacji. Intuicja ostrzegała mnie przed słowami Sheryla. Dlaczego miałabym się złamać? Chce ich wymordować? Co za chorą grę znowu wymyślili? Rozejrzałam się, ale nigdzie nie dostrzegałam akum, choć ich obecność była tak dobrze wyczuwalna. Gdy Evie i pozostali zbliżyli się, nawet się powiększyła. Przełknęłam ślinę, gdy fragmenty układanki wskakiwały na swoje miejsce. Pokręciłam głową, żeby wyrzucić te myśli i poszukać właściwego rozwiązania.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałam, starając się panować nad głosem. – Zabijesz ich na moich oczach?

– Nie muszę. – Znów ten zadowolony ton.

– Uciekajcie stąd.

Ich twarze wykrzywiły się w upiornych uśmiechach. Z każdym krokiem obecność akum wzbierała na sile. Kręciłam głową niezdolna do poruszenia się i sięgnięcia po broń. Nie wierzyłam w to, co się działo.

– Nie, nie, nie! Nie zamieniliście ich wszystkich. – Miałam ściśnięte gardło.

– Jest ich tu tylko połowa. Wiesz dlaczego.

Sheryl napawał się moim cierpieniem, a ja nie potrafiłam przyjąć tego do wiadomości. Jak to mogło się stać? Dlaczego? Wiedzieli, czym grozi spotkanie z Kreatorem. Ich radosny śmiech nadal brzmiał mi w uszach.

– Nie – szeptałam. – To nie może być prawda. Nie potrafię.

Chciałam znaleźć się w ciepłych ramionach Squalo, schować twarz w jego piersi i obudzić się z tego koszmaru. To się nie dzieje naprawdę. To nie może być prawdziwe.

– Zabijesz ich, królewno? Swoich drogich przyjaciół, którym wpadałaś dzisiaj w ramiona całkiem nieświadoma, że nie są już ludźmi – szydził Sheryl.

Spuściłam głowę w poddańczym geście. Ciało odmówiło posłuszeństwa, a myśli zalała rozpacz. Nie byłam w stanie racjonalnie określić sytuacji. Poruszenie się wydawało się czymś niewykonalnym.

– Noah... to... akumy.

– Zostaw ją i patrz, jak z rozpaczy staje się tym, kim miała się stać – odparł Sheryl. – Co teraz z twoimi przyjaciółmi, królewno?

– Akumy – powiedziałam powoli. – To tylko akumy. Innocence, aktywacja.

W przeciwieństwie do słów mój ruch był szybki i płynny. Odwróciłam się wokół własnej osi i spojrzałam tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał Sheryl. Jego obecność rozpłynęła się wraz z jego zniknięciem. Akumy wokół mnie wybuchły, wzbudzając wiatr i podnosząc z ziemi kurz. Przepełniona rozpaczą opadłam na kolana. Wstrząsnął mną spazm płaczu, łkałam głośno, nie mogąc złapać oddechu. Chciałam umrzeć, niż żyć z rozdartym na kawałki sercem. Prześladowały mnie myśli, że mogłam temu zapobiec. Zawiodłam ich. Kolejny raz cała moja potęga była niczym jak tylko bezużytecznym obciążeniem. Nie mogłam nic zrobić, absolutnie nic.

Uspokoiłam się dopiero po kilku, może kilkunastu minutach. Podniosłam się ciężko nadal zapłakana i podeszłam do fasady, na której wisiał Kanda. Ściągnęłam go i powlokłam się obciążona chłopakiem do pierwszego lepszego motelu.

– Potrzebuję pokoju – powiedziałam bezbarwnie do recepcjonisty.

– Mam tylko z podwójnym łóżkiem.

– Może być.

– Wezwać lekarza?

– Nie.

Zabrałam Kandę na górę, ułożyłam go na łóżku i opatrzyłam. Potem położyłam się na skraju po drugiej stronie, przyciągając do siebie nogi. Nie mogłam pozbyć się łez ani wspomnień. Kiedyś sprawiały radość, teraz tylko ból rozdzierający wnętrzności na kawałki.

– Noah. – Usłyszałam Kandę. – Nie mogłaś nic zrobić.

– Myślisz, że w ten sposób mnie pocieszysz?

Mój głos był zachrypnięty i płaczliwy. Nie miałam nawet siły, żeby się do niego odwrócić. Zrobił to sam, przyciągając mnie za ramię tak, że po chwili leżałam na plecach.

– Rany ci się otworzą. – To jedyne, co mi przyszło do głowy.

– Nie zamierzam cię pocieszać – odparł. – Superbi i tak zrobi to lepiej. Pomińmy tę część, kiedy się was wypierasz. Chcę ci tylko uświadomić, że twoja rozpacz nic nie da. Zrobiłaś to, co do ciebie należało.

Odepchnęłam go gwałtownie, aż syknął z bólu. Jego spokój wzbudził we mnie gniew rozszalały jak tabun spłoszonych koni.

– Co ty możesz o tym wiedzieć?! – wrzasnęłam. – Ty nie masz przyjaciół! Nie wiesz, jak to jest, gdy trzeba im spojrzeć w oczy i ich zabić! Nic, kurwa, nie wiesz!

Zsunęłam się z łóżka i zwinęłam w drżący kłębek. Miałam dość jego mądrości wyssanych z palca. Odchodziłam już od zmysłów, a on mógł mi zaoferować swoje chłodne podejście do sprawy i stwierdzenie faktu, o którym wiedziałam.

Odepchnęłam jego dłoń, gdy chciał mnie dotknąć. Powtórzył to kilkakrotnie, dopóki nie rzuciłam mu się do gardła, kolanem przygniatając jedną z ran.

– Zabiję cię, jeśli zrobisz to jeszcze raz – warknęłam.

Mógł sobie odzyskiwać siły dużo szybciej niż zwykli ludzie, ale nie miał prawa wykorzystywać tego przeciwko mnie. Powinien leżeć grzecznie na swojej połowie łóżka i wypoczywać.

Podniosłam się, pozostawiając go na podłodze. Mimo półmroku zauważyłam plamę czerwieni tam, gdzie jeszcze przed chwilą spoczywało moje kolano. Patrzyłam na niego bezbarwnie, czując, że jedynie porządny kac jest w stanie zagłuszyć ból. Ruszyłam do drzwi.

– Dokąd idziesz? – zapytał.

– Nie twoja sprawa. Zostań tutaj i zregeneruj się.

– Noah, sama nigdzie nie pójdziesz.

– Zabronisz mi?

Odwróciłam się do niego. Ze zdziwieniem zauważyłam, że stoi tylko kilka kroków ode mnie. Może nie wyglądał najlepiej, ale nie zamierzał się ugiąć.

– Jeśli trzeba będzie – odparł chłodno.

– W tym stanie nic nie zrobisz.

Odwróciłam się i złapałam za klamkę. Zanim jednak otworzyłam drzwi, zostałam do nich brutalnie przyciśnięta całym jego ciężarem. Dodatkowo chwycił mnie za nadgarstki.

– Wyjaśnijmy coś sobie, Noah. Mam dość twoich obelg pod moim adresem. Nie wiesz, czy nie musiałem stanąć przeciwko przyjacielowi, więc skończ pieprzyć, że nic nie wiem. Nie ty jedna doznałaś krzywd i upokorzeń, a tylko ty zachowujesz się jak nieszczęśliwa królewna. A kiedy mówię, że nigdzie sama nie pójdziesz w tej sytuacji i o tej porze, to tak jest chyba, że prosisz się o kłopoty. Jestem ranny, nie martwy – wysyczał z pogardą.

– I tak stąd wyjdę – odparłam. – Choćbym miała się czołgać.

Próbowałam go odepchnąć, ale nie pozwolił mi się uwolnić. To go męczyło, słyszałam, jak dyszy tuż nad moim uchem, ale to nie zmieniło nacisku na moje ciało.

– Ty naprawdę pragniesz kłopotów.

– Jedyne, czego teraz pragnę, to zagłuszyć ból. Rozumiesz? Kanda, ja oszaleję. To mnie pożera od środka.

– Nigdzie cię nie puszczę.

Przyciągnął mnie do siebie delikatnie i z czułością, odwróciłam się w jego ramionach i przytuliłam do jego torsu. Po chwili siedzieliśmy na podłodze. Oparł się plecami o drzwi, obejmując mnie w milczeniu. Wbrew rozsądkowi uspokoiłam się, a irracjonalna potrzeba wyjścia z pokoju zniknęła.

Siedzieliśmy tak aż do świtu, kiedy zmęczenie wygrało i pchnęło mnie w sny. Jednak wspomnienia nie dały mi spokoju i bombardowały moją podświadomość tak intensywnie, że obudziłam się z płaczem.

Kanda nawet się nie poruszył z miejsca od naszej kłótni. Pogłaskał mnie uspokajająco po włosach, ale palący ból w okolicach serca nie zniknął.

– Muszę się napić – powiedziałam.

Przytrzymał mnie, gdy się poruszyłam. Jakoś żadnemu z nas nie przeszkadzała aż taka bliskość fizyczna.

– Lepiej, żebyśmy wrócili do Kwatery Głównej i Superbi się tobą zajmie – odparł spokojnie.

– To nie pomoże – wymamrotałam.

– A upicie się pomoże?

– Na chwilę zapomnę.

– To nie rozwiązanie. Ból w końcu minie.

– Kłamiesz. Ta rana nigdy się nie zagoi.

– Ale nauczysz się z nią żyć.

Spojrzałam na niego zaintrygowana jego tonem. Co on znowu ukrywał? Przełożył mi niesforne pasemko za ucho delikatnym, czułym gestem. Wiedziałam, do czego zmierza. Czyżby zapomniał, że jest Squalo? Nie pozwolę. Podniosłam się ostrożnie niepewna własnych nóg.

– Idę pod prysznic – oznajmiłam.

Czar prysł bezpowrotnie. Zostawiłam go dziwnie milczącego i odgrodziłam się od niego drzwiami łazienki. To wszystko było niemożliwe. Tak nie powinno być w żadnej mierze.

Oparłam się o płytki i ześlizgnęłam się po nich z braku sił. Miałam dość. Nic nie mogło pomóc. To był tylko pretekst, żeby uciec od Kandy. Nie wiem, czy chciał wykorzystać sytuację czy nawet o tym nie myślał, ale nie mogłam pozwolić, żeby to się tak skończyło. Nie mogłabym później spojrzeć sobie w twarz. Nie mówiąc już o Squalo, bo to z pewnością skończyłoby się rozlewem krwi. Dobrze wiem, jak na siebie reagują.

Dopiero po paru minutach zorientowałam się, że nie słychać szumu wody, który zagłuszałby moją słabość. Kanda pewnie się zastanawia, co robię, a tak nie powinno być. Podniosłam się z podłogi, zrzuciłam z siebie ubranie i w końcu zabrałam się za kąpiel. Gorąca woda tylko mnie oparzyła, ale nie poczułam bólu fizycznego. Nie przysłonił cierpienia serca i świadomości tego, dczego doprowadziłam. Jak mogłam nie zauważyć, że stali się akumami? To się nie powinno zdarzyć. Do jasnej cholery, jestem egzorcystą i Noah. Ta kombinacja nie powinna zawieść w kwestii akum. Jednak zawiodła. Pomimo tego wszystkiego, co mam światu do zaoferowania jako egzorcysta, nie mogłam nic zrobić, żeby tego uniknąć. Ci, których nazywałam przyjaciółmi, którzy chronili mnie i zaopiekowali się mną, gdy tego potrzebowałam, stali się akumami, moimi wrogami, zabawkami w rękach Kreatora i Noah. Ich krew splamiła mi ręce i żadna woda tego nie zmyje.

Gdy wróciłam do pokoju, Kanda zmieniał sobie opatrunki. Bez słowa sama się tym zajęłam, czując się zobowiązana. Nie rozmawialiśmy ani o tym, co się wydarzyło ani o sytuacji, w której się znaleźliśmy. To nie miało prawa bytu. Milczenie było dla nas najlepszym lekarstwem zapobiegającej kolejnej bezsensownej awanturze, w której będziemy się tylko ranić.

Po powrocie do Kwatery Głównej rozeszliśmy się. Nie wiem, gdzie Kanda poszedł. To nieistotne. Jedyne, czego potrzebuję to własne łóżko, w którym mogę się ukryć przed całym światem. Tak też zrobiłam po zamknięciu drzwi do swojego pokoju. Nawet się nie przebierałam, zrzuciłam tylko płaszcz, bo zapach krwi za bardzo mnie drażnił.

Nie minęło nawet dziesięć minut od mojego powrotu, gdy usłyszałam, jak ktoś wchodzi do pokoju i zamyka drzwi na klucz. Łóżko ugięło się pod jego ciężarem, gdy mnie objął.

– Co się dzieje? – Usłyszałam.

– Nic nie mów – poprosiłam.

Odwróciłam się w jego ramionach i przylgnęłam do niego. Na opowieści będzie jeszcze czas, później mu wszystko opowiem, ale teraz chcę odpocząć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro