Rozdział 18.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„These wounds won't seem to heal 
This pain is just too real 
There's just too much that time cannot erase"


O ile Arka była pełna światła, tak korytarze Centrali skrywał przygnębiający mrok. Tak jakby od początku miał mi uświadomić, że nic, nawet Kanda idący za mną, nie jest w stanie mnie ocalić przed śmiercią w tych nieprzyjaznych murach. Od dawna wiedziałam, że niepisane jest mi umrzeć śmiercią naturalną, ale nadal to trochę bolało.

Black poprowadziła nas pewnie prosto do głównego generała. Mężczyzna siedział na podwyższeniu, a jego twarz skrywały cienie. Dość efekciarski zabieg, by mnie zastraszyć i przypomnieć o hierarchii, którą do tej pory miałam nieco w poważaniu. Niepotrzebna szopka, skoro i tak wydali już na mnie wyrok.

– Generale, przyprowadziłam Vivian Walker i Yuu Kandę – odezwała się Black, kłaniając się przed mężczyzną z respektem.

Chwilę później usunęła się w cień. Wypełniła swoje zadanie i nic jej nie trzymało przy moim boku.

– Słynna córka Czternastego – stwierdził mężczyzna. – Nie przeszłaś jeszcze pełnego przeobrażenia.

– Jestem egzorcystą – prychnęłam.

– Dość bezczelnym, jak widzę. W twojej sytuacji miarkowałbym się, dziewczyno. A ty, Yuu Kando, czego tu szukasz? – zwrócił się do Japończyka.

Ten oszczędnie skinął głową, po czym wyciągnął z kieszeni kopertę.

– Kierownik Kwatery Głównej, Komui Lee przysłał mnie z listem dla pana, generale.

– Pokaż.

Kolejne minuty wypełniała cisza. Zastanawiało mnie, co było w tym liście, choć nie sądziłam, żeby miało mnie ocalić. To jednak miły gest, że Komui próbuje do samego końca. Nawet jeśli zdechnę jak śmieć.

Dalszej rozmowy nie było, zostaliśmy odprowadzeni do pokoi, gdzie mieliśmy oczekiwać nie wiadomo na co. Czemu nie odesłali Kandy? Był raczej potrzebny gdzie indziej.

Kiedy zamknęły się za mną drzwi, poczułam nieznośną pustkę. Tak jakby już ten pokój miał mnie pozbawić wszelkiej nadziei na ratunek. Co robić? Przecież nie mogę się załamać.

Do głowy wpadł mi dość głupi pomysł. Zawahałam się, ale po chwili pukałam już do drzwi naprzeciw moich, gdzie rezydować miał Kanda.

– A ty tu czego? – warknął, gdy tylko mnie dostrzegł.

– Jeśli ci przeszkadzam, powiedz. Po prostu czuję się tu obco.

– Zaczynasz okazywać słabości? – zakpił.

– Musisz mnie obrażać?

– Nie miałem takiego zamiaru. Chcesz, to zostań. Tylko mi nie przeszkadzaj.

Usiadł na podłodze i zaczął medytować. Klapnęłam w kącie. Nie patrzyłam na niego. Sama obecność kogoś znajomego trochę mnie pocieszała. Jutro może mnie już nie być. Któż wie?

Minęło kilka dni. Jakoś nikomu się nie śpieszyło, żeby mnie zabić lub wypuścić. Woleli potrzymać mnie w niepewności. Każdego wieczoru zastanawiałam się, czy obudzę się rano. Kanda pewnie też wiedział, że jego obecność nic nie pomoże. Oczywiście, wywiązywał się z obowiązków. Dużo czasu spędzaliśmy w swoim towarzystwie na spacerach w rzymskich ogrodach. Z tyłu zawsze ogon jakbyśmy zamierzali uciec albo skontaktować się z Noah. Mało rozmawialiśmy, ale przynajmniej nie kłóciliśmy się. Komui byłby zadowolony. Unikałam kłótni jak ognia. Aż do pewnej chwili...

W Watykanie jak i w całym Rzymie przeważało bardzo stare budownictwo. Zamiast jak w Londynie łazienek w wielu miejscach funkcjonowały łaźnie, nieraz wspólne, co mnie trochę przerażało, bo nie było łatwo wybrać moment, żeby nikogo tam nie zastać.

Samotna kąpiel dała chwilę wytchnienia. Owinięta w ręcznik moczyłam jeszcze nogi, choć nie dane mi było zostać samej aż tak długo. Odwróciłam się, słysząc kroki. Chwilę później z kłębów pary wyłonił się Kanda. Zmierzył mnie spojrzeniem, na które się wzdrygnęłam.

– Na co się gapisz? – warknęłam.

– Kiedy się wymknęłaś?

– Nie twój interes. Przestań się gapić.

– Co ukrywasz?

– Nic, co miałoby cię interesować.

– A może jednak.

– Daj mi spokój. To nie twoja sprawa.

Uśmiechnął się paskudnie, robiąc krok w moją stronę. Skuliłam się instynktownie, ale zaraz się wyprostowałam. Nie dam się zastraszyć, nie jemu. Choć nie było to ani odrobinę komfortowe.

– Wynoś się stąd – warknęłam. – I przestań się gapić.

– Odzwyczajona? – zakpił.

Krew we mnie zawrzała. Kanda był bezczelny, ale teraz przekroczył wszelkie możliwe granice.

– Uważasz mnie za dziwkę? – zapytałam cicho.

– Przez cały czas kradłaś? Nie sądzę.

– Ty nigdy nie zasmakowałeś głodu, zimna i strachu. Tak jest na ulicy. Nie mamy wyboru. Myślisz, że chciałam? – Głos mi drżał. – Ty mogłeś jeść, spać w ciepłym łóżku. Ja musiałam walczyć o wszystko, bo taka jest ulica. Robisz wszystko dla odrobiny luksusu, który dla innych jest codziennością, ale później wszystko wraca. Nienawidziłam siebie za to, co robiłam. To nie jest takie łatwe przejść nad tym do porządku dziennego, normalnego życia, a świat nie pomaga. Tylko dorzuca kolejne kłody pod nogi.

Nie planowałam uzewnętrzniać się przed nim, ale słowa same popłynęły podżegane strachem. Nie wiedziałam, do czego Kanda jest zdolny, a w tym momencie nie ufałam mu za grosz. Przyglądał mi się w milczeniu, co peszyło mnie tylko bardziej.

– Co Lavi ci zrobił? – zapytał.

Zaczerwieniłam się gwałtownie, bo choć do niczego nie doszło, to tamta sytuacja też nie była dla mnie komfortowa.

– A co ciebie to obchodzi? – zapytałam wściekle.

– Ciekawość.

– Jesteście siebie warci.

Roześmiał się, a we mnie się zagotowało.

– Takie to zabawne? – warknęłam. – Oni też się zawsze śmiali. Wątpię, żebym miała tym razem tyle szczęścia, więc na co czekasz? Na zaproszenie?

Przestał się śmiać, za to spojrzał na mnie twardo.

– Gdybym chciał ci zrobić krzywdę, byłoby już po fakcie.

– Gardzisz mną? Łatwą ofiarą? Noah?

Rozwinęłam ręcznik. Było mi już wszystko jedno. Jedna rysa na duszy więcej czy mniej – jakie to miało znaczenie? I tak czeka mnie śmierć. Nieważne z czyjej ręki.

Kanda odwrócił wzrok.

– Przestań. Co chcesz tym osiągnąć? Podbudować własną wartość? Ubierz się.

– Nie rozumiem cię. Co, wolisz chłopców? – syknęłam.

– Może jestem draniem, ale nie mam zamiaru spełniać twoich chorych domysłów. Jaki miałbym w tym cel, co?

– Nie rozumiem cię, Yuu. Normalny mężczyzna nie przegapiłby takiej okazji.

– Normalny mężczyzna nie dotknąłby kobiety bez jej pozwolenia, ale możesz tego nie rozumieć. Ubierz się. Chyba zostało ci jeszcze trochę godności, Noah.

Spojrzałam na niego zaskoczona. Nie spodziewałam się po nim takiego odruchu. Co to było? Litość? Nie wiem, ale owinęłam się na powrót ręcznikiem.

– Możesz się odwrócić. Nie rozumiem cię, Yuu Kanda. Masz taką broń przeciw mnie, a z niej nie korzystasz.

– Mam swoje powody. Nie wnikaj.

– Pamiętaj o jednym: nie chcę twojej głupiej litości.

– To nie litość. Nie zasługujesz na nią, Noah.

– Spotkamy się na kolacji.

Wyszłam. Wciąż nie mogłam sobie tego poukładać. Kanda nie odpuszczał, kiedy mógł mi zrobić na złość, więc co spowodowało, że nagle przestał? Misja?

Niespodziewanie w Watykanie pojawił się Komui. Widziałam go tylko przez chwilę, jak rozmawiał z Kandą, bo zaraz zaciągnięto mnie do laboratorium robić jakieś badania nad moim innocence. Akurat dzisiaj im się zebrało, co samo w sobie było podejrzane. Jednak jeśli liczyli na to, że obędą się bez obecności mojego cienia, grubo się pomylili, bo Kanda nie omieszkał nam towarzyszyć. Przy tym nie patrzył na mnie w ogóle. Od dwóch dni nie zamieniliśmy słowa, a większość czasu spędziłam w czterech ścianach kwatery, którą mi przydzielono.

– Rozbieraj się.

– Po kiego diabła? – warknęłam na naukowca, który wydał mi to bzdurne polecenie.

– A jak niby mamy obejrzeć twoje plecy? Nie dyskutuj. Opór z twojej strony to bardzo głupi wybór. Że też Kierownik Lee do tej pory nie zebrał wszystkich informacji na twój temat.

Zgrzytnęłam zębami. Dla tych ludzi byłam jedynie ciekawym wybrykiem natury, który warto było zbadać, nim padnie na mnie wyrok. To, jak ja się z tym poczuję, nie będzie miało żadnego znaczenia.

– Nie, dziękuję – syknęłam. – Nie będę się przed wami obnażać.

– Jakiś problem?

W drzwiach przystanął Leverrier w towarzystwie jakiegoś mężczyzny, którego spojrzenie przeszyło mnie na wskroś. Raczej się z nim nie polubię.

– Nie współpracuje, inspektorze. Zdaje się, że będziemy musieli sięgnąć po bardziej radykalne środki.

Kanda poruszył się niespokojnie, co zwróciło chyba tylko moją uwagę. Cała reszta jakby zapomniała o jego obecności.

– Jeśli to konieczne, choć zdawałaś się inteligentną dziewczyną, Wiwianno. – Spojrzał na mnie z satysfakcją w oczach. – Chyba nie masz nic do ukrycia, jeśli chodzi o innocence.

Mogłam tylko zacisnąć zęby. Tym razem musiałam oddać mu pole, co doprowadzało mnie do szału. Nie czułam się z tym komfortowo, gdy rozpinałam guziki koszuli i obnażałam plecy przed tym stadem hien.

Niedługo później do laboratorium wszedł Komui. Uśmiechnął się na mój widok. Jak zwykle był zadowolony z życia. Ten jego optymizm mnie przerastał.

– Witaj, Vivian. Dobrze cię widzieć.

– W takich warunkach każda przyjazna twarz jest mile widziana.

– Jeśli Vivian nie będzie wam już potrzebna, chciałbym zabrać ją na spacer.

– Proszę bardzo, Komui. Zabierz także egzorcystę. Tylko nam przeszkadza.

– Chodźcie.

W trójkę wyszliśmy na zewnątrz. Świeciło słońce, przypominając o zbliżającym się lecie. Pierwszy raz od przybycia tutaj spacerowałam po miejskich ulicach. Nikt nie zwracał na nas szczególnej uwagi, możliwe, że mieszkańcy byli przyzwyczajeni do postaci z różanym krzyżem na ubraniach.

Komui nawijał jak katarynka o nieistotnych rzeczach. Nie wyczuł albo nie chciał czuć napięcia pomiędzy mną a Kandą.

– Co ci powiedział główny generał? – zapytałam w końcu.

– Że jesteś bezczelna – próbował żartować.

– Nie owijaj w bawełnę – prychnęłam. – Chcę znać prawdę.

– Leverrier jest na ciebie cięty. Dobrze o tym wiesz. Nie chce cię za bardzo puścić, a bez jego zgody nici z powrotu. Przykro mi, Vivian, ale musisz tu na razie zostać.

– Nie mogę wrócić z Black?

– Nie. Według nich nie radzimy sobie z tobą, a Shanon jest nieobiektywna.

– Jak długo mam tu być? – Moje gardło próbowało się zacisnąć z nerwów.

– Miesiąc – odpowiedział cicho, zawracając.

– To długo. Kanda może wam być potrzebny.

– Kanda wraca ze mną.

– Chcesz ją tu zostawić? – odezwał się nieoczekiwanie Japończyk.

– Nie chcę, ale taka jest umowa. Inaczej nigdy jej nie wypuszczą.

– To niebezpieczne.

– Ufam głównemu generałowi. Jeszcze dziś wieczorem wracamy do domu.

Nie dałam po sobie poznać smutku. Wiedziałam, że żaden z nich nie chce mnie tu zostawiać. Martwili się. No dobra, może Komui się martwił. Nie wiem jak Kanda. I chyba nigdy się nie dowiem.

Wróciliśmy do Centrali. Pożegnałam się z nimi bez świadków.

– Uważaj na siebie, Noah.

– Ty na siebie też, Japończyku. Spotkamy się za miesiąc.

– Jeśli będzie do tego okazja.

Wieczorem już ich nie było. Zostałam sama wśród wrogich mi ludzi. Musiałam dać sobie sama radę. Jak zwykle.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro