Rozdział 106.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Don't leave me now

stay another day

with me"


Coś mnie wybudziło o świcie. Niezbyt przytomna otworzyłam oczy i obróciłam się na plecy, przez co poczułam, że nie jestem sama w łóżku. Przetarłam szybko powieki, spojrzałam na postać obok mnie – Abba. Uśmiechnęłam się lekko. Musiała mieć jakiś koszmar i dlatego przyszła, pewnie nie była w stanie mnie dobudzić. Ostatnio często mój sen jest bardzo głęboki i nie pamiętam snów, choć mam wrażenie, że to bardzo ważne. Dziwne, tak jakby od przypomnienia sobie tych mar zależało moje życie.

Przykryłam Abbę dokładniej i cicho ześlizgnęłam się z łóżka. Nie chciałam jej obudzić, niech śpi. Auren za to jak zwykle był czujny i spojrzał na mnie, kiedy się ruszyłam. Nie zaalarmował jednak swej pani, za co byłam wdzięczna.

Spojrzałam w lustro – blizny po ataku Layli prawie zniknęły, żeby je zobaczyć, trzeba się dobrze przyjrzeć. Przejechałam po nich palcami w zamyśleniu, to wszystko nie powinno się zdarzyć. Gdzie popełniłyśmy błąd? Czy naprawdę Layla tak mnie nienawidziła za to jedno wydarzenie? A może to zaczęło się już wcześniej? Nie wiem nawet, czy jest sens rozwodzić się nad tym wszystkim. Teraz już nic nie zmienię, obie siostry są martwe. Nie powinnam o tym myśleć.

Rozebrałam się i weszłam pod ciepły strumień wody. Spływała po mnie cicho, ale zmyła tylko wspomnienia nocy, nie moje troski. Zamknęłam oczy, kierując twarz ku strumieniowi. Wtedy pod powiekami zobaczyłam rozmazaną plamę bieli, jakby postać ludzką. Z wrażenia otworzyłam oczy, ale gdy je ponownie zamknęłam, obraz się nie pojawił. Czyżby kolejna zagadka przeszłości? Kiedy wreszcie dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi?

Odsunęłam od siebie tę myśl, zakończyłam prysznic i wytarłam się dokładnie. Owinięta białym ręcznikiem weszłam do pokoju i usiadłam na parapecie. Założyłam rękawiczkę na prawą rękę, żeby ją zabezpieczyć. Kolejny problem dla wszystkich wokół. Ciekawe, kiedy Kronikarz wróci i co ustalił. Byłoby miło, gdyby tym się ze mną podzielił. Przynajmniej wiedziałabym, co i jak oraz byłabym mniej niebezpieczna dla otoczenia i samej siebie.

Wyciągnęłam przed siebie rękę, rozprostowując palce. Nie brakowało jej sprawności, a jednak nie mogłam być jej pewna. Nie miałam pojęcia, jak długo jeszcze przekleństwo będzie rosło i jaka będzie jego siła. Czasem mam wrażenie, że im bliżej mi do Noah, tym większe staje się przekleństwo. Czyżby był tu jakiś związek? Kolejne pytanie bez odpowiedzi. To już się robi gorzkim żartem.

Czas mijał mi na luźnych przemyśleniach. Nawet nie zauważyłam, jak promienie słoneczne oświetliły pokój i siłą rzeczy także mnie. W ich blasku na mojej skórze było widać każdą bliznę, choćby najmniejszą. Wyglądało to tak, jakbym była pokryta delikatną pajęczynką moich dawnych kroków.

Cichy odgłos z łóżka zwrócił moją uwagę. Abba właśnie się obudziła, nerwowo szukała mnie w posłaniu. Uśmiechnęłam się lekko.

– Tu jestem, maleńka – odezwałam się. – Dobrze spałaś?

Usiadła i spojrzała na mnie. Wyraźnie się uspokoiła.

– Chyba tak – odpowiedziała. – Długo nie śpisz?

– Już jakiś czas. Nie chciałam cię przedwcześnie budzić.

– Vivian, czy ty nas zostawisz? – zapytała niespodziewanie.

– Dlaczego miałabym was zostawić?

– Wszyscy szepczą po kątach, że się zmieniasz i oddalasz się od nas.

Zeskoczyłam z parapetu i podeszłam do niej. Usiadłam na skraju łóżka, Abba przytuliła się do mnie.

– Może mają trochę racji, ale to jeszcze nie powód, żebym odchodziła.

– Ale...

– Nie odejdę tylko dlatego, że tak mówią. Nie bój się, maleńka. Jakoś sobie poradzimy.

– Kocham cię.

– Ja ciebie też. Nawet nie wiesz jak bardzo. – Przygarnęłam ją mocniej do siebie.

Sama bałam się tego, co miało dopiero nadejść. Nie wiedziałam, czy się z tego wykaraskam i w jakim stanie. Zbyt wielu pragnie mojej śmierci: gwałtownej lub powolnej i bolesnej, ale śmierci. Musiałam jednak mówić z całą pewnością siebie, jaką miałam, żeby uspokoić Abbę. Każdą osobę w Zakonie potrafiłabym do siebie zniechęcić, ale nie ją. Wiara we mnie tej małej dziewczynki była niepojęta i nieograniczona, mogłam na nią krzyczeć, klnąć, nawet ją uderzyć, a ona nadal powtarzałaby, że mnie kocha. Musiałam kłamać dla niej, dla spokoju jej serca, choć obie nas to bolało jak diabli.

Ciszę przerwało pukanie. Trochę wczesna pora na większość ludzi w Zakonie, egzorcyści zazwyczaj schodzą się na śniadanie, poszukiwacze również, a pozostali są już na swoich stanowiskach pracy.

– Proszę.

Do środka wszedł Lavi. Wyglądał dość marnie, najwyraźniej jeszcze się nie dobudził.

– Mamy pilną robotę, Vivian – powiedział.

– Zaraz przyjdę. Tylko się ubiorę – odparłam, wyswobadzając się z objęć Abby.

Lavi kiwnął głową i poszedł do mojego sąsiada zza ściany. Spojrzałam na małą.

– Czas wrócić do świata, maleńka.

– Nie chcę, żebyś jechała. – Skrzywiła się.

Wyglądała przy tym uroczo.

– Wiesz, że nie ode mnie to zależy. Idź się ubierz i marsz na stołówkę. Ja się muszę ubrać.

– Vivian, wróć do mnie.

Przytuliłam ją do siebie. Czyżby koszmar tak ją wystraszył?

– Wrócę, głuptasie. Nie martw się. Kandę też przyprowadzę w jednym kawałku. No dobra, może w dwóch.

Zaczęłyśmy się śmiać, ale udało mi się. Abba się uspokoiła i zapomniała o lękach. Pocałowała mnie w policzek i poszła do siebie, a ja zaczęłam się ubierać. Zignorowałam przy tym głód. Ważniejsza była misja, a śniadanie potem jakoś się zorganizuje. To nic wielkiego.

Na schodach minęłam Squalo, zignorowaliśmy się wzajemnie i szybko poprawiliśmy to wydarzenie na błąd, bo okazało się, że także został wezwany do Kierownika. W gabinecie byli już Lavi i Kanda. Poczułam kawę i grzanki – śniadanie Komuiego. Z czarnym napojem dałam sobie spokój, ale tostem nie pogardziłam.

– Vivian, czy ciebie nikt kultury nie uczył? – zapytał Kierownik.

– Moja kultura jest głodna – odparłam, siadając obok Laviego.

Komui westchnął i dał mi spokój. W końcu sam ściągnął nas przed śniadaniem, więc niech nie narzeka.

– Nieważne. Sprawa jest dość poważna i pilna. W okolicach miasteczka Souvo w zachodniej Francji pojawia się duch młodej dziewczyny nawołujący swego kochanka. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent to działanie innocence, ale w tej chwili to nieważne, bo w samym Souvo jakąś godzinę temu akumy rozpoczęły atak na mieszkańców i musicie tam jechać teraz.

Poważna mina Kierownika jednoznacznie określała, że żartów nie ma. Tym razem nie mogliśmy poświęcić czasu na przygotowania. Jeśli akumy zniszczą miasteczko, to dorwą innocence, a na to pozwolić nie można.

– Coś jeszcze? – zapytał Kanda.

– Nie. Pośpieszcie się.

Miałam już ze sobą torbę, więc niczego więcej nie potrzebowałam. Ruszyliśmy od razu rozbudzeni zapachem kawy Kierownika i przypływem adrenaliny na wieść o wyczynach wroga. Nie było czasu na plany, rozmowy czy myśli o śniadaniu.

Arka przeniosła nas na skraj miasteczka. Uczucie obecności akum było tak silne, że syknęłam, a ręka na moment zdrętwiała. Już stąd widzieliśmy ogrom zniszczeń. Nie ma co się zastanawiać, czas działać. Rzuciliśmy się w wir walki, nie zwracając na siebie wzajemnie uwagi. Liczyło się tylko pokonanie wroga, nic więcej. Kolejne ciosy wykonywałam automatycznie, nie myślałam ani o nich ani o niczym innym. Tak jakbym wyłączyła część siebie, pozostawiając tylko maszynę do zabijania akum. Walka była dla mnie naturalna, zabijanie wrogów wręcz dawało przyjemność, choć może tak nie powinno być. Nie od dziś wiadomo przecież, że jestem bardziej podatna na zło niż inni egzorcyści. Przekleństwo przypomina mi o tym za każdym razem, w każdej walce, gdy zaczyna mnie ponosić. Kiedyś to może być za mało...

Wylądowałam na szczycie jednego z domów w przysiadzie i czujnym spojrzeniem omiotłam pole walki. Chmara akum zmniejszyła się do grupy kilku osobników zajętych chłopakami. Odetchnęłam głęboko i ruszyłam w stronę Squalo. W ostatniej chwili udało mi się zablokować atak, gdy szermierz był zajęty dwoma innymi demonami. Wymieniliśmy się spojrzeniami i wróciliśmy do walki.

Parę minut później było już po wszystkim. Mój spokój upewnił chłopaków, że pozbyliśmy się wszystkich akum i możemy odetchnąć. Wokół nas jednak nie było tak kolorowo, demony spowodowały dość sporo zniszczeń i pewnie wiele ofiar. Na to poradzić nie mogliśmy.

Ocalali mieszkańcy zaczęli wychodzić ze swych kryjówek, wciąż byli czujni, jakby czekali na kolejny atak wroga. Spośród nich wyszli dwaj poszukiwacze, którzy nas tu ściągnęli. Na ich twarzach pojawiła się ulga.

– Szybko się z nimi uporaliście – odezwał się jeden z nich.

– Mogliście nas wezwać wcześniej – odparłam dość chłodno.

– Jesteśmy wdzięczni za pomoc – powiedział jeden z mieszkańców. – Te potwory mogły zniszczyć Souvo. Jak możemy się wam odwdzięczyć?

– Bylibyśmy wdzięczni za śniadanie – wypowiedziałam to, o czym myśleliśmy wszyscy.

– Oczywiście. Moja żona zaprowadzi was do naszego domu i ugości. To będzie zaszczyt.

Najwyraźniej był burmistrzem miasteczka, bo nikt słowa nie powiedział. Dla nas nie było to takie ważne, choć rzadko się zdarza, że jesteśmy przyjmowani z takim entuzjazmem. Zazwyczaj szacunek wynika z powiązania egzorcystów z papieżem, a pod nim kryją się strach i niechęć do nas. W końcu jesteśmy inni, zwykle niszczymy wszystko wokół w czasie walki, nieraz odbieramy rodzinom ich członków, bo są zsynchronizowani. Nikt nie mówił, że ta robota należy do lekkich, ale czasem wystarcza jeden uśmiech jako nagroda za nasz trud. To miłe, kiedy pojawiają się ludzie, którzy nie uważają nas za potwory. Daje złudne poczucie normalności.

Żona burmistrza była średniego wzrostu blondynką o niebieskich oczach. Uśmiechała się do nas życzliwie, kiedy szliśmy do ich domu. Poszukiwacze ciągnęli się za nami, mieli dla nas informacje o duchu kochanki. Cieszyłam się, że dom stał niezbyt daleko od pola walki, moi towarzysze też odetchnęli z ulgą, bo wszyscy wokół obracali się za nami, pozdrawiali, a nawet próbowali łapać za płaszcze, żeby chociaż nas dotknąć jak jakiś cudotwórców. Ludzie to naprawdę mają skłonności do skrajności, jak nie w jedną stronę, to w drugą.

Zostaliśmy wprowadzeni do kuchni połączonej z jadalnią. Było tu bardzo ładnie, choć skromnie. Pani domu wskazała nam miejsca przy stole.

– Usiądźcie, proszę. Zaraz coś przygotuję. Elizabeth! – zawołała.

W drzwiach pojawiła się młoda dziewczyna o jasnych włosach i różnokolorowych oczach: prawe miała zielone, lewe niebieskie. Ukłoniła się przed nami z nieśmiałością panny na wydaniu.

– Nakryj do stołu, Elizabeth – nakazała jej matka.

– Tak, mamo.

Dziewczyna wzięła się za naczynia. Za to Lavi wodził za nią spojrzeniem i wiedziałam, że zaraz zacznie się nagabywanie. Szturchnęłam go lekko.

– Zachowuj się.

– Czego ty ode mnie chcesz, Vivian? – zapytał i nachylił się nad moim uchem, żeby szepnąć: – Czyżbyś była zazdrosna?

Na mnie te jego sztuczki nie działały. Zbyt długo o mnie zabiegał, żebym teraz na to zareagowała. Zresztą byliśmy przyjaciółmi i w tej kwestii istniały tylko żarty.

– A nawet jakby to co? – Spojrzałam mu w oczy z figlarnym błyskiem. – Nie chcę, żebyś robił z siebie błazna.

Wykrzywiłam usta w drwiącym uśmieszku. Lavi mruknął coś niezrozumiale pod nosem i wrócił na swoje miejsce. Zaśmiałam się i zmierzwiłam mu włosy. To nie tak, że byłam zazdrosna o to, że interesuje się innymi dziewczynami, miał do tego prawo, skoro ze mną nie wyszło. Chciałam go jednak ochronić przed zgubnymi poczynaniami. Blondyneczka patrzyła na chłopaków jak na bohaterów, była jeszcze niewinna i zapewne naiwna, więc nuta zainteresowania nią mogła skończyć się jej łzami i problemami z naszym gospodarzem. Mniejsza z tym.

Gdy tylko posiłek został podany, przestało mieć znaczenie wszystko inne, dopóki nie pozbyliśmy się pierwszego głodu. Wiedzieliśmy przecież, że trzeba się zająć innocence. Jeden z poszukiwaczy wyjaśnił nam wszystko.

– Porywa mężczyzn? – zapytałam, patrząc na Squalo.

Zbyt często sięgał ręką do pleców z wyrazem irytacji na twarzy. Nie przypominam sobie, żeby oberwał.

– Nie, ale ludzie boją się wychodzić w nocy z domów, a w ciągu dnia do lasu. Duch ich atakuje.

– Jest materialny?

– Nie. Ludzie jednak mówią, że kiedy ich atakuje, przenika ich dotkliwe zimno.

– Rozumiem. Rybko, co ci jest?

– Nic – burknął.

– Przecież widzę.

Wstałam, obeszłam stół i stanęłam za nim. Nie był z tego względu zachwycony.

– Nie interesuj się – warknął.

– Nie zachowuj się jak dziecko – odparłam.

– Zostaw. – Szarpnął się w moją stronę, gdy chciałam go dotknąć.

Obróciłam go plecami do siebie i warknęłam:

– Siedź spokojnie, bo ci łapy przytwierdzę do stołu, jak nie wiesz, co z nimi zrobić.

Odgarnęłam mu włosy na bok i go dotknęłam. Czułam pod palcami, że coś jest nie tak. Warczał pod nosem, gdy wprawnie rozpięłam i zdjęłam z niego mundur. Na koszuli wykwitła czerwona plama. Pokręciłam głową i tę część garderoby także z niego zdjęłam. Rana była wąska, ale za to długa. Na palcach została mi czerwień. Podstawiłam dłoń pod nos Squalo.

– To jest nic? – zapytałam.

– Rana z poprzedniej misji – przyznał niechętnie. – Nic mi nie będzie.

– I pewnie nieopatrzona, bo po co? A teraz się otworzyła.

– Vooi! Nie musisz się o mnie martwić – warknął.

Uderzyłam go lekko w głowę otwartą dłonią. Gorzej niż z dzieckiem.

– Dla twojej wiadomości nie chodzi o ciebie a o misję – powiedziałam gniewnie. – Przez takie coś możesz zawalić całą robotę, a my nie mamy czasu na głupoty kogoś takiego jak ty. Zresztą Komui nie będzie zachwycony jak przywieziemy cię w trzydziestu kawałeczkach.

Aktywowałam innocence i wyleczyłam jego ranę. Córka burmistrza przyniosła miednicę z wodą i opatrunki. Aż otworzyła usta, gdy zobaczyła efekt mojej pracy. Uśmiechnęłam się do niej. Dla nas to było normalne, dla zwykłych ludzi coś niepojętego na miarę cudu. Zmyłam krew i powiedziałam:

– Ubieraj się.

Spojrzał na mnie.

– No co? Chyba nie myślisz, że jeszcze cię ubiorę? – rzuciłam z ironią.

– Vooi! Sama mnie rozebrałaś.

Pochyliłam się nad nim i szepnęłam mu do ucha z jadem:

– Nawet swoich kochanków nie ubierałam, więc ciebie mam? Za wysoko się cenisz, rybko złota.

Odskoczyłam z drwiącym uśmiechem, zanim poderwał się z miejsca i rzucił się w moją stronę. Kanda powstrzymał go przed tym drugim. Staliśmy naprzeciw siebie w napięciu. Mierzył mnie wściekłym spojrzeniem, gdy nadal się uśmiechałam i oceniałam go wzrokiem. Było na czym oko zawiesić, może nie należał do tych najprzystojniejszych, ale było warto trochę się na niego pogapić. Przez to też znów zaatakowały mnie jakieś głupie myśli. Fizyczność może i mi się podoba, ale fascynacja to nie to samo, co zakochanie.

– Lepiej się już ubierz chyba, że chcesz iść do lasu półnagi – powiedziałam.

– Vooi! Ja cię zaraz...

– Uspokójcie się – przerwał mu Kanda. – Marnujecie tylko czas i energię.

Oparłam się o futrynę drzwi i założyłam ręce na piersi. Dobrze wiedziałam, że zbyt długie drażnienie Japończyka jest bardzo niebezpieczne i źle się dla nas skończy. Wolałam spasować i tylko obserwowałam Squalo, gdy w końcu wziął się za ubieranie. Warczał coś pod nosem, ale nie atakował. Uśmiechnęłam się niewinnie, kiedy spojrzał na mnie ze wściekłością.

– Idziemy – zdecydował Kanda.

Obaj ze Squalo wyszli pierwsi z domu burmistrza. Wzruszyłam ramionami i spojrzałam na Laviego.

– Idź. Dogonię was – powiedział.

– Dobra.

Ruszyłam śladem szermierzy. Lavi pewnie chciał zagadać do dziewczyny. Miejmy nadzieję, że szybko nas dogoni, bo mamy robotę. Nie czas na amory.

Wyszłam z miasta, słysząc przed sobą Kandę i Squalo. Według poszukiwaczy duch pojawia się przede wszystkim w lesie, więc gdzieś tam musiało być rozwiązanie naszego zadania. Nie zwracaliśmy raczej uwagi na to, że możemy się pogubić, rozproszeni mamy większe szanse, że coś znajdziemy.

Poczułam obecność akum i coś mnie tknęło, żeby zawrócić. Z każdym krokiem niepokój wzrastał, w biegu aktywowałam innocence i zaatakowałam akumy. Tym razem nie miały ze mną żadnych szans, mimo że były bardzo niebezpieczne. Zniknęły na zawsze w ciągu minuty.

– Lavi!

Już na pierwszy rzut oka z chłopakiem było źle. Trucizna akum może i rozprzestrzeniała się wolniej przez upływ krwi, ale rany stanowiły poważne zagrożenie. Nie myślałam o konsekwencjach, tylko zaczęłam go leczyć. Czułam w swych żyłach neutralizowaną truciznę – mniejsze dawki nie robiły mi krzywdy, ważne było pozamykanie wszystkich poważnych obrażeń Laviego. Naprawdę się o niego bałam, nie chciałam go stracić przez to, że został z tyłu. Wiedziałam, że łamię obietnicę daną Komuiemu. Miałam uważać, ale rzeczywistość nie dała mi wyboru. Gdy tylko skończę, zawiadomię o sytuacji Kandę i Squalo. Może przynajmniej jeden wróci po nas, bo przez jakiś czas nawet ja będę bezbronna. Właśnie tego bał się Komui, ale nie mogłam pozwolić na stratę kolejnego egzorcysty. Nie chciałam stracić kolejnego przyjaciela. Bałam się, że oszaleję z bólu, gdy tak się stanie, a to może być niebezpieczne dla Zakonu.

Większość ran została zasklepiona, reszta nie była zagrożeniem dla życia, choć nie pozwolą od razu na walkę. O to jednak będziemy martwić się, gdy Lavi się ocknie. Miałam go opatrzyć, kiedy poczułam obecność kogoś z Klanu Noah. Jeszcze tego mi brakowało. Wiedziałam, że też mnie czuje. Nie ucieknę przed konfrontacją, a nie mogłam zostawić Laviego samemu sobie. Zagryzłam wargę, szykując się do spotkania z nieuniknionym. Miałam nadzieję, że innocence nie upomni się o swoje w czasie walki, bo to będzie koniec.

Na trawie pojawił się czarny kot, który zamienił się w kobietę o czarnych włosach i szarej skórze. Noah Żądzy we własnej osobie.

– Mój mistrz ucieszy się, gdy cię schwytam – powiedziała. – A może będzie bardziej zadowolony, gdy cię zabiję.

– To się nie wydarzy – odparłam.

Wstałam i odsunęłam się od Laviego, skupiając całą uwagę przeciwniczki na sobie. Zaatakowała od razu, nie czekała na zaproszenie czy mój ruch. Czułam, że pragnie mojej śmierci, jakbym była zagrożeniem dla jej pozycji. Nie rozumiałam tego, ale też nie starałam się zrozumieć. Liczyło się tylko pozbycie się kolejnego Noah.

Moja dłoń zatrzymała się w pół ruchu, przez ciało przeszła potężna fala bólu. Zaklęłam szpetnie pod nosem. Dlaczego w takiej chwili? Opadłam bezradnie na ziemię niezdolna nawet do obrony. Kolejna fala wywołała wrzask pełen bólu i bezsilności. Dosięgnął mnie cios Lulubell, mogła teraz bez problemów zabić. Nic nie stało na przeszkodzie, przecież leżałam zwinięta w kłębek obok Laviego zupełnie bezbronna.

Zbliżyła się do nas i pochyliła nad kronikarzem. Stała na tyle blisko, że dosięgnął ją mój kopniak.

– Zostaw go – warknęłam.

W odpowiedzi zamienioną w bicz ręką owinęła moją szyję. Nie na tyle mocno, żeby mnie zabić, ale utrudniała mi oddychanie. Jeszcze rozważała, co ze mną zrobić. Gdybym tylko mogła pozbyć się tego bólu... Walka jednak nie wchodziła w grę, byłam zbyt słaba.

Mimo wszystko pierwsza usłyszałam bieg dwóch osób. Los nam jednak sprzyjał, bolesny grymas zamienił się w coś na kształt uśmiechu, ale nacisk na gardło zwiększył się. Zaczęłam się dusić, ból nie odpuszczał i z trudem walczyłam o choćby łyk powietrza. Lulubell ciągnęła mnie za sobą, nie chciała pozbywać się zdobyczy, za którą czekało ją uznanie całej rodziny.

Zatrzymałam się nagle. Ramię opadło, zamieniając się w wodę. Charczałam, odzyskując oddech. Zobaczyłam białe kosmyki, gdy Squalo się nade mną nachylił.

– Żyjesz? – zapytał.

– Ona zmienia kształty – wykrztusiłam.

Zostawił mnie, by dołączyć do walki. Odzyskałam oddech, ale ból nie ustępował i nie odejdzie tak szybko. Obrażenia Laviego były zbyt poważne, a mój organizm nie osiągnął jeszcze pełnej równowagi. Skąd to wiedziałam? Nie wiem. Nie mam pojęcia nawet, co to oznacza. W tej chwili musiałam pozwolić, aby wszystko samo się ustabilizowało, choć bolało jak diabli, wywołując łzy, przez które patrzyłam na walkę.

Lulubell nie uciekała, zresztą atakowali z obu stron i na to nie pozwolili. Byłam pod wrażeniem ich współpracy mimo wzajemnej niechęci. Pojedynczo tylko Kanda miał szansę na zabicie Noah, ale bardzo niewielką. Pozbycie się najsłabszego z nich wymagało od niego olbrzymich pokładów sił, teraz będzie jeszcze gorzej mimo, iż wcześniej zraniłam Lulubell i miał do pomocy Squalo – słabego egzorcystę, ale świetnego szermierza. Superbi robił z siebie przynętę, z łatwością unikając ciosów.

Od czasu do czasu obraz rozmywał się w bólu, nie dochodziły do mnie żadne bodźce zewnętrzne. Starałam się skupić na walce, wyłączyć się na ból, ale to nie było możliwe. Miałam wrażenie, że całe moje ciało płonie, jakbym miała połamane wszystkie kości. Chwilami sceneria wokół zamieniała się na spaloną równinę, a postacie walczących zmieniały się w rozmazane sylwetki. Nie wiedziałam tylko, dlaczego dwie, skoro ich było troje.

Jak długo to trwało? Parę minut czy może godziny? Z tego amoku wydarł mnie wrzask Squalo, gdy nacierał na Lulubell. Widziałam, że trafił, ale to było zbyt mało, by ją zabić.

– W głowę – wypowiedziałam.

Noah spojrzała na mnie zawistnie. Była w postaci wody, gdy dosięgnął ją cios Kandy. Wtedy wróciła do swojego oryginalnego kształtu. Teraz mieli szansę i z niej skwapliwie korzystali. Kolejne ciosy spadały na kobietę, raniąc ją poważnie. Nie ustawali w wysiłkach, przed oczami mając tylko cel.

Mimo bólu usiadłam, powoli przełamywałam opory własnego ciała. Brakowało mi porządnej dawki adrenaliny do działania. Chciałam wstać, ale to jeszcze nie czas. Na to nie mam sił.

Usłyszałam wrzask, po moich policzkach spłynęły łzy. Wiedziałam, co to oznacza, cały Klan Noah to poczuł. Dotknęłam policzka w zamyśleniu. Gdy zginął Skin, nie płakałam, teraz jestem mocniej z nimi związana, czy tego chcę czy nie.

Poczułam na sobie spojrzenie szermierzy, więc podniosłam na nich wzrok. Stracili sporo sił, ale jakoś się trzymali.

– Zabiliście ją – powiedziałam cicho.

– Za to wy dwoje do niczego się nie nadajecie – warknął Kanda. – Weź ją, Superbi.

Squalo pomógł mi wstać, gdy Japończyk zajął się Lavim. Powoli wróciliśmy do Souvo, w gospodzie dostaliśmy pokój, gdzie pewnie zostaniemy przez kilka następnych godzin. Z ulgą opadłam na fotel i zwinęłam się w kłębek.

– Co się w ogóle stało? – zapytał Kanda.

– Nie wiem. Znalazłam Laviego właśnie w takim stanie. Gdybym się spóźniła, nie byłoby kogo ratować. Potem pojawiła się Lulubell – wyjaśniłam. – Resztę już znacie.

Przymknęłam na moment oczy. Słyszałam, jak Kanda krząta się przy Lavim. Wolałabym zniknąć z Souvo, zanim pojawią się Noah po resztki Lulubell, ale to nie wchodziło w grę. Mamy jeszcze innocence do znalezienia.

– Noah, nie śpij.

Podniosłam powieki. Lavi był już opatrzony, Kanda zaś stał obok fotela z lekami przeciwbólowymi w dłoni i coraz bardziej wściekłą miną. Wyciągnęłam rękę, ale nie dał mi ich.

– Może mi to wyjaśnisz? – warknął.

– Możesz się nie wygłupiać? To nie jest ból skaleczenia.

– Noah, ty przesadzasz. Myślisz, że nie wiem, gdzie podziały się pozostałe porcje? To się nazywa uzależnienie.

– Nie wiem, o co ci chodzi.

– O to, że zjadasz przeciwbólowe jak cukierki. Wyleczyłaś Superbiemu głupstwo i od razu leki.

– To nie jest twoja sprawa – warknęłam.

– Możesz być pewna, że Kierownik się o tym dowie.

– Nie masz prawa.

– Mam. – Pochylił się nade mną. – Tym razem to ty tracisz resztki mojego szacunku. Superbi, zostaniesz z nimi, ja idę po innocence.

Rzucił Squalo leki, skierował się do drzwi i na odchodnym rzucił:

– Tylko jedna porcja. Lepiej ją pilnuj. – I poszedł.

Potraktował mnie jak jakiś kawałek śmiecia. Byłam jednak zbyt wyczerpana, żeby się wściekać. Nie odpowiedziałam na spojrzenie Squalo. Wzięłam tylko przeciwbólowe i ponownie zwinęłam się w kłębek. Superbi przykrył mnie kocem i usiadł na parapecie okna. Nie miał nic do roboty, Lavi spał, ja też przysypiałam. Został tylko dlatego, że byliśmy bezbronni i stalibyśmy się łatwymi celami dla wrogów. Ważne, że wszyscy żyjemy, mogło skończyć się gorzej.

Zamknęłam oczy, leki działały coraz lepiej, rozpraszając ból. Czy kiedykolwiek będzie tak, że nie zostanę ukarana za swoje istnienie? Chciałabym choć jeden taki dzień – chwilę zapomnienia o tym wszystkim, ale to tylko nierealne marzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro