Rozdział 109.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Strach nie przemija i stoi wiernie jak stróż

To obojętność... a rani

Głęboko tnie jak nóż

Jak nóż!"


Wokół mnie było ciemno, stałam w świetle pojedynczej lampy i czułam jakiś nieprzyjemny zapach. Było mi zimno, jakby pomieszczenie ulokowano w lochach. Może tak istotnie było, ale nie miałam pewności. Przede mną stało długie biurko niby katedra na uniwersytetach, za nim siedziały trzy zakapturzone postacie. Po insygniach i kroju szat rozpoznałam Kruki. Przestraszyłam się, w powietrzu było czuć mój strach.

– Wiwianno Walker – zagrzmiał głos środkowej postaci, przez co rozpoznałam Leverriera. – Córko Czternastego Noah zostajesz oskarżona o zdradzę Czarnego Zakonu oraz mordy ze szczególnym okrucieństwem na Allenie Walkerze, Abbie Indebriksen, Lavim Kronikarzu Juniorze, Lenalee Lee, Yuu Kandzie, Squalo Superbim i generale Froiu Tiedollu oraz zniszczenie posiadanych przez nich innocence.

Zatkało mnie. Nie mogłam tego zrobić, to niemożliwe. Z każdym jego słowem bałam się jeszcze bardziej. To nie mogło się wydarzyć.

– Zostajesz uznana za winną zarzucaną ci czynów oraz skazana na śmierć przez tortury. Masz nam jeszcze coś do powiedzenia?

Skądś ruszyły na mnie łańcuchy, spętały mi ręce. To bolało. Szarpałam się, chcąc uciekać. Tylko tyle mi pozostało.

– Nie!

Podniosłam się gwałtownie do siadu, nadal mając krzyk na ustach. Byłam śmiertelnie przerażona. Wszystkie lęki wróciły, mimo że był to tylko sen, a ja znajdowałam się we własnym łóżku w swoim pokoju.

Przyciągnęłam do siebie nogi, łzy płynęły po policzkach, a ja wiedziałam, że tym razem się nie wywinę. Nie było nikogo, kto mógłby potwierdzić moje słowa, które dla Leverriera były tylko stekiem kłamstw. Nie ma żadnej deski ratunku dla mnie. To koniec.

Drzwi otworzyły się cicho i wpuściły kogoś do środka. Najwyraźniej mój krzyk pobudził ludzi.

– Wszystko w porządku, Vivian? – zapytał Lavi.

– Idź spać – szepnęłam. – Nic mi nie będzie.

– Co się dzieje?

Usiadł na łóżku i przytulił mnie do siebie. Wtuliłam się w niego i zaczęłam cicho łkać. Nie chciałam obudzić kogoś jeszcze, trzymać go tu na siłę ani zostać sama. Sytuacja mnie przerastała.

– Już dobrze, Vivian – szepnął, żeby mnie uspokoić.

Głaskał moje włosy powolnymi ruchami, jakby wszystko od tego zależało. Łzy powoli przestały płynąć, szloch też zamilkł, ale nie odczułam ulgi. Ten sen za bardzo wpłynął na moją wyobraźnię.

– Powinieneś stąd iść – wyszeptałam.

– Powinienem zostać – odparł.

– A jeśli ja naprawdę jestem dla was zbyt niebezpieczna? A jeśli was zabiję? Jeśli nie będziecie potrafili mnie powstrzymać?

– Tak się nie stanie. Jesteś jedną z nas i to się nie zmieni.

– A jeśli się zmieni? Jeśli moja ciemna strona wygra?

– Nie pozwolimy na to. Ty też, przecież cię znam. Nie bój się, wszystko będzie dobrze.

– Nie będzie. Jestem jakimś potworem, który tylko narozrabia.

– Nie jesteś. Vivian, nie bój się. Cokolwiek się stanie, my będziemy z tobą.

– A jeśli jutro Leverrier przyjdzie po mnie z Krukami?

– Nie zdradziłaś. Vivian, co ty opowiadasz? Nie możesz temu wierzyć. Przecież jesteś po naszej stronie. Nie oddamy cię.

– Boję się wschodu słońca.

– Nikt ci nie zrobi krzywdy. Obiecuję ci to.

– Śniło mi się, że was zabiłam i Leverrier kazał mnie zabić za zdradę.

– To był tylko sen. Nic takiego się nie wydarzy.

Opierałam się o niego i słuchałam, jak mnie uspokaja. Moja maska spadła i nie potrafiłam racjonalnie ocenić sytuacji. Przez moment czułam się kompletnie sama ze swoimi problemami, nie miałam osoby, do której mogłabym się bezkarnie przytulić, zrzucić na nią ciężar własnego istnienia. Przyjaciele to nie to samo. Ich nie wolno tym obarczać, mają własne problemy. Będą patrzeć na mnie ze współczuciem, wracać do tego. Tu potrzeba kogoś, kto będzie ciszą wśród burz, jedyną w swoim rodzaju, która przyjmie wszystko i odsunie od nas kłopoty.

Lavi pociągnął mnie do pozycji leżącej. Ułożyłam głowę na jego torsie, nie odzywałam się wciąż jeszcze przestraszona.

– Śpisz już, Vivian? – zapytał cicho.

– Nie. Możesz iść, jeśli chcesz.

– Zostanę z tobą. Tak będzie lepiej.

– Nie powinnam cię tym obarczać.

– Od tego są przyjaciele.

– Macie własne problemy. Nie wolno mi dokładać wam kolejnych.

Pogłaskał mnie po policzku. Miałam wrażenie, że uśmiechnął się pobłażliwie na moje słowa.

– Nie jesteś z kamienia, Vivian – powiedział. – Musisz mówić o swoich problemach, bo się wykończysz. Nie chcę patrzeć, jak się męczysz.

– Nie potraficie mi pomóc.

– Ale możemy posłuchać.

Odnalazłam na pościeli jego dłoń i ścisnęłam ją lekko. Nie wierzyłam, że to coś pomoże. Muszę być silna, bo mam za dużo wrogów, a słowa wywołują łzy – oznakę słabości. Na to nie mogłam pozwolić, nie w takiej chwili niepewności i strachu.

Nawet nie pamiętam, kiedy ponownie zasnęłam. Sen dał ukojenie i odpoczynek, których mi tak brakowało. A może to obecność Laviego odgoniła mary i lęki. Nieważne, to już się skończyło.

Przez powieki próbowały przedrzeć się promienie słońca wpadające przez otwarte okno. Było mi jednak zbyt dobrze, żeby teraz wstawać, więc trwałam na granicy snu, dopóki nie otworzyły się drzwi i nie usłyszałam:

– Wstawaj, le... – Tu Abba zawahała się na chwilę, ale dokończyła: – Wstawać, lenie.

Wskoczyła na łóżko, przez co zsunęłam się z rudzielca pod ścianę. Otworzyłam oczy w momencie, gdy Lavi też się obudził i spojrzał zaskoczony na małą. Tylko przez chwilę nie wiedział, gdzie jest. Po jego minie poznałam, że przypomniał sobie nocne wydarzenia.

– Co wy tu, lenie, robiliście? – zapytała Abba z uśmiechem.

Tym samym zapowiadała kpiny przez całe śniadanie. Skąd u niej takie zachowania? Nie mam pojęcia, ale odpowiedziałam takim samym gestem.

– O tej porze nie będę z tobą o tym rozmawiać. – Zaśmiałam się.

Nie chciałam jeszcze wracać do bolesnej rzeczywistości, więc ciągnęłam farsę.

– Vivian! – sprzeciwił się Lavi. – Bo Abba jeszcze sobie coś pomyśli!

– Za późno.

Sparodiowałam smutek, czym wywołałam śmiech obojga. Pokręciłam głową na ich zachowanie, zeskoczyłam z łóżka i złapałam za czyste ubranie.

– Dobra, skarby, koniec żartów. Ja idę się myć i zobaczymy się na śniadaniu.

– Ja poczekam.

– Nie, Abba. Długo mi zajmie. Poczekaj na dole.

Zamknęłam za sobą drzwi łazienki i spojrzałam w lustro. Aż dziw, że mała nie zauważyła cieni pod oczami i śladów łez tak dobrze widocznych na mojej twarzy. A może po prostu nie zwróciła uwagi albo nie pytała. To mądre dziecko i czasem nie poruszała tematów, o których nie chciałam rozmawiać.

Zmyłam z siebie wszystkie ślady nocy, odrzuciłam od siebie ten sen. Nadal mnie przerażał, odetchnę dopiero, gdy usłyszę decyzję Leverriera. Co będzie, gdy zapadnie wyrok? Nie wiem, nie chcę teraz o tym myśleć. Być może jedynym wyjściem będzie ucieczka. Zawsze pozostaje mi jeszcze Liga Cieni. Może tam czekają mnie odpowiedzi na moje pytania?

Zeszłam na stołówkę nawet w niezłym humorze, odcinając się na niepewność, i przygotowana na droczenie się Abby. Mała robi się coraz bardziej zadziorna, w ogóle nie wiem skąd to zachowanie u niej. Kto ją tego nauczył?

Zabrałam tacę ze śniadaniem od Jerry'ego i podeszłam do naszego stołu, nie zwracając uwagi na nienaturalne napięcie w stołówce. Nawet nie zdążyłam usiąść, gdy oberwałam nożem w policzek. Gdybym się nie uchyliła, pewnie cięcie byłoby głębsze. Taca ze śniadaniem wylądowała z hukiem na podłodze.

– Zwariowałaś?! – krzyknęłam na Kiri, bo to ona była sprawcą ataku.

– Nienawidzę cię! – wrzasnęła. – Nienawidzę! Jesteś szmatą!

Rzuciła się na mnie z nożem w dłoni. Szybko wytrąciłam jej broń, mimo to atakowała nadal. Kompletnie jej odbiło. Uderzyła mnie pięścią w brzuch, ale na tym się skończyło. Zresztą cios był niewprawny i nie wyrządził mi oczekiwanej szkody. Przewróciłam ją na podłogę, uważając, żeby nie uderzyła głową o ławkę, i przyblokowałam jej ręce.

– Oszalałaś? O co ci chodzi? – zapytałam.

Trzymałam ją na tyle mocno, żeby nie mogła się uwolnić, dopóki się nie uspokoi. Nie rozumiałam, czemu mnie zaatakowała. Innocence raczej nie ma z tym nic wspólnego, przecież od dłuższego czasu jest stabilna, więc o co chodzi? Kompletnie mnie zaskoczyła.

– Dobrze wiesz! Jesteś podła!

– Nie wiem! – krzyknęłam jej prosto w twarz. – Więc się uspokój i mi wyjaśnij.

– Dobrze wiesz! Takich rzeczy nie robi się przyjaciołom! Jesteś zepsuta jak oni wszyscy! Bawi cię to?!

– Ale o co ci chodzi?

Powoli traciłam cierpliwość. Wywrzaskiwała oskarżenia, ale nie fakty. Wciąż się szarpała.

– Mówiłaś, że nie zależy ci na Lavim.

– Bo to tylko przyjaźń – warknęłam.

– Przyjaźń?! To ty sypiasz z przyjaciółmi?!

– Że co?

Poluźniłam chwyt zaskoczona jej słowami. Co ona sobie ubzdurała znowu?

– Kiri, przestań świrować.

– Ja świruję? Zaraz inaczej zaśpiewasz. – Uśmiechnęła się złośliwie.

Wiedziałam, co chce zrobić. Nie powinna. Powietrze aż się elektryzowało od jej poczynań. Puściłam ją i odsunęłam się, choć nic mi to nie da.

– Nawet nie próbuj – warknęłam.

– Bo mnie zabijesz? – zapytała ze słodką nutą.

Wtedy drzwi stołówki otworzyły się i do środka wszedł Komui ze swoim nieodłącznym kubkiem z króliczkiem. Spojrzał na nas uważnie, analizując sytuację. Od razu zorientował się, co się zaraz stanie.

– Hikari, dość tego – powiedział. – Co wy robicie?

– Zaatakowała mnie – odparłam.

– Za co znowu?

– A skąd mam wiedzieć?

– Ty dobrze wiesz – warknęła Kiri.

– Spokój. Obie do mojego gabinetu i nie pozabijać się po drodze. I, Hikari, żadnego innocence – ostrzegł.

Wstałam z podłogi i ruszyłam na górę, ocierając krew z policzka. Nie miałam wyjścia. Nie dość, że Leverrier nastaje na moje życie, to jeszcze teraz się nasłucham. Jakby to była moja wina, że Hikari zaczęła świrować. Zupełnie nie rozumiem, o co jej chodzi.

Dziewczyna snuła się za mną, choć to chyba nie było zbyt bezpieczne dla mnie. Mogła zaatakować, ale tak się nie stało. Weszłyśmy do gabinetu Kierownika i usiadłyśmy w dwóch różnych kątach. Patrzyła na mnie spode łba ze wściekłością, ale nie aktywowała innocence.

Kilka minut później do gabinetu weszli Komui i Lavi. Kierownik zajął swoje miejsce za biurkiem i spojrzał na nas uważnie. Lavi za to zatrzymał się bezpiecznie w połowie drogi pomiędzy mną a Hikari.

– To o co poszło? Tylko bez emocji, proszę.

– Kiri mnie zaatakowała, bo coś sobie ubzdurała – odparłam.

– Bo jesteś fałszywa! – krzyknęła.

– Hikari – ostrzegł okularnik. – Dlaczego zaatakowałaś Vivian?

– Twierdzi, że łączy ją z Lavim tylko przyjaźń, a dziś rano Abba znalazła ich razem w łóżku.

– To przecież nic nie znaczy – warknęłam.

– Vivian, uspokój się.

– Jak mam być spokojna, skoro nawet śniadania nie mogę spokojnie zjeść, bo się na mnie rzuca jakaś opętana wariatka?

Kiri wstała, chcąc zaatakować. W tym momencie nie liczyło się, że wytworzyłyśmy coś na kształt przyjaźni. Teraz jedna drugą z chęcią by zabiła.

– Spokój! – Komui podniósł głos. – Jeśli się nie uspokoicie, do niczego nie dojdziemy.

– Do niczego nie doszło – odezwał się Lavi. – A jeśli chcecie kogoś winić, to wińcie mnie. Byłem u Vivian w nocy, zostałem do rana i tak zastała nas Abba, ale nic się nie wydarzyło. Na stołówce były wygłupy i wszyscy dobrze o tym wiedzieli. – Spojrzał krótko na Kiri. – Przecież nie mam szans u Vivian.

– To po co tam w ogóle byłeś? Noc nie jest normalną porą odwiedzania przyjaciół.

Lavi spojrzał na mnie. Wiedzieliśmy, dlaczego znalazł się w moim łóżku. Wolałabym zachować tę wiedzę dla siebie, ale to od niego teraz zależy, czy Komui się dowie.

– Nie mogłem spać – skłamał. – Usłyszałem, że Vivian też nie śpi, więc ją odwiedziłem.

Komui przyglądał mu się uważnie ze zmarszczonymi brwiami. Wiedziałam, że nie kupił tej bajki. Lavi i bezsenność? To niemożliwe.

– Nie wierzę ci, Lavi – odezwał się Kierownik.

– Bo to nieprawda – odezwałam się. – Lavi przyszedł, bo usłyszał mój krzyk. Miałam koszmar, w którym zostałam oskarżona o zdradę. – Spuściłam spojrzenie. – Przyszedł, żeby mnie uspokoić i już został. Ot, cała tajemnica. Cokolwiek pomiędzy wami jest, nie musisz się mnie obawiać, Kiri.

– Wybacz, poniosło mnie – odparła speszona dziewczyna. – Nie powinnam atakować żadnego z was. Przepraszam.

Najwyraźniej Laviemu też się oberwało. Nawet nie wiem, jak pomiędzy nimi sprawy stoją. Nie mam czasu zajmować się życiem innych, ale życzę im jak najlepiej. Może przynajmniej oni zaznają trochę szczęścia.

Spojrzałam na Hikari i uśmiechnęłam się lekko.

– Lepiej zapamiętaj smak zazdrości.

– Przepraszam.

– Nic się nie stało. Każdemu może się zdarzyć, ale następnym razem ogranicz temperament.

– Skoro sprawa została rozwiązana, możecie wrócić na śniadanie. Vivian, ty zostań. Za chwilę powinien być tu Leverrier.

Uspokoiłam uśmiechem rudzielców i zostałam tylko w towarzystwie Komuiego. Czułam się podenerwowana. Nie wiedziałam, jaką decyzję podjął Leverrier, a czekanie dodatkowo mnie dobijało. Kierownik obserwował mnie znad kubka kawy, ale się nie odezwał. Miał świadomość, że w tym stanie nie jestem zbyt rozmowna. Bałam się, a cień koszmaru uderzał we mnie z podwójną siłą.

Pukanie sprawiło, że na moment wstrzymałam oddech. Obserwowałam wejście Leverriera, próbując wyczytać coś z jego twarzy. Starałam się też wyglądać na spokojniejszą, niż byłam w rzeczywistości.

– Mam nadzieję, że się wyspałaś.

– Spałabym lepiej, gdybym była pewna kolejnego zachodu słońca – odpowiedziałam.

Komui wstał bez słowa i podszedł do mnie. Zatrzymał się przy oparciu fotela, chcąc dać mi swoje oparcie. Leverrier za to uśmiechnął się i rozsiadł się na sofie.

– Słońce zajdzie, czy dożyjesz wieczora czy też nie – stwierdził.

Chciał się nade mną poznęcać psychicznie, zanim ujawni swoją decyzję.

– Niemożliwe – zironizowałam.

– Jak na kogoś, kto może za chwilę usłyszeć wyrok śmierci, jesteś bardzo butna.

– Jeśli mam umrzeć, to z godnością. Czy jest w tym coś złego?

– Zawsze można okazać skruchę. Bóg szybciej wybacza pokornym.

– Nie wierzę w Boga, a pokora nie jest moją mocną stroną. Będziemy tak rozprawiać do zachodu słońca?

W żołądku miałam ciężką gulę niepewności i strachu. To mnie wykończy, ale nie dam mu tej satysfakcji. Nie ma mowy.

– Chętnie z tobą jeszcze podyskutuję. – Uśmiechnął się.

– Obawiam się, że obowiązki tak zajętego człowieka jak pan są ode mnie dużo ważniejsze. Ktoś przecież musi uprzykrzać egzorcystom życie. Cały świat to za mało. – Wyszczerzyłam się wrednie.

– Masz niezwykłe szczęście, Wiwianno, że Kanda słyszał waszą rozmowę i potwierdził twoje słowa. Tym razem ci się upiekło, a teraz bądź tak miła i zostaw nas samych z Komuim, bo musimy coś omówić.

Wyszłam z gabinetu i dopiero na korytarzu odetchnęłam z ulgą. Kamień spadł mi z serca. Lżejsza o kilkanaście kilogramów zeszłam do kuchni po jabłko. Jerry'emu to się nie spodobało.

– Nic więcej nie przełknę – wyjaśniłam. – Muszę ochłonąć.

– No dobra, ale ty się kiedyś zagłodzisz.

– Nic mi nie będzie. – Uśmiechnęłam się do niego.

Postanowiłam pójść na spacer po lesie. Dopiero po powrocie Leverriera do Watykanu będę mogła spokojnie poruszać się po Kwaterze Głównej. Na razie trzeba mu zejść z oczu, bo jeszcze zmieni zdanie.

Zastanawiało mnie jedno: dlaczego Kanda nie powiedział, że o wszystkim wie? Przecież widzieliśmy się na kolacji, mógł chociaż wspomnieć. No chyba, że się dobrze bawił moją niepewnością. Jakikolwiek nie był tego powód, faktem jest, że uratował mi tym życie. Leverrier przecież nie ma powodu, żeby mu nie wierzyć. Japończyk wypełnia każdą misję bez mrugnięcia okiem.

Skierowałam się na polanę Kandy, mając nadzieję, że go tam spotkam i mi to wyjaśni. Chciałam po prostu wiedzieć, dlaczego nic mi nie powiedział. I wypadałoby podziękować. Nie wiem tylko, czy przejdzie mi to przez gardło, ale muszę się z tym pogodzić – jestem od niego zależna. Nie mam na to wpływu. Jak na wiele rzeczy w swoim życiu, choć nienawidzę uczucia zależności od innych. To upokarzające, ale lepsze niż uciekanie przed Krukami lub bolesna śmierć.

Wyjątkowo nie trenował, ale siedział na trawie i medytował, prawie wtapiając się w krajobraz. Zatrzymałam się kilka kroków od niego, nie odezwałam się. Wyrzuciłam ogryzek gdzieś za siebie, zwracając jego uwagę.

– Czyżbyś ostatni raz korzystała ze świeżego powietrza? – zakpił.

– Leverrier by mnie nie puścił, gdyby wydał wyrok. Przecież wiesz. Zresztą znalazł się świadek, który potwierdził moje słowa.

Jego spojrzenie zaprawione było ironią, jakby zamierzał zapytać, o kogo mi chodzi.

– Dlaczego nic nie powiedziałeś? – zapytałam.

– Po co?

– Może po to, żeby nie słyszeć moich nocnych krzyków – warknęłam. – I nie mów, że nie słyszałeś, bo wiem, że tak było.

Miałam o to żal. Czy on naprawdę lubi mnie tak torturować? Sprawia mu to przyjemność?

– Może ci nie powiedziałem, żebyś nie była zbyt pewna siebie przy Leverrierze. Dla niego wszystko może być powodem, żeby cię zabić.

– A ty tego nie chcesz? – zapytałam ironicznie.

– Może mam powody do takiego zachowania. Nie twoja sprawa.

– Czyżbyś pracował też dla generałów? Co ty o mnie wiesz?

Wstał i podszedł bliżej. Odruchowo cofnęłam się o krok. Nie ufałam mu w tym momencie.

– Nie drażnij mnie, bo Leverrier może się dowiedzieć o twoich innych wyczynach.

– Ciekawe jakich.

– Na przykład o Crossie. Z pewnością chętnie posłucha o tym, gdzie on jest. – Uśmiechnął się wrednie.

– Już ci mówiłam, że nie widziałam Crossa od jego zniknięcia. Nikt ci nie uwierzy.

– Chciałabyś w to wierzyć, Noah. Akurat tu moje słowo jest ważniejsze niż twoje. A co do Crossa, ostatnio zdradził cię zapach papierosów.

– To mógł być każdy. Nie masz podstaw, żeby sądzić, że się z nim widziałam.

– Jesteś pewna?

Postawił kolejny krok i następny. Cofałam się, dopóki nie zatrzymałam się na pniu drzewa. Nie miałam dokąd dalej uciec. Dobrze o tym wiedział, przerażał mnie, bo czułam od niego niebezpieczeństwo.

– Nie zrobisz tego, bo nie miałbyś kogo dręczyć – warknęłam.

– Bo jeszcze pomyślę, że się mnie boisz – zadrwił.

– Nie boję się ciebie. Zresztą nie przyszłam tu, żeby się bawić w twoje chore gierki.

– Tylko, żeby zarzucić mnie pretensjami o uratowanie ci życia.

– Chciałam wiedzieć, dlaczego milczałeś i czy dobrze się bawiłeś, gdy uzewnętrzniały się moje lęki.

Złapał mnie za podbródek i skierował moją twarz tak, że musiałam na niego spojrzeć. Odepchnęłam jego rękę ze złością.

– Jeśli liczysz na takie podziękowanie, to zapomnij – warknęłam.

– A gdyby taka była moja cena? – zapytał spokojnie.

Grał na moich lękach i obawach. Nie miałam pewności, czy do tego zmierza czy tylko znowu mnie sprawdza.

– Pierdol się, Kanda. Nie jestem twoją zabawką.

– Kto wie – stwierdził.

Uchylił się przed moim ciosem, drażniąc mnie jeszcze bardziej. Jego to bawiło, miał z tego satysfakcję, a ja poczułam niepewność o dalszy rozwój wypadków. Kto wie co on ma w tej głowie.

– Jesteś draniem – zarzuciłam mu. – Dobrze się bawisz?

– Nawet nieźle, patrząc jak się miotasz, a jeszcze ci niczego nie zasugerowałem. A może to jakaś propozycja z twojej strony?

Przegiął. Nie jestem dziwką, którą on sobie może znieważać, kiedy ma na to ochotę. Nic nie daje mu takiego prawa, absolutnie nic. Nawet to, że z jakiegoś powodu chroni mnie przez Leverrierem.

Sięgnęłam po sztylet, ale nie znalazłam go w cholewce buta. Szybkie spojrzenie potwierdziło, że broń zniknęła.

– Tego szukasz?

Kanda trzymał sztylet w ręce i uśmiechał się wrednie. Musiał go wyjąć, gdy uchylił się przed ciosem. Parszywy drań. Odsunął się na kilka metrów, obserwując mnie uważnie.

– Oddawaj – zażądałam.

– Chcesz? Sama mi go odbierz. Chyba się nie boisz – kpił. – A może własne innocence jest dla ciebie tak niewiele warte, że nie zaryzykujesz podejścia do mnie. Tak po prostu się go wyrzekniesz.

– Oddawaj – powtórzyłam.

Nie chciałam pozwolić na jakikolwiek kontakt fizyczny, póki nie byłam pewna, o co mu chodzi. Nie dawał mi jednak wyboru.

– Więc przyjdź – rzucił wyzwanie.

Nie mogłam mu ulec w żaden sposób, ale wygrać też nie mogłam. Może z boku wyglądało to na niewinne, dziecięce wręcz przekomarzanie, ale tu chodziło o coś więcej. O poczucie własnej godności, które nadszarpywał przy każdej ze swej gierek.

Rzuciłam się na niego, chciałam odebrać mu swoją własność i uciec. Miałam go dość. Nic jednak z tego. Sztylet poleciał na ziemię, a my zaczęliśmy się szarpać. Potknęłam się albo mnie podciął, nie jestem pewna, i wylądowałam plecami na trawie. Przegrałam. Nawet się nie broniłam, kiedy unieruchamiał mi nadgarstki. Odwróciłam głowę i powiedziałam:

– Rób, co chcesz. Nie będę się bronić.

– Wiesz, jaki jest twój najgorszy problem? Chcesz dominować we wszystkim, co robisz, ale niechętnie ulegasz, gdy myślisz, że tak trzeba.

– Mam się z tobą szarpać, wiedząc, że nic mi to nie pomoże? Zaoszczędzam sobie tylko bólu.

– Z góry zakładasz, że dostaniesz tylko ból.

– A co innego może dostać ktoś taki jak ja od kogoś takiego jak ty? – Spojrzałam na niego z gniewem.

Uwolnił mi jedną rękę i, ryzykując, że zaatakuję, odgarnął mi włosy z twarzy. Starałam się opanować drżenie, ale nic nie mogłam na to poradzić. Oboje wiedzieliśmy, że się boję. To wszystko zbyt daleko zaszło i nie mówię tylko o relacjach pomiędzy mną a nim, a o całej swojej sytuacji.

– Zamierzasz się tak nade mną znęcać do końca dnia? – wyrzuciłam z siebie.

– Pragniesz szybkiego końca? A może mam ci zawołać Superbiego, żeby cię zadowolił? – zakpił.

– Jego w to nie mieszaj – warknęłam.

– Bo co?

– Bo jeszcze pomyślę, że coś do niego masz – zasugerowałam.

– Nie obrażaj mnie, Noah. W twojej sytuacji nie jest to mądre.

– Bo będziesz brutalniejszy albo zrobisz ze mnie kawałek brudnej szmaty? Nic nowego.

Przytrzymał mój podbródek, żebym się nie ruszała. Spięłam się, oczekując początku tortur. Nachylił się nad moim uchem i szepnął z satysfakcją:

– A ty i tak się tego boisz.

– Strach nie wyklucza świadomości bólu – odpowiedziałam.

Drażnił mnie oddechem. Był przy tym tak spokojny, że aż mnie mdliło.

– Mam zacząć? – zakpił.

– Pierdol się, sukinsynie – warknęłam.

Puścił mnie. Powinnam się tego spodziewać, ale byłam zaskoczona. Tak po prostu usiadł obok i czekał na moją decyzję. Wiedziałam, że jak się na niego rzucę ze złością, znowu wyląduję na jego łasce. Przerabialiśmy to już, więc wolałam leżeć na miejscu.

– Dlaczego? – zapytałam.

– Powiedzmy, że mi się znudziło.

– Ty się tylko umiesz mną bawić.

– Nie wymagaj ode mnie szacunku, skoro sama siebie nie szanujesz.

– Nic o tym nie wiesz.

– Gdybyś się szanowała, nie zrezygnowałabyś tak szybko z walki o siebie. Wolisz pozwolić się skrzywdzić, a potem płakać nad rozlanym mlekiem. Lubisz własny ból, daje ci poczucie rzeczywistości.

– To nie jest twoja sprawa – mruknęłam.

Podniosłam się z zamiarem odejścia, ale złapał mnie za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Rzuciłam mu nieprzychylne spojrzenie.

– Puść.

– Nie skończyliśmy rozmawiać.

– Jednak mam cię zadowolić? – warknęłam.

Pociągnął mnie tak mocno, że ponownie znalazłam się na trawie.

– Uważaj na słowa – ostrzegł.

– Puść albo zrób to, a nie się bawisz.

– Akurat teraz się nie bawię. Przestań wyrzucać z siebie jad, bo to nic ci nie da. No chyba, że chcesz czuć się jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Tylko dlatego mi na to pozwalasz, żeby mieć w kogo ukierunkować swoją złość.

Podniosłam się do siadu, mówiąc:

– A może próbuję nauczyć się żyć z tym bólem i ze świadomością, że wszyscy wokół tylko mnie ranią? Stoisz obok i tego nie widzisz? Jesteś ślepy czy nie chcesz zobaczyć? Szczycisz się, że tak mnie dobrze znasz, a nic o mnie nie wiesz.

Nasze twarze dzieliło tylko kilka centymetrów, ale to nie miało teraz znaczenia. Czekałam na jego odpowiedź.

– To nie tłumaczy, czemu o siebie nie walczysz.

– Pamiętasz jak mnie zamknęli w Bernie? Miałam towarzystwo. Walczyłam, choć wiedziałam, że ugram tylko dodatkowy ból. Tak by się skończyło, gdyby nie interwencja Zakonu. A kto uratuje mnie przed tobą?

– Nie mogłaś wiedzieć, że ktoś po ciebie przyjdzie.

– I nie wiedziałam. Po prostu tamci i tak by mnie skrzywdzili, bo dla nich byłam tylko zabawką. Naiwnie wierzę, że ty jesteś z tych lepszych, bo co mi innego pozostaje? Znam cię wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że i tak weźmiesz, co będziesz chciał. A jeśli ci to ułatwię, może choć raz nie poczuję się aż taką szmatą.

– Wszystko zakładasz z góry – stwierdził.

– Nic innego mi nie pozostaje, skoro wszystko przede mną ukrywacie.

Pocałowałam go, chcąc zmusić do działania. Przecież wystarczy zwolnić hamulce, żeby przestać grać. Chcę, by było już po sprawie.

Próbował się odsunąć, ale nie pozwoliłam. Dałam mu przyzwolenie, czego jeszcze chciał? Miałam wszystko zrobić za niego? Wystarczy, że całuję go z własnej woli. Chciałam, by to się już skończyło.

Po chwili zniknęły opory i przejął inicjatywę. Mieszał namiętność z subtelnością, stanowczość z delikatnością. Poczułam, jak przeczesuje palcami moje włosy. Nigdzie się nie śpieszył. Złapał mnie lekko za nadgarstki, żebym nie przeszkadzała, gdy się odsunął. Nie rozumiałam tego zupełnie.

– Wystarczy – powiedział.

– Dlaczego?

– Nie za taką cenę i przestań mnie już prowokować – odparł cicho.

– Nie rozumiem i nigdy cię nie zrozumiem. Najpierw sugerujesz mi gwałt, a potem udowadniasz, że się nim brzydzisz. Jesteś tak samo niekonsekwentny jak ja.

– Tylko twoje lęki stawiają cię na nogi. Znajdź sobie inną ostoję. Zasługujesz na coś lepszego.

Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc, skąd te słowa. Co chce przez to powiedzieć?

– Boisz się, że zadrży ci ręka, gdy będziesz musiał mnie po tym zabić? – zapytał.

– O to się nie martw. Leverrier zgotuje ci inny los, jeśli będziesz go wciąż prowokować, a teraz zjeżdżaj stąd. To nie jest twoje miejsce.

Tym razem odpuściłam. Wstałam i odeszłam stamtąd. Przez resztę dnia błąkałam się po lesie jak bezpański pies. Miałam mętlik w głowie. Nie mogłam pojąć tego, co chciał mi przez to powiedzieć. To było poza strefą mojego rozumowania. Pozostawały tylko pytania bez odpowiedzi, wątpliwości i niepewność. To mnie kiedyś zabije.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro