Rozdział 110.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Daleka jak sen

Wciąż nie dostrzegasz spraw i ludzi

A gdzieś czeka ten,

który kiedyś wreszcie cię obudzi"


Siedziałam nad rzeką, nie zwracając uwagi nawet na słońce, które niedługo schowa się za horyzontem. Czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Może rano, gdy nie wiedziałam, czy dożyję tego momentu. Teraz miałam to gdzieś. Po głowie kołatały mi się późniejsze wydarzenia na polanie Kandy. Miałam przez niego jeszcze większy mętlik. Mógł nie przyznawać się, że wie albo powiedzieć cokolwiek innego i się mnie pozbyć. Dawniej zrobiłby bez wahania. Co się zmieniło? Przecież mnie nie znosi. Wystarczyłoby powiedzieć parę słów i byłoby po wszystkim. Jestem dla niego problemem, a on pozwolił mi przeżyć. Gierki, tajemnice, sugestie i nienormalne zachowanie. Czego on, do cholery, chce? Czy jest posłuszny swoim przełożonym, czy robi to na własną rękę? Gdzie tu logika i konsekwencja? Co sprawia, że mnie straszy, ale nie wciela gróźb w życie? Jak rozumieć jego zachowanie? Nic już z tego nie pojmuję, absolutnie nic.

Gdyby nie szelest, nie usłyszałabym kroków. Udawałam, że nie zauważyłam, ale nawet się nie łudziłam, że zostanę zostawiona w spokoju. To byłoby zbyt piękne. Przyciągnęłam do siebie kolana i oparłam na nich brodę.

– Voi! Znowu błędne koło?

– Spieprzaj. Nie mam ochoty na twoje kpiny.

– Nie przyszedłem kpić. Allen cię szukał.

– No to źle szukał, skoro nie znalazł. Daj mi spokój, Squalo.

Usiadł obok mnie. Nie wiem, czy zrobił to złośliwie, czy zamierzał coś ugrać, ale nie miałam na to ochoty.

– Co sprawia, że zamiast cieszyć się z uratowanego życia, siedzisz tutaj i użalasz się, na czym świat stoi?

– Nie wiesz, o czym myślę, więc czemu oceniasz?

– Nie oceniam. Znowu masz minę cierpiętnika.

Westchnęłam, nie mając siły nawet się złościć. Byłam głodna i pewnie dostanę burę od Jerry'ego, że nie przyszłam na obiad. Życie płynęło beze mnie, nikt się nie zatrzymuje, gdy inni płaczą nad swym losem.

– Może po prostu lubię swój ból. – Wzruszyłam ramionami. – A może zapomniałam już, że można żyć inaczej nawet w mojej sytuacji. Mogę cię o coś spytać? Tylko chcę szczerą odpowiedź.

Spojrzałam na niego. Miałam nadzieję, że będzie obiektywny mimo zakładu i konfliktów między nami.

– Pytaj.

– Myślisz, że ktoś taki jak ja może zostać zaakceptowanym, zrozumianym, nawet pokochanym przez kogoś innego?

Czekałam niecierpliwie na jego odpowiedź. Milczał przez dłuższy czas, patrząc w wodę. Nie wiem, czy zastanawiał się, co powiedzieć, czy chciał mnie przytrzymać w niepewności. To nie było fair. Dlaczego nikt nie chce być ze mną szczery? Czym sobie na to zasłużyłam?

– Squalo.

– Vooi! Podobno każda potwora znajdzie swojego amatora...

– No, dziękuję ci bardzo – warknęłam. – Pytałam poważnie, a ty oczywiście musisz robić mi na złość. Zresztą czego ja od ciebie oczekiwałam? Wszyscy jesteście tacy sami.

Wstałam z zamiarem odejścia. Złapał mnie za nadgarstek, gdy postawiłam pierwszy krok, i przyciągnął do siebie.

– Puść – zażądałam.

– Nie skończyłem jeszcze – odparł twardo.

– Nie mam ochoty słuchać dalszego ciągu – warknęłam.

– Vooi! Czy ty musisz być taka trudna? Posłuchaj mnie do końca.

– No dobra. Mów, co masz do powiedzenia albo oberwiesz.

Patrzyłam na niego z góry, ale chyba mu to nie przeszkadzało, inaczej by wstał. Jedynie puścił moją rękę, będąc pewnym, że nie odejdę, zanim nie powie wszystkiego.

– Z tobą jest trudno na każdym kroku i nie wiem, czy ma na to wpływ ta twoja druga strona czy wychowanie ulicy. Uważasz się za potwora, ale tak nie jest. Nie jestem pewny, czy można zrozumieć twoją sytuację, nie czując tego wszystkiego na własnej skórze, ale myślę, że znajdzie się ktoś, komu zaufasz na tyle, żeby zrzucić na niego ciężar słów, kto cię zaakceptuje i cię pokocha.

– Mówisz poważnie czy się nabijasz? – zapytałam ostrożnie.

– Chciałaś prawdy, więc ją dostałaś. Wbrew pozorom potrafię podchodzić do spraw poważnie.

Usiadłam na miejscu i uspokoiłam się. Potrafiłam docenić szczerość, choć nie do końca w to wierzyłam.

– Powiesz, co się stało? – zapytał. – Spodziewałem się bardziej, że będzie cię pełno, skoro wywinęłaś się Leverrierowi, a ty zniknęłaś na cały dzień i siedzisz tu ze skrzywioną miną. Nie cieszysz się, że ci uwierzył?

– Cieszę. – Nie potrafiłam wykrzesać z siebie entuzjazmu. – Rano chciałam mu zejść z oczu, żeby go nie prowokować, a potem... – Machnęłam ręką. – Szkoda gadać.

– Kanda?

– Skąd ten wniosek?

– Jedyne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy. Ślepy nie jestem. Cokolwiek powiedział, rozdrażniło cię to.

– Raczej nie powiedział – poprawiłam go. – Nie wspomniał, że słyszał moją rozmowę z Tyki Mikkiem. Chciałam wiedzieć, dlaczego. Możemy już o tym nie rozmawiać?

Nie wiedziałam, dlaczego w ogóle powiedziałam mu aż tyle. Przecież nawet nie byliśmy przyjaciółmi. W życiu nie powiedziałabym o tym wszystkim Laviemu czy Allenowi, a z nim rozmawiałam na ten temat.

– Skoro nie chcesz. Zastanawia mnie tylko, czego on tak naprawdę od ciebie chce.

– Główkuję nad tym od miesięcy. Kanda jest nie do zrozumienia, więc dajmy sobie z nim spokój.

– Chodź na kolację. Kucharz i tak na ciebie narzeka, że nie jesz.

– Jerry przesadza. Co mam zrobić, skoro nie jestem głodna?

– I jedno jabłko ci wystarcza?

Wstaliśmy i ruszyliśmy do Kwatery Głównej. Las wokół układał się do snu, jedynie nocne zwierzęta powoli wychodziły na żer. Normalny bieg życia – harmonia, której my, ludzie, nie potrafiliśmy stworzyć.

– Na ulicy nie zawsze było co jeść. Mój organizm się dostosował. To jeden z niewielu plusów mojego pochodzenia.

– Nie kradłaś, żeby jeść?

Roześmiałam się, słysząc jego zdziwienie. Nie miał pojęcia o moim życiu.

– Za kradzież można stracić rękę – odparłam. – Wiem, uważasz mnie za degeneratkę, dla której kradzież, prostytucja i mord były czymś normalnym. Były, ale to nie znaczy, że się na to godziłam. Czasem było bardzo trudno coś ukraść, to kwestia szczęścia. Poza tym to, co ukradłam, często oddawałam młodszym. Możesz się śmiać, ale ulicznicy też tworzą społeczeństwo. Dzielą się na grupy, które panują nad określonym terenie i często mordują obcych przybłędów.

– Ty żyjesz.

– To też kwestia szczęścia. Niektórzy o mnie po prostu słyszeli, z niektórymi szłam na układ, a niektórym to nie przeszkadzało, że będzie ich o jedno więcej. Nieraz jednak musiałam mocno oberwać, zanim zostałam zaakceptowana.

– Jesteś silna. Inaczej tamten świat zniszczyłby cię całkowicie.

Zaskoczył mnie takimi słowami. Nie spodziewałam się ich w ustach Squalo. Nie sądziłam, że stać go na coś takiego.

– I bez tego jestem wrakiem – odparłam.

– Zbyt surowo się oceniasz. Ktoś ci powinien to udowodnić.

– Może ty to zrobisz? – zakpiłam, gdy wchodziliśmy do budynku.

– Mam ci dać pomyśleć, że wygrałaś zakład? Nic z tego. Znajdź innego frajera.

– Ty się do tego najlepiej nadajesz – stwierdziłam złośliwie.

– Vooi! To akt kapitulacji?!

– Ani mi się śni, rybko złota.

Ruszyłam biegiem do stołówki ścigana jego wrzaskami. Naprawdę myśli, że pozwolę mu wygrać? Ani mi się śni w nim zakochiwać.

– Jerry! – krzyknęłam w drzwiach. – Masz przepis na jakieś danie z rekina?!

– Voooii!! Ja ci zaraz dam danie! – wrzasnął Squalo, wpadając do środka.

Gonił za mną po całej stołówce, wykrzykując groźby pod moim adresem. Nie zważaliśmy na ostrzeżenia pozostałych, śmiałam się jak głupia do sera. Nie byli w stanie mnie powstrzymać. Uwielbiałam drażnić Squalo, było z nim dużo więcej zabawy niż z Kandą, którego albo nie można było sprowokować albo nie dał się wodzić za nos. Z Superbim było inaczej – zbyt impulsywny chciał mnie po prostu dorwać i poszatkować jak kapustę. Nic innego się nie liczyło.

Prawie zapędził mnie w kozi róg, gdy aktywowałam innocence i wzbiłam się w powietrze poza zasięg jego miecza. Ulokowałam się wygodnie na parapecie okna dziesięć metrów nad podłogą i uśmiechałam się słodko do wściekającego się Squalo.

– Złaź tu natychmiast! – zażądał.

– Nie.

– Złaź!

– Nie, bo chcesz mnie poszatkować. – Zaczęłam machać nogami, jakby nie groziła mi śmierć z jego ręki.

– Złaź, tchórzu!

– Nie.

– Moglibyście już przestań – powiedział Jerry.

– Nie chcę być pokarmem dla rybek – odparłam.

– Voooii!! Złaź stamtąd natychmiast!

– Nie jestem samobójcą, Squalo.

Mogłam siedzieć na górze do końca świata, a on nie był w stanie tu wejść. Zwykle się nie wycofywałam, ale byłam głodna, więc słabsza. W tym stanie Squalo mógł mnie pociąć przypadkiem, jeśli nie będę uważać.

– Złaź. Nie poszatkuję cię. Odkładam miecz.

Ostrze wylądowało w pochwie. Odczekałam chwilę i dopiero wtedy zeszłam. Nie minęła minuta, gdy rzucił się w moją stronę, gonitwa rozpoczęła się na nowo i pewnie trwałaby w nieskończoność, gdybym nie wykręciła nogi po przeskoczeniu jednego ze stołów. Dopadł mnie w tym momencie i chwycił za szyję.

– Miałeś tego nie robić – sprzeciwiłam się, póki jeszcze mogłam.

– Mówiłem o mieczu. – Uśmiechnął się perfidnie.

Szarpałam się, kopałam – wszystko, żeby mnie puścił. Nie był do końca przekonany do swojej decyzji, czułam inny nacisk na szyję, ale dławił mi oddech.

– Vivian, Squalo, dosyć tego. – Usłyszeliśmy Reevera. – Macie robotę.

Superbi mnie puścił, rozmasowałam szyję i zapytałam:

– Razem?

– Tak.

– Sami?

– Ty, Kanda i Squalo. Coś taka zdziwiona?

– Nic. Miałam nadzieję, że nie biorę niani.

– Lepiej się rusz, Noah – warknął Japończyk. – Nie będę na was czekać całą noc.

– Już, już, nie denerwuj się tak.

Squalo wyciągnął do mnie rękę i odczytałam to jako dobre intencje. Nic z tych rzeczy. Owszem, pomógł mi wstać, ale przyciągnął mnie do siebie i szepnął do ucha:

– Rozliczymy się później.

– Jeszcze czego – fuknęłam butnie.

– Noah, Superbi.

Oswobodziłam rękę i ruszyłam za Kandą, któremu chyba coś na nos siadło, skoro taki skrzywiony. Mniejsza z tym, nie mam ochoty zastanawiać się nad jego stanami emocjonalnymi. Jego problem.

Komui czekał ze zmarszczonymi brwiami. Najwyraźniej słyszał wrzaski Squalo i domyślił się, co zaszło. Nie przejmowałam się tym, mnie też należy się odrobina odskoczni, a to, że Zakon musi przez to słychać krzyków rybki, to już nie moja sprawa. Mogą go tego oduczyć.

– Siadajcie. – Wykonaliśmy polecenie. – Pojedziecie do Monako i oczyścicie je z akum.

– Teraz? W nocy? – Nie podobał mi się ten pomysł.

– Chcesz czekać, aż ewoluują?

– Nie.

– No właśnie. Poza tym im szybciej wyruszycie, tym szybciej będziecie mieć to z głowy.

– Innocence? – zapytał Kanda.

– Nie. Tym razem same akumy. Jeszcze jakieś pytania?

Przez chwilę kartkowaliśmy dokumenty, ale nie znaleźliśmy żadnej obiekcji. Powinniśmy dać sobie radę, w końcu to niewielkie państewko, ledwo miasto, więc co może być tam trudnego?

– Doskonale. Zbierajcie się i powodzenia.

Ruszyliśmy na górę. Przebrałam się, spakowałam i zdążyłam zejść jeszcze do kuchni po jabłka. Jerry już nic nie mówił, ale wiedziałam, co chciałby powiedzieć – gdybym nie drażniła się ze Squalo, zdążyłabym zjeść kolację. Nic mi nie będzie. Zresztą jabłko to też jakiś posiłek. Jedno wrzuciłam do torby, drugie ugryzłam, a trzecie trzymałam w ręce. Byłam gotowa do misji.

Panowie czekali na mnie pod Arką. Squalo w dość bojowym nastroju, sądząc po minie.

– Rybka, łap. – Rzuciłam mu jabłko. – Kolacja.

Kanda tylko przewrócił oczami na nasze zachowanie, zaś Squalo przyjął prezent, choć sądziłam, że będzie się rzucać. Pogryzając owoc, przeszłam przez Arkę w ich towarzystwie. Od razu wyczułam akumy, ale nie wypuściłam jabłka z dłoni.

– Sporo draństwa – stwierdziłam. – Jaki plan?

– Rozdzielimy się. Szybciej skończymy – zadecydował Squalo.

Spojrzałam na Kandę pytająco. Mnie taki plan odpowiadał, ale on jako mój cień może mieć inne obiekcje.

– Jacyś Noah? – zapytał.

– Nawet ich smrodu.

– Ruszamy.

Każde z nas skierowało się w inną stronę. Wypuściłam z kieszeni golema, żeby był w pogotowiu, gdyby coś miało się wydarzyć i musiałabym się połączyć z pozostałymi.

Ostatni kęs jabłka i uniknęłam pocisku akumy. Ze spokojem aktywowałam innocence i ruszyłam do walki, poświęcając się tylko jej. Nie liczyłam pokonanych wrogów ani czasu, nie czułam znużenia ani senności, nie potrzebowałam pomocy. Noc była naturalną porą dla takiego łowcy jak ja. Tylko księżyc i gwiazdy obserwowały moje łowy, a ja nie musiałam zwracać uwagi na otoczenie.

Około północy udało mi się zrobić przerwę. Zaczynałam odczuwać zmęczenie. Przysiadłam na dachu jednego z budynków. Wyciągnęłam drugie jabłko i ugryzłam je, gdy golem połączył mnie z jednym z egzorcystów.

– Co jest? – zapytałam z pełnymi ustami.

– „Jak sytuacja?" – zapytał Kanda.

– Jeszcze kilka akum gdzieś jest. Kontaktowałeś się ze Squalo?

– „Tak. Zrobił przerwę."

– Akumy się gdzieś poukrywały. Myślę, że trzeba by było przeczesać nabrzeża, a w szczególności port.

– „Tam się spotkamy."

– Dobra. Będę cię informować o zmianach.

Kanda się rozłączył. Po głosie słyszałam, że miał trochę dosyć. Zbyt dużo akum jak na taki mały teren. Czy tylko mnie wydaje się to dziwne? Przecież musi być jakieś wyjaśnienie tej sytuacji. Owszem, akumy pojawiały się w różnych miejscach bez wyraźnego powodu, ale do kilku sztuk. Więcej pojawia się, gdy nasuwa się podejrzenie występowania innocence. Komui mówił, że nie ma podstaw sądzić, że kryształ tu jest, ale... No właśnie, nie wszystko było jasne.

Zjadłam jabłko, zleciałam na ziemię i ruszyłam w stronę portu. Po drodze nie spotkałam żywej duszy, czułam akumy, ale nic więcej.

– Połącz mnie z Kandą – poleciłam golemowi.

– „Czego?"

– U ciebie też tak cicho?

– „Znowu świrujesz?" – warknął.

– Nie. Po prostu zastanawiam się, gdzie podziały się akumy, bo czuję je, a się nie pojawiają.

– „Może Superbi z nimi walczy."

Usłyszałam coś niepokojącego. Przystanęłam i zaczęłam nasłuchiwać.

– „Noah?"

Musiał wychwycić brak dźwięku moich kroków.

– Chyba je namierzyłam. – Usłyszałam krzyk. – Odezwę się później.

Nie usłyszałam jego odpowiedzi. Pobiegłam w odpowiednim kierunku, aktywując innocence. Nie myliłam się, trafiłam na kilka akum, które zaatakowały mnie. Kątem oka zobaczyłam jakieś sylwetki na bruku, ale na to nie miałam czasu.

Dwie czwórki połączyły swoje siły w ataku, raniąc mnie lekko w ramię. To im jednak nie pomogło, zabiłam jedną, a po chwili drugą. Tych kilka jedynek zniknęło po ciosie, do którego nie przywiązywałam zbytniej uwagi.

To było tyle. Wylądowałam lekko na bruku. Zobaczyłam dwa komplety ubrań z popiołem. Mieli pecha, ale reszta ciał nie rozsypała się. To nie było normalne. Podeszłam do jednego z trupów. Jeszcze ciepły, ale bez pulsu. Na palcach została mi krew. Odwróciłam głowę nieszczęśnika, by na jego szyi dostrzec dwie drobne dziurki.

– Kanda.

– „Czego?"

– Mamy kłopot. Tu jest coś prócz akum.

Usłyszałam za sobą ruch. Poczułam lęk i wiedziałam, że nie powinno mnie tu już być.

– „Co jest?"

– Wampir.

Poczułam, jak potwór mnie chwyta i agresywnie wgryza się w moją szyję. Wrzasnęłam z bólu, bestia starała się zawładnąć moim umysłem. W tle słyszałam nawoływania Kandy, ale nie byłam w stanie mu odpowiedzieć. Starałam się wyszarpnąć, wolną ręką chwyciłam za rękojeść sztyletu i wbiłam ostrze w obce ciało. Zadziałało, choć tylko go zraniłam. Wyszarpnęłam broń i zaczęłam uciekać. Serce biło mi jak oszalałe, ciężko oddychałam, a z rany ciekła krew. Wiedziałam, że to kwestia czasu, aż mnie dopadnie.

Zatrzymałam się pod osłoną jakiegoś budynku. Z pozycji gwiazd odczytałam, że słońce zacznie wstawać dopiero za godzinę. Nie wiem, kiedy minął ten czas, ale wolałabym, żeby szybciej nadszedł wschód słońca, lecz to niemożliwe. Muszę jakoś zagospodarować ten czas.

– „Noah?" – Golem połączył mnie z Kandą. – „Noah, odezwij się, do cholery."

– Żyję.

– „Jak to wampir?"

– Normalnie – warknęłam. – Bestia żywiąca się krwią z dwoma ostrymi kłami, które wbił mi w szyję.

– „Gdzie jesteś?"

– Nie mam pojęcia.

– „Zostań tam. Superbi już po ciebie idzie."

– Niech uważa.

Połączenie zostało zakończone. Musiałam się uspokoić i przygotować. Drewno. Potrzebuję czegoś drewnianego. Drewno i słońce. Niech bajki okażą się prawdziwe, proszę.

Rozejrzałam się uważnie. Jakaś drewniana skrzynia. To już coś. Oderwałam jedną z desek i z pomocą sztyletu przygotowałam broń. Musiałam myśleć racjonalnie, bez emocji i wszystko będzie dobrze.

– Wyjdź z kryjówki. – Usłyszałam seksowny, kobiecy głos. – Wyjdź.

Czarowała głosem, kusiła i oddziaływała na moją podświadomość.

– Chodź do mnie, Vivian. Nie bój się. To nie będzie bolało.

Starałam się zagłuszyć w sobie chęć wypełnienia jej woli. Była wrogiem i chciała mnie skrzywdzić. Nie mogłam na to pozwolić.

– Vivian, skarbie. Wyjdź już.

Dostrzegłam ją na rogu. Wtuliłam się mocniej w budynek, ukrywając się w jego cieniu. Zdolności Noah bardzo mi to ułatwiały. Gorzej, że miałam świadomość, że w naszą stronę zbliża się Squalo. Wpadnie w jej łapska nieświadomy zagrożenia. Muszę coś zrobić.

– Wyjdź, Vivian. – Jej głos obiecywał przyjemność.

Podciągnęłam drewniany szpikulec tak, żeby nie było go widać. Udawałam, że nagięła mnie do swojej woli i wyszłam z cienia.

– Grzeczna dziewczynka – pochwaliła mnie.

Zbliżyła się. Miała długie, czarne włosy i ciemnobrązowe oczy, była bardzo piękna, choć w ludzki sposób. Kiedyś musiała być człowiekiem, ale teraz potrzebowała krwi, żeby żyć.

Za jej plecami zobaczyłam, że niebo zaczyna przybierać jaśniejszą barwę, ale to jeszcze potrwa. Musiałam albo ją zabić jednym ciosem albo grać na zwłokę.

Podeszła i dotknęła mój policzek. Spuściłam spojrzenie pomna legend i opowieści. Muszę być pewna własnego ciała, jeśli mam z nią wygrać.

– Spójrz mi w oczy – poleciła uwodzicielskim głosem.

Pozwoliłam broni przesunąć się w dłoni. Podniosłam spojrzenie, gdy zaatakowałam. Wbiłam szpikulec w jej ciało.

– Jesteś trupem – warknęłam.

Odepchnęła mnie. Uderzyłam plecami o budynek. Wyciągnęła broń z własnego ciała, krzywiąc się. To było na nią za mało. Wściekła odsłoniła kły, więc rzuciłam się do ucieczki.

– Zapłacisz mi za to, suko. – Usłyszałam.

Dogoniła mnie z łatwością i rzuciła mną o ścianę. Zamroczona starałam się bronić, ale pochwyciła mnie i ponownie ugryzła. Nie dbała o to, że sprawia mi ból. Walczyłam z nią zarówno fizycznie jak i psychicznie, gdyż próbowała przejąć nade mną kontrolę.

– „Poddaj się." – Usłyszałam w myślach.

Słabłam wraz z upływem krwi. Umysł miałam coraz bardziej zamroczony, jeszcze chwila i przegram własne życie. Nie wolno mi, chociaż... Raz na zawsze pozbyć się wszystkich problemów to kusząca propozycja.

– Noah. – Usłyszałam gdzieś za mgłą.

Kanda. Ani razu nie pozwolił mi się poddać. Nawet wtedy, gdy to on miał być moim oprawcą. Nie wolno mi się poddać, nie wolno.

Na oślep wyciągnęłam rękę, dotknęłam czubka jej głowy. Przesunęłam dłonią i palce wsadziłam w oczodół. Poczułam rozrywanie skóry, mięśni i żył, z wrzaskiem odsunęła się poza zasięg moich dłoni. Opadłam na ziemię, bolało jak diabli. Na czworaka zaczęłam uciekać na oślep, byle dalej od niej.

Nie wiem, jak długo to trwało. Zatrzymałam się pod jakąś ścianą, nie byłam pewna, czy rzeczywiście czułam ciepło promieni słońca na twarzy. Krwawiłam.

– Noah, Noah. – Słyszałam.

Oczy zachodziły mi mgłą, widziałam tylko zarys sylwetki. Nie miałam zresztą pewności, czy to, co widzę, jest rzeczywiste. Przecież miał przyjść Squalo, nie Kanda, więc skąd miałby się tu wziąć? Czy wampirzyca przejęła nade mną kontrolę? Czy to już koniec?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro