Rozdział 113.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Ich seh in dir die Traurigkeit gewinnt,

dein Lächeln lügt mir etwas vor.

Ich ahne nur den Grund der dich verletzt,

du bist den Tränen ziemlich nah."


Trening trwał w najlepsze już którąś godzinę z rzędu. Nie zważaliśmy jednak na czas ani zmęczenie. Cel był prosty – pokonać przeciwnika. Dzięki temu pozbywałam się nadmiaru energii i emocji, choć całość nie szła ku końcowi. To był jedynie półśrodek, który stosowaliśmy, by utrzymać moją drugą stronę w ryzach. Nikt zresztą o tym nie mówił, choć świadomość drugiego celu tych treningów nie był obcy ani mnie ani Kandzie ani Komuiemu. Ten ostatni krzywił się na nasze metody, ale nie miał innego pomysłu. Dobór metod powinien zostawić w spokoju, ważniejsze, że uzyskiwaliśmy odpowiedni rezultat.

Uniknęłam sekwencji ciosów Kandy, choć jego kij musnął mi włosy. Ostatnio Japończyk zrobił się nieprzewidywalny i bardziej agresywny niż zwykle. Oczywiście tylko na treningach. To było zastanawiające i niepokojące, ale jeszcze do przyjęcia. Odpowiedziałam równie zaciekle. Nie zamierzałam dać mu się pokonać. Przy kolejnym ciosie usłyszałam otwieranie drzwi, ale żadne z nas nie przerwało walki.

– Komui chce was widzieć. – Usłyszeliśmy jednego z poszukiwaczy.

Odskoczyłam od Kandy, nie spuszczając z niego oka. W każdej chwili mógł zaatakować ponownie, by rozwiązać pojedynek. Nie tym razem jednak. Jego kij wylądował na swoim miejscu. Też odłożyłam broń i wspólnie poszliśmy do gabinetu Kierownika, gdzie czekała na nas Abba. Uśmiechnęłam się do niej.

– Siadajcie – odezwał się Komui. – Pojedziecie do Indii. Trzeba zająć się akumami.

Przerzuciłam strony dokumentów zaciekawiona miejscem, do którego mieliśmy jechać. Europę znałam dość dobrze, zresztą głównie tutaj rozwiązywałam problemy z akumami. Tam była inna kultura, inny świat.

– Innocence? – zapytałam.

– Nie ma, ale akumy atakują coraz częściej okolicznych mieszkańców. Na miejscu czekają na was poszukiwacze, którzy znają specyfikę kultury indyjskiej. Pamiętajcie, że będziecie na terenie, gdzie żyją głównie rdzenni mieszkańcy Indii.

– Tak, tak. Będziemy dla nich obcy.

– Więc się zachowujcie.

Przewróciłam oczami, ale nie odezwałam się. Mieliśmy zadanie do wykonania. Resztą niech się zajmują poszukiwacze.

Przygotowania były kwestią paru chwil. Wychodząc z pokoju, westchnęłam. Kolejna nieprzespana noc, którą spędzę bez Squalo. Ostatnio prawie się nie widzieliśmy i trochę mu to przeszkadzało. Życie powinno zacząć radzić sobie bez nas. Czy naprawdę jesteśmy niezbędni światu?

Miasteczko tonęło w kolorowym kwieciu i promieniach zachodzącego słońca. Mieszkańcy chowali się w domach, niedługo położą się do niespokojnego snu w obawie, że zaatakują ich akumy. Tu zaczynało się nasze zadanie. Poszukiwacze wyjaśnili nam wszystkie niejasności i zaprowadzili na obrzeża, gdzie najczęściej dochodziło do ataków. Wyczuwałam akumy bez żadnego problemu. Tylko czekały na swoją porę wyjścia na żer.

Zatrzymałam się, przymykając oczy. Nie byłam zmęczona ani śpiąca. Czekałam. Kanda i Abba z pewnością obserwowali otoczenie zaniepokojeni i czujni.

– Z prawej – rzuciłam i ruszyłam do ataku.

Tu nie było jak w europejskich miastach, jedynie gwiazdy oświetlały pole walki. Dla zwykłego człowieka byliśmy praktycznie niewidoczni. Jedynie białe pióra Aurena pozwalały dostrzec, że coś się dzieje. Zapach krwi akum, szczęk broni i kolejne sekwencje ruchów wypełniały moje istnienie.

Wylądowałam za Abbą i otuliłam ją skrzydłami ułamek sekundy przed atakiem akumy. Poprawiłam kaptur na jej jasnych włosach.

– Złap się – szepnęłam.

Po chwili byliśmy kilka metrów od tego miejsca ukryte w cieniu. Abba puściła mnie i skupiła się na kontrolowaniu Aurena, a ja wróciłam do jawnej walki u boku Kandy.

Nie wiem, jak długo to wszystko trwało. Może godzinę, może więcej. Czas nie był ważny, chodziło tylko o to, by pozbyć się wroga. Obecność akum z każdą chwilą była mniej wyczuwalna, aż wreszcie zniknęła. Opadłam obok Abby i dezaktywowałam innocence. Mała wyglądała na zmęczoną, choć prawie się nie ruszała. Oparła się o mnie w milczeniu.

– Przydałoby się znaleźć jakiś nocleg – stwierdziłam, gdy dołączył do nas Kanda.

– Na razie wróćmy pomiędzy budynki – odparł.

Mimo ciemności zauważył, że jestem rozluźniona. Przynajmniej nie zadawał głupich pytań o akumy.

Ruszyliśmy z powrotem do centrum miasteczka. Japończyk wziął Abbę bez słowa na plecy, gdy zauważył, że mała powłóczy ze zmęczenia nogami. Uśmiechnęłam się pod nosem na ten nietypowy widok. Nic jednak nie powiedziałam, żeby nie narazić się na zbędny komentarz z jego strony.

W naszą stronę szli poszukiwacze w towarzystwie kilku ludzi z pochodniami. Coś im gorączkowo tłumaczyli w miejscowym języku, ale zamilkli, gdy nas dostrzegli.

– Co się dzieje? – zapytałam gotowa chwycić za broń.

Pewna doza nieufności zawsze była obecna w moim zachowaniu, nie potrafiłam inaczej. Nawet wobec dobrze znanych ludzi ograniczałam zaufanie i nie pozwalałam na pełną swobodę.

– Mieszkańcy Alwaru dowiedzieli się o waszym zadaniu i chcą was ugościć w ramach podziękowania – wyjaśnił jeden z poszukiwaczy.

– I po to tam z wami szli? Nie wiedzą, że to niebezpieczne? – Zmarszczyłam brwi.

– Byli zbyt uparci, żeby słuchać ostrzeżeń. Bardzo im na tym zależy.

Spojrzałam na Kandę. Abba zdążyła przysnąć już na jego plecach.

– I tak będziemy musieli sprawdzić, czy pozbyliśmy się wszystkich akum – mruknął.

– Prowadź – zwróciłam się do poszukiwacza.

Zostaliśmy zaprowadzeni do jednego z domów, w którym dostaliśmy do dyspozycji dwa pokoje. Abba obudziła się i z ciekawością rozglądała się po sypialni. Uśmiechnęłam się do niej i zajęłam doprowadzaniem się do porządku.

Parę minut później zostałyśmy zaprowadzone do jadalni, gdzie czekała na nas kolacja. Kanda już tam był. Poszukiwacze zaś tłumaczyli coś gospodarzowi. Wśród potraw rozpoznałam kilka specjałów, które było mi dane skosztować w przeszłości. Towarzyszyła nam rodzina zamieszkująca ten dom. Kobiety obserwowały mnie uważnie, przysłaniając twarze zapaskami. Chyba wyglądałam dla nich dość dziwnie w dopasowanych spodniach i koszuli z podwiniętymi rękawami.

Pozwoliłam, by rozmowa odbywała się bez mojego udziału. Niech Kanda im trochę potłumaczy, czym się zajmujemy i dlaczego. W pewnym momencie obaj poszukiwacze zrobili minę, jakby właśnie coś stanęło im w gardle. Obserwowałam ich znad obieranej pomarańczy.

– Nasz gospodarz pragnie wiedzieć, dlaczego Europejka ukrywa się pod męskim ubiorem – powiedział jeden z nich. – Tu byłoby tu surowo ukarane, a mężczyzna nigdy nie pozwoliłby swojej kobiecie na coś takiego.

Uśmiechnęłam się z rozbawieniem i podzieliłam pomarańczę na cząstki.

– Wyjaśnij mu, że Kanda nie ma nic do powiedzenia w sprawie tego, jak się ubieram – odparłam. – Poza tym w spodniach wygodniej się walczy. Możesz mu powiedzieć, że w przybliżeniu do ich kultury należę do kasty wojowników.

– Kszatrijów – poprawił mnie.

Kiwnęłam głową i obserwowałam rozwój sytuacji. Hindus był wyraźnie zaskoczony moją odpowiedzią. Uśmiechnęłam się do niego życzliwie. Cóż, nawet w Europie mój ubiór nie był zbyt dobrze przyjmowany, ale się tym nie przejmowałam. Ważne, że nie krępuje mi ruchów w czasie walki.

Po kolacji udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Rano poszukiwacze mieli skontaktować się z Kwaterą Główną, żebyśmy mogli wracać. Nic tu po nas.

Długo jednak nie mogłam zasnąć. Leżałam wpatrzona w sufit. Słuchałam spokojnego oddechu przytulonej do mnie Abby. Sama nie wiem, dlaczego senność mi przeszła. Może to ten klimat, a może coś wewnątrz mnie. Zbyt dużo ostatnio pojawia się myśli. Bałam się o bliskich i przyszłość. Gdyby to mogło być o połowę prostsze...

Od rana życie w Alwarze wróciło do normy. Najwyraźniej wieść o pozbyciu się akum już się rozniosła i ludzie pozbyli się strachu. To jednak oznaczało, że obudził mnie gwar dochodzący zza okna. Przetarłam oczy i przewróciłam się na brzuch, patrząc na Abbę zaglądającą na zewnątrz.

– Ktoś tu ma ochotę na wakacje w Indiach – zażartowałam.

– Nie śpisz już? Przedtem nie mogłam cię dobudzić.

– Późno zasnęłam – wyjaśniłam. – Zbieraj się. Zjemy śniadanie i wracamy do domu.

W jadalni czekała nas niespodzianka. Mianowicie przybył człowiek w bogatych szatach i coś tłumaczył poszukiwaczom. Po chwili dołączył do nas Kanda.

– Co jest? – Zmarszczył brwi na to zamieszanie.

– Nie mam pojęcia – mruknęłam i zapytałam głośniej: – Kto to jest?

Obcy mężczyzna obrzucił nas uważnym spojrzeniem, pochylił głowę i, składając jak do modlitwy ręce na piersiach, odezwał się:

– W imieniu jego wysokości maharadży Alwaru witam szlachetnych egzorcystów i dziękuję za uwolnienie nas od plagi demonów. Jego wysokość maharadża pragnie osobiście poznać egzorcystów.

– To miłe, ale musimy wracać do swoich obowiązków – odparłam.

– Nie byłoby to miłe, gdybyście odmówili, skoro maharadża wysłał z zaproszeniem wielkiego radżputa – powiedział jeden z poszukiwaczy.

Przywołałam go ruchem dłoni trochę dalej na rozmowę w cztery oczy. Wolałam załatwić to sama, bo, znając Kandę, będą z tego kłopoty.

– Nie możecie nas jakoś wymówić? – zapytałam półgłosem.

– Próbowałem. Nie dam rady. Maharadża nie przyjmie do wiadomości, że musicie wyjechać. Wiem, że Kanda nie będzie tym zachwycony, ale może warto znaleźć we władcy Alwaru sojusznika dla Zakonu?

– Kandę zostaw mnie, a jemu powiedz, że chętnie spotkamy się z maharadżą – zdecydowałam.

Hindus ucieszył się, gdy usłyszał naszą zgodę, a ja musiałam po cichu przekonać Kandę, żeby się nie krzywił. Mnie też to nie odpowiadało, ale jak mus to mus.

Po szybkim śniadaniu zostaliśmy zawiezieni do pałacu Alwaru tuż przy dżungli. Wyglądało na to, że maharadża umila sobie czas łowami. Nie zwracałam uwagi na architekturę, kolorową mozaikę targowiska ani na nich innego. Coraz mniej mi się to podobało, choć swoje przemyślenia schowałam pod pogodną maską. Gnuśne życie władcy nijak przystawało do biedy na obrzeżach miasteczka. Z pewnością dużo lepiej zapamiętam podziękowanie zwykłych ludzi, które płynęło prosto z serca, a nie z chęci umilenia sobie czasu.

Pałac zbudowany z czerwonego piaskowca górował nad drzewami parku, który otaczał posiadłość. Na rozległym dziedzińcu stały słonie ustawione w długi szereg. Abba była nimi oczarowana. Z chęcią przyglądałaby się im dłużej. Skrzywiła się jednak, gdy radżput uśmiechnął się lekko z zadowoleniem. Złapała też Kandę za rękę, czego wcześniej nie robiła. Jednakże nie mogła powstrzymać się przed pytaniem:

– Dlaczego ten słoń ma tylko jeden kieł?

– To przewodnik stada, a zarazem święte zwierzę. Dosiada go jedynie maharadża podczas procesji religijnych bądź na łowach na tygrysy. Pewnie nie wiesz, panienko, że większość samic słonia indyjskiego w ogóle nie posiada kłów. Zdarza się również, że u niektórych samców rozwija się tylko jeden kieł. Jeśli jest to prawy, Indusi uważają takiego słonia za boskie zwierzę.

Po chwili weszliśmy do pałacu, który wewnątrz był urządzony z przepychem spotykanym tylko na Wschodzie: mozaikowe posadzki, marmurowe obramowania okien ażurowo rzeźbione w przepiękne wzory, freski i arabeski. Usłyszałam szmer wody, naszym oczom ukazały się fontanny wytryskujące z marmurowych sadzawek i baseny kąpielowe wypełnione pachnącą wodą i otoczone palmami.

Władca oczekiwał nas w dużej sali o inkrustowanych ścianach z rzeźbionymi kwiatami i głowami dzikich zwierząt z oczami ze szlachetnych kamieni. Maharadża nie był sam, towarzyszyło mu kilku gości – Anglików w wojskowych mundurach koloru khaki oraz maharani w zwiewnym, błękitnym sari. Sam maharadża miał na sobie biały strój z bogatymi zdobieniami.

– Egzorcyści, którzy wybawili Alwar od plagi demonów – zaanonsował nas radżput.

Na sali zrobiła się cisza. Wszyscy spojrzeli na nas, co nie było przyjemne. Czułam się bardziej jak jakiś okaz w zoo niż gość władcy Alwaru. Chętnie wróciłabym już do domu i dam sobie rękę uciąć, jeśli moi towarzysze mają inne zdanie.

Maharadża wstał powoli, żeby nas przywitać. Skrzyżował ręce na piersiach, pochylając głowę w ukłonie. Po chwili wyprostował się i obrzucił nas uważnym spojrzeniem.

– Witam szlachetnych egzorcystów jako miłych gości. W imieniu swego ludu chcę podziękować wam za zniszczenie tych demonów – odezwał się.

– To nasza praca – odpowiedziałam.

– Mimo wszystko jestem wam wdzięczny. W ramach podziękowań chciałbym, abyście uczestniczyli w jutrzejszym polowaniu na tygrysy.

Spojrzałam na jednego z towarzyszących nam poszukiwaczy. Kilka godzin zwłoki to nie to samo co dwa dni. Niech nas stąd wyciągnie.

– To wielkie wyróżnienie, szlachetny panie – odezwał się pod moim spojrzeniem. – Egzorcyści to bardzo zajęci ludzie, lecz z chęcią przyjmą zaproszenie do udziału w łowach.

– Co ty gadasz, do cholery? – syknęłam półgębkiem.

– Jemu się nie odmawia – odparł po cichu.

Dostrzegłam zaciskającą się pięść Kandy, ale nic nie mogliśmy zrobić. Tu panowały całkiem inne zasady niż w środowisku, do którego byliśmy przyzwyczajeni. Musieliśmy zdać się na wiedzę poszukiwaczy.

Audiencja trwała jeszcze przez jakiś czas. Maharadża był żywo zainteresowany Czarnym Zakonem, pytał o różne rzeczy. Nie obyło się bez kwestii mojego stroju. Nie tak wyglądały Europejki w jego mniemaniu. Nie rozumiał, dlaczego nie zostałam jeszcze wydana za mężczyznę, a poszukiwaczom było trudno to wyjaśnić, skoro w Europie dziewczyna w moim wieku spod skrzydeł ojca szła w ramiona męża. Nie dbałam jednak o zdanie maharadży, na odczepnego powiedziałam, że nie spotkałam jeszcze mężczyzny, który mógłby mi zapewnić odpowiedni byt. Może właśnie dlatego na koniec określił mnie mianem buntowniczki.

Zostaliśmy zakwaterowani w pałacu: ja i Abba razem, Kanda z poszukiwaczami osobno. Nie przeszkadzało nam to za bardzo, resztę dnia zamierzaliśmy odpocząć. Niespodziewanie zajęły się nami służki maharani: wykąpały nas, wysmarowały pachnącymi olejkami, uczesały i ubrały w bogato zdobione sari. Gdy spojrzałam w lustro, byłam całkiem inną osobą, choć może tylko tak mi się wydawało. Abba za to piszczała z zachwytu i z entuzjazmem oznajmiła, że wyglądam jak prawdziwa indyjska księżniczka. Mała nie ustępowała mi pod tym względem, jej sari było w kolorze nasyconego różu. Tak też zeszłyśmy na kolację, wprawiając w zaskoczenie zarówno Anglików jak i naszych towarzyszy. Chyba rzadko się zdarza, żeby Europejki ubrane po indyjsku towarzyszyły mężczyznom przy posiłku.

Przygotowania do polowania trwały już od świtu. Nasi poszukiwacze wyjaśnili nam, jak wyglądają w tym kraju łowy. Nie bardzo przypadło mi do gustu obserwowanie z grzbietu słonia, jak strzela się do osaczonego zwierzęcia, choćby tak niebezpiecznego jak tygrys, ale nie odezwałam się. Wolałam nie przyciągać uwagi. Im szybciej zakończy się ta szopka, tym szybciej wrócimy do domu. I tak jesteśmy tu zbyt długo.

Na słoniach przygotowano lektyki, w których teoretycznie byliśmy bezpieczni. Indusi robili sporo zamieszania i pompy wokół polowania – rozrywka dla gnuśnej arystokracji i pokaz bogactwa. Anglikom to nie przeszkadzało, mnie owszem. Zresztą Kanda też miał minę, jakby połknął coś nieświeżego. Tylko Abba wykazywała się dziecięcą ciekawością i rozglądała się na wszystkie strony, słuchając wyjaśnień jednego z poszukiwaczy.

Po dość długim przedzieraniu się przez podmokłą dżunglę słonie wyszły na step. Nad błotnistą rzeczką dostrzegłam dość sporych rozmiarów zarośla. Z informacji od poszukiwaczy wiedziałam, że to jest nasz cel. Tam też mahuci skierowali słonie. Nasłuchiwałam uważnie i wśród odgłosów dosłyszałam ruch w zaroślach.

Słonie uformowały półokrąg, z drugiej strony drogę ucieczki miała zatarasować nagonka. Słyszeliśmy ostrzegawcze wrzaski małp i pawi. Wszyscy czekali w napięciu na kolejne wydarzenia, gdy słonie brnęły przez zarośla, idąc coraz bliżej siebie. Tygrysy z pewnością już wiedziały o naszej obecności. Próbowałam dostrzec je w gęstwinie. Coraz mniej podobało mi się to polowanie i ludzie wokół. Drażniło mnie to wielkopańskie zachowanie, ale powstrzymywałam się przed reakcją. To nie byłoby zbyt bezpieczne, gdy zwierz jeszcze się ukrywa.

Strzał z broni maharadży rozpoczął właściwą część polowania. Moje uszy zostały rozdrażnione strzałami i wrzaskami nagonki. Władca Alwaru i Anglicy czekali na oddanie strzału.

Pierwsze dostrzegłam ruch. Tygrysica z dwojgiem młodych szła prosto na nas. Nie wiem, dlaczego, ale przypomniało mi się całkiem inne polowanie dawno temu. Praktycznie nie różniło się niczym poza ofiarami. Zawrzał we mnie gniew. Wbrew rozsądkowi zeskoczyłam z bezpiecznego grzbietu słonia i ruszyłam pomiędzy łowców a ofiary.

– Dosyć tego! – wrzasnęłam.

W tym samym momencie padł strzał, choć niezbyt celny, skoro stałam na linii ognia. Usłyszałam jęk bólu jednego ze zwierząt. Zrobił się kocioł: słonie dreptały w miejscu powstrzymywane przez mahutów. Strzelcy nie mogli przeze mnie wycelować, zaś łup uciekł gdzieś w krzaki.

– Co pani wyprawia?! – krzyknął maharadża. – To niebezpieczne.

– Przede wszystkim głupie – warknęłam.

– Zepsuła pani całe polowanie.

– Mam to gdzieś. Siedzisz sobie na słoniu, służący nabije ci broń i strzelasz do tych biednych zwierząt. Może następnie zrobisz to samo z ludźmi, co? Jesteście tchórzami. Wszyscy. Rzygać mi się chce, jak widzę takich jak wy.

– Uspokój ją – zwrócił się jeden z Anglików do Kandy.

– On nie będzie mnie uspokajał, durniu. Nie jestem jego własnością.

Ruszyłam w bliżej nieokreślonym kierunku. Byłam pewna, że tu nie wytrzymam, jeśli zostanę jeszcze przez moment. Wściekłość wymieszała się z moją krwią.

– To nie jest bezpieczne. – Usłyszałam maharadżę, ale nie zwróciłam na niego uwagi.

– Niech idzie sama – odpowiedział mu Kanda.

– Tam jest ten tygrys.

– Ona sama jest jak tygrysica.

Porównanie Japończyka na moment mnie rozbawiło. Obecnie byłam bardzo wściekłą tygrysicą, którą należało omijać szerokim łukiem, jeśli chciało się przeżyć. Wiem, te zwierzęta zabijają ludzi i bydło, ale nie rozumieją przecież, że ograniczono ich tereny łowieckie. Chcą żyć jak inne stworzenia. To nie jest powód, żeby tak bestialsko je zabijać. Przecież nawet nie daje im się możliwości do kontrataku.

Czułam, że ktoś mnie obserwuje. Zatrzymałam się i odwróciłam w stronę, z której przyszłam. Na jednej z gałęzi usiadł biały kruk. Westchnęłam.

– Czyli jednak mnie pilnujecie – mruknęłam i ruszyłam dalej.

Starałam się jakoś uspokoić, ale w ogóle mi to nie szło. Nie zwracałam uwagi na otoczenie, dopóki nie usłyszałam ostrzegającego warknięcia. Zatrzymałam się kawałek od trzech tygrysów, które uciekły za moją przyczyną. Samica warczała na mnie przyczajona do skoku. Lada chwila mogła zaatakować. Dostrzegłam także ranę jednego z młodych.

– Auren, powiedz jej, że nie jestem zagrożeniem i chcę uleczyć jej młode – odezwałam się cicho.

Byłoby mi łatwiej, gdybym rozumiała kruka, ale takiej mocy nie mam. Chyba jednak podziałało, bo tygrysica uspokoiła się, chociaż nadal uważnie mnie obserwowała. Zbliżyłam się powoli i obejrzałam ranę. Kula utknęła tuż przy kości łopatki. Poprzez Aurena tłumaczyłam, co robię, żeby tygrysica nie rozerwała mi gardła. W tamtym momencie nie bałam się tego dzikiego zwierzęcia. Może rozumiało mój gniew jak ja jej chęć życia. Skupiłam się jednak na wyciągnięciu kuli, co było dość proste, i zaleczeniu rany, co wymagało ode mnie jeszcze mniej uwagi.

– Gotowe. – Uśmiechnęłam się sama do siebie.

Wtedy padł strzał. Tygrysica opadła i wiedziałam, że jest martwa. Poczułam jeszcze większą wściekłość, która gwałtownie wzrosła, gdy zobaczyłam Kandę z Abbą i pozostałych uczestników polowania. Wstałam i ruszyłam w stronę Japończyka.

– Ty parszywy sukinsynu! Po jaką cholerę ich tu przyprowadziłeś?! Widzisz, do czego doprowadziłeś?!

Spoliczkowałam go, żeby dać upust gniewowi. Przyjął to dość spokojnie w przeciwieństwie do Indusów, którzy zaczęli coś szeptać. Pewnie właśnie złamałam kolejne ich wydumane prawo, ale nie obchodziło mnie to. Miałam ochotę rozerwać Kandę na strzępy.

– Ale myśmy chcieli... – zaczęła Abba.

– Milcz – warknęłam.

Dziewczynka cofnęła się za Kandę, który obserwował mnie uważnie.

– Zadowolony jesteś z siebie? – zwróciłam się do niego.

– Przestań ją straszyć i ogarnij się, bo Leverrier raczej nie będzie chciał trzymać Noah Zemsty w Zakonie, a tak za chwilę będziesz wyglądać – odpowiedział.

Zagryzłam wargę, słysząc to. Nie powinnam do tego dopuścić, tak nie może być. Muszę uspokoić się, ale wśród nich nie dam rady. Tylko mocniej mnie rozdrażnią.

– Zostawcie mnie w spokoju – warknęłam i odeszłam stamtąd szybkim krokiem.

Tym razem uszanowali to w pełni. Łaziłam bez celu po dżungli targana różnymi emocjami. Równie dobrze mogło to być polowanie na ludzi, którzy nikogo nie obchodzą. Rozrywka gnuśnej arystokracji znudzonej swoim życiem w przepychu. Nienawidzę tego świata. Jest zepsuty do szpiku kości. Chyli się ku upadkowi nawet bez Kreatora i jego działań. Nic go już nie uratuje. Nasza praca jest zbędna, dla mrzonki narażamy życie, pozbywamy się krwi, potu, łez, tracimy bliskich.

Golem wyskoczył z mojej kieszeni, domagając się uwagi. Nie miałam ochoty gadać z Kandą, tylko mnie drażni. Mimo to połączyłam się z nim, bo gotów jeszcze narobić mi problemów.

– Czego? – warknęłam.

– Za pół godziny na dziedzińcu pałacu otworzą nam bramę. – Usłyszałam i połączenie zostało zakończone.

Przynajmniej raz uszanował moje prawo do odrobiny samotności. Trochę mnie tym ułagodził. Zaczęłam myśleć bardziej trzeźwo, ale to było za mało, żebym mogła zamknąć ten rozdział.

Zdążyłam do nich dołączyć na kilka minut przed otworzeniem bramy. Bez słowa odebrałam od Kandy moją torbę. Żadne z nich nie zmuszało mnie do rozmowy, a Abba wyglądała na wystraszoną. Najwyraźniej to skutek mojego zachowania. Musiałam jednak najpierw pozwolić opaść emocjom, a dopiero potem z nią porozmawiać.

Zostawiłam ich za bramą Arki i wróciłam do siebie. Prysznic zmył ze mnie indyjski upał i zapach dżungli. Potrzebowałam lekarstwa na własną truciznę, kogoś, kto nie będzie mi zrzędzić. Postanowiłam znaleźć Squalo, jego obecność trochę to wszystko załagodzi.

Był na zewnątrz i trenował. Przerwał, gdy usłyszał moje kroki. Uśmiechnął się na powitanie, czego ja nie potrafiłam. Zbyt wiele było we mnie goryczy.

– Wróciłam. – Wtuliłam się w niego.

– Jak było?

– Okropnie.

Objął mnie ramionami. Staliśmy tak przez dłuższą chwilę, starałam się powściągnąć emocje wsłuchana w bicie jego serca.

– Co jest? – zapytał.

– Nic.

Nie chciałam go tym obarczać. Musiałam sama uporać się z własnymi upiorami. Nikt inny tego za mnie nie zrobi.

– Voi! Przecież czuję. Co się stało?

– Pragnę zniszczenia tego świata – przyznałam się głośno. – Chcę, by umarł.

Nie wiem, czy go tym wystraszyłam tak jak siebie, ale przytulił mnie jeszcze mocniej. Po chwili złapał moją dłoń.

– Chodź.

Poprowadził mnie w milczeniu przez las. Nie wiedziałam dokąd, dopóki nie zobaczyłam znajomej okolicy. Zatrzymaliśmy się dopiero na skarpie. Usiadł i pozwolił mi się o siebie oprzeć. Gdy spojrzałam w jego twarz, zobaczyłam smutek i strach. Strach o mnie. Bał się, że coś się wydarzy, co zmieni wszystkie nasze sprawy.

– Dlaczego? – zapytał.

Wiedziałam, że to kontynuacja rozmowy z tamtej polany. Tu nikt nas nie przyłapie, nie usłyszy moich słów. Nie przeszkodzi nam w byciu razem. Nic nas nie obchodziło poza tym skrawkiem świata wokół.

Opowiedziałam mu o polowaniu w Alwarze i jak bardzo przypominało mi to rozrywkę arystokratów w Europie. Nie pominęłam żadnego szczegółu, choć otwierałam źle zagojoną ranę, która zasklepiła się dawno temu. Teraz nadal bolała, choć nie pamiętałam już twarzy oprawców i ich ofiar, które nie przeżyły. Zostały strach, nienawiść, poczucie zagrożenia i beznadziei. Skarżyłam się na ludzkie okrucieństwo, zepsucie świata i beznadzieję własnego położenia. Przezierało przeze mnie zniechęcenie, łzy pozostawiły mokre ślady na mojej twarzy.

Squalo słuchał w milczeniu mojej spowiedzi. Tulił mnie do siebie i ocierał łzy. To pomogło. Uspokoiłam się i zaczęłam żałować, że tak ostro potraktowałam Abbę. Nie zasługiwała na to. Nie była niczemu winna, a ja wyżyłam się na niej, skoro się odezwała. Sama siebie potępiałam za takie zachowanie.

– Świat nie jest taki zły – odezwał się Squalo, gdy umilkłam. – Ma też dobre strony. Ty, Abba, ja, nasi przyjaciele. Może warto dać mu szansę, skoro potrafimy jeszcze się śmiać i bawić.

– Może – odpowiedziałam. – Jestem zmęczona.

– Połóż się i śpij. Przypilnuję twoich snów.

Ułożyłam się z głową na jego kolanach. Pocałował mnie, gdy zamknęłam oczy. Zasnęłam bardzo szybko, musiałam być rzeczywiście zmęczona. Nie śniło mi się nic, ale za to zregenerowałam siły. Tak było mi po prostu dobrze. Chyba znalazłam kawałek własnego szczęścia.

Gdy się obudziłam, słońce zachodziło. Czułam się wypoczęta, ale głodna. Squalo siedział bez ruchu, uśmiechnął się, gdy zauważył, że nie śpię.

– Siedzisz tak cały czas? – zapytałam.

– Przecież obiecałem, że będę cię strzec. – Uśmiechnął się szerzej.

– Głupek.

– Głodna?

– Bardzo.

Wstaliśmy i ruszyliśmy do Kwatery Głównej. Zachowywaliśmy wszelkie pozory, więc wyglądało, że weszliśmy osobno, choć rzeczywiście byliśmy razem. Tak jednak musiało być i nie zamierzaliśmy tego zmieniać.

W połowie kolacji na stołówce pojawił się Komui. Zmierzył mnie spojrzeniem i odezwał się:

– Mój gabinet. Już.

– Kolacja? – zasugerowałam.

Jego mina mówiła wszystko. Nie zamierzał się powtarzać. Najwyraźniej znowu narobiłam sobie problemów i stąd jego niezadowolenie. Z każdą kolejną sytuacją jest mniej cierpliwy, kiedyś będę miała naprawdę przechlapane.

Wykonałam polecenie bez szemrania, przygryzając po drodze kanapkę. Usiadłam na sofie i czekałam na burę. Z pewnością sobie zasłużyłam i tym razem nie jest to sarkazm.

– Gdzie byłaś całe popołudnie?

– Spacerowałam. Musiałam się uspokoić. Potem przysnęłam pod drzewem. – To nie była do końca prawda, ale też nie kłamałam.

– Wywoływałem cię kilkakrotnie.

– Wybacz. Nie słyszałam.

– Nie słyszałaś? Doskonale wiesz, że już za to Leverrier może cię zamknąć. Po co dokładasz mu powodów?

– Przepraszam. Nie zrobiłam tego celowo.

– Vivian, jak mam cię chronić, skoro robisz takie rzeczy? W Indiach też się nie popisałaś. Wiem, że jest ci trudno, ale musisz nad sobą panować. Dobrze?

– Postaram się.

– Idź odpocząć.

Zostawiłam go w gabinecie samego. Znowu swoim zachowaniem dołożyłam mu problemów. Jak oni mogą chronić taki kłopot jak ja? Że też jeszcze się nie poddali. Pytanie, czy jest warto?

Zanim skierowałam się do swojego pokoju, poszłam do Abby. Winna jej byłam przeprosiny za swoje zachowanie. Nie powinnam tego robić.

– Możemy porozmawiać? – zapytałam w drzwiach.

Kiwnęła niepewnie głową, zaś Auren obserwował mnie uważnie gotowy do ataku. Zasłużyłam sobie.

– Chciałam cię przeprosić za to, że cię przestraszyłam i krzyknęłam na ciebie. Nie powinnam tego robić.

– Jesteś jedną z nich? – zapytała.

– Nie, jeszcze nie. Po prostu straciłam nad sobą panowanie. Przepraszam.

W mgnieniu oka znalazła się tuż przy mnie i przytuliła się mocno. Objęłam ją ramionami.

– Byłam pewna, że cię stracę. To było straszne – powiedziała.

– Wiem. Przepraszam.

– To nie Kandy wina. Auren powiedział mi w myślach, że jesteś w niebezpieczeństwie. Musieliśmy zareagować. Przepraszam.

– Nie przepraszaj mnie, maleńka. Powinnam nad sobą panować. Wtedy nic by się nie wydarzyło. Zgoda między nami?

– Zgoda.

Siedziałam u niej, póki nie zasnęła. Wyciągała ze mnie bajki, zapomniała mi moje zachowanie i byłam jej za to wdzięczna. Trochę bałam się, że nie otrzymam wybaczenia, co byłoby chyba największą karą. Nie chciałam, żeby mnie odrzuciła. Kochałam ją jak młodszą siostrę i nie zniosłabym tego. Na szczęście stało się całkiem inaczej. Gdy zasnęła, poprawiłam jej kołdrę i cicho wyszłam. Zamierzałam położyć się spać, choć nie czułam zbytniego zmęczenia. W pokoju jednak czekała mnie niespodzianka. Na moim parapecie siedział Squalo. Odwrócił do mnie twarz, gdy weszłam do środka.

– Jak Abba? – zapytał cicho.

– Dobrze. Wybaczyła mi.

– Cieszę się.

– Zostaniesz ze mną?

– Skoro ładnie prosisz. – Uśmiechnął się i wyciągnął do mnie rękę.

– Ładnie proszę.

Podeszłam do niego i pocałowałam go. Ze spania na razie nici. Może i dobrze. Przynajmniej trochę czasu spędzimy razem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro