Rozdział 2.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Kanaeru tame ni ikiterun datte

Sakebitaku naru yo kikoete imasu ka

Bunan ni nante yatterarenai kara

Kaeru basho mo nai no"


Obudziłam się dość późno jak na mnie. Przez kilka chwil nie wiedziałam, gdzie jestem. Później przypomniałam sobie wspinaczkę, strażnika bramy, Kandę i Allena. To nie był sen. Byłam tu, w Czarnym Zakonie. Wstałam, umyłam się i ubrałam. Zeszłam na dół do stołówki. Było tam sporo ludzi. Przyglądali mi się uważnie, co nie dziwiło. Obcy zawsze wzbudzają zainteresowanie w nowym miejscu, nieważne, jak bardzo by się przed tym kryli.

– Jesteś tą nową egzorcystką, prawda? – zapytał gość w okienku.

Zdawał się dość entuzjastycznie nastawiony. Gdy nieco się wychylił, mogłam mu się przyjrzeć. Oczy krył za ciemnymi okularami, włosy miał zaplecione w dwa warkocze. Były różowe, co nieco mnie zaskoczyło. Sam kucharz był dość chudy o ciemnej karnacji, nosił też typowy kuchenny uniform, choć bez rękawów.

– Tak. Nazywam się Vivian.

– Jerry. Co dla ciebie? Przygotuję, co tylko chcesz.

– Risotto.

Szybko otrzymałam swoje śniadanie i znalazłam sobie miejsce w kącie. Kątem oka obserwowałam tych ludzi. Od razu rozpoznałam białowłosego Allena, milczącego Kandę i Lenalee, która wczoraj przyniosła mi mundur egzorcysty. Lenalee była siostrą Komuiego o długich, zielonych włosach upiętych w dwa wysokie kuce i fiołkowych oczach. Ona i Walker byli tu bardzo lubiani. W przeciwieństwie do Japończyka, który raczej się nie odzywał. Wiedziałam, że go nie polubię.

Allen w końcu mnie zauważył.

– Vivian, chodź do nas! – zawołał.

– Dzięki, ale nie. Zjem i idę do siebie.

– Chyba nie jesteś zła na Kandę – Lenalee włączyła się do rozmowy.

– Tylko nie mów, że nie chciał. Nie jestem pamiętliwa. A poza tym miał szczęście.

Uśmiechnęłam się ironicznie. Chociaż miałam rację, jestem naprawdę niebezpieczna. Zwłaszcza od kiedy moja prawa dłoń została przeklęta.

– To chyba ty miałaś szczęście. Gdyby nie Kiełek Fasoli, nie byłoby cię tu dzisiaj – odpowiedział Kanda.

– Nie byłabym tego taka pewna, Yuu.

Nastała cisza. Z tego, co wiedziałam, nikt z tu obecnych nigdy nie używał tego imienia, żeby go nie drażnić. Nie miałam takich oporów. Kanda wstał z kataną w dłoni.

– Mugen ci chyba posmakował – powiedział.

– Nie pozwolę się zastraszyć, Yuu. Mówią, że mój kraj to kraj ludzi odważnych.

– Chyba głupich.

Nie wiem jak, ale w tej chwili stałam za nim z aktywnym innocence. Mój sztylet dotykał jego gardła.

– Możesz obrażać mnie, ale nie Polskę, mimo, iż nie ma jej na mapie świata.

– Myślisz, że to mnie powstrzyma? – zapytał ironicznie.

– Tego jestem pewna.

Wyczułam jego ruch. Nie dał się zastraszyć. Uchyliłam się przed ciosem. Następny odbiłam.

– Vivian, Kanda, dość – usłyszeliśmy, kiedy na stołówkę wszedł Komui. – Macie zbyt wiele energii? Zapraszam do mojego gabinetu. Lenalee, Allen, was również.

Dezaktywowałam innocence, nawet nie spoglądając na Kandę. Działał mi na nerwy. Prawa dłoń zapulsowała. Była jednak ukryta pod bandażem, więc nic się nie zdarzyło. Poszliśmy za Komuim do jego gabinetu.

– Siadajcie. Vivian, jak ręka?

– W porządku. Sprawna.

– To dobrze. Będzie ci potrzebna. Pojedziecie do Madrytu. Na północnych przedmieściach dzieją się dziwne rzeczy. Ludzie znikają. Pozostaje po nich tylko popiół. Może tam być również innocence. Obszar jest dość duży, więc Kanda z Vivian weźmiecie część wschodnią, a Allen z Lenalee zachodnią. Jakieś ale?

– Będzie wesoło – rzuciłam.

Nie uśmiechało mi się łazić po Madrycie z Kandą. Nie byłam jednak mięczakiem. Nie dam mu tej satysfakcji i się nie wycofam.

– Generał Tiedoll wie, że tu jestem? – zapytałam.

Poczułam na sobie wzrok Japończyka. Odwróciłam się do niego. W jego czarnych oczach krył się mord.

– Nie. Nie ma go. Jeszcze nie wrócił. Jak tylko złapię z nim kontakt, to mu przekażę, że tu jesteś. Na pewno się ucieszy.

– Nawet nie wiem, czy mnie pamięta. To nic. Przyjemności na później.

W końcu byłam profesjonalistką. Tylko wzrok Kandy mi przeszkadzał.

– Na co się lampisz? Dawno mnie nie widziałeś?

Wzruszył ramionami i wstał. Czas wyruszać. Podróż pociągiem przez pół Europy nie była przyjemna, ale mówi się trudno. Siedziałam przy oknie i podziwiałam krajobrazy.

– Vivian – głos Allena przywrócił mnie do rzeczywistości – skąd znasz generała Tiedolla?

– Można powiedzieć, że jestem jego uczennicą – Kanda prychnął wściekle. – Coś nie pasuje?

– Generał to jego mistrz.

– Egzorcysta, który z nim wtedy był, wspominał coś o wrednym czarnowłosym sukinsynie, ale nie myślałam, że to ty. Ale minęło tyle lat – wzruszyłam ramionami.

– Kim był ten egzorcysta? – zapytała Lenalee.

– Nazywał się Daisya Berry. Ciekawa jestem, co u niego.

– On nie żyje.

Spojrzałam na Allena. Nie mogłam uwierzyć. Co prawda życie egzorcysty może się bardzo łatwo skończyć, ale byłam zaskoczona.

– Jak to się stało? – spytałam.

– Podczas jednej z misji natknął się na członka klanu Noah. Nie był to przyjemny widok.

– Szkoda. Daisya był miłym chłopcem, kiedy go poznałam siedem lat temu. Można powiedzieć, że uratowali mi życie. Przynajmniej wiedziałam, co mam robić.

– Dlaczego z nimi nie ruszyłaś? – spytał Allen.

– Miałam sporo spraw do zakończenia. W ciągu jednej nocy dowiedziałam się o egzorcystach, Noah, Kreatorze i akumach. Dostałam mapę i byłam gotowa.

– Nie rozumiem. Miałaś ile? Dziesięć lat? – zapytała Lenalee.

– Dwanaście. Moje życie było dziwne. Wolałabym wam tego nie opowiadać. Miałam mnóstwo długów i wrogów. Nie mogłam tak po prostu wyjechać.

– A rodzice?

– Nie mam rodziców. W wieku dziesięciu lat uciekłam z bidula. Nikt mnie nie chciał. Trudno się dziwić. Zawsze byłam dziwna. Tiedoll pokazał mi inną drogę, ale wtedy nie byłam gotowa.

Zamilkłam. Musiałam uważać na to, co mówię. Nie wszystko mogłam im powiedzieć. Tego mogli dowiedzieć się częściowo od generała, nie było też zbyt groźne. Ot przeszłość, do której nie przywiązywałam aż takiej wagi.

– Twoi rodzice cię zostawili? – zapytał Allen.

– Umarli. Byłam jeszcze mała, więc ledwo ich pamiętam. To nie jest ważne.

– Chyba powinno.

– Zawsze byłam sama. Samotność mi nie przeszkadza.

Uśmiechnęłam się lekko i pogrążyłam się we własnych myślach. Pociąg mknął po szynach. Krajobraz zmieniał się co sekundę. To wszystko było takie dziwne. Allen i Lenalee byli tacy otwarci i radośni. Być może też naiwni. Nie wiem. Okazali mi tyle życzliwości, ale nie mogłam im jeszcze zaufać. Jeszcze nie. Nikomu nie ufałam. Nikomu się nie zwierzałam. Nikogo nie miałam. Nie umiałam żyć wśród ludzi. Odzwyczaiłam się od ich dobra i życzliwości. Nie pamiętałam, jak to jest, kiedy się kogoś darzy pozytywnymi uczuciami.

W końcu dojechaliśmy do Madrytu. Nie było tu zbyt przyjemnie. Atmosfera w mieście była napięta, wręcz nieznośna. Nie tak to sobie wyobrażałam. Część drogi pokonaliśmy razem. W końcu musieliśmy się podzielić. Miałam iść z mrukiem Kandą.

– Powodzenia – rzuciła przez ramię Lenalee.

Kanda zatrzymał się na chwilę.

– Posłuchaj mnie. Jeśli będę musiał wybierać między wykonaniem misji a ratowaniem ciebie, wybiorę to pierwsze. Zrozumiałaś?

– Nie krępuj się, głupi Kando. Zawsze pracowałam sama. Jeśli w coś się wpakuję, to na własne życzenie.

Dobrze wiedziałam, że nie mogę na niego liczyć. Nie musiał tego mówić. Nienawidził mnie. Ja do niego też nie pałałam sympatią. Szłam dwa kroki przed nim, nie odzywałam się. Kanda też nie był rozmowny. W powietrzu było czuć napięcie. I popiół. Na niebie pokazało się kilkanaście ciemnych kształtów.

– Innocence, aktywacja – rzuciłam hasło.

Sztylet w mojej dłoni lśnił złowrogo. Czarne skrzydła uniosły mnie przeciw akumom. Nie oglądałam się na Kandę. Niech sobie sam radzi. Pochłonął mnie wir walki. W ciągu kilku najbliższych minut wszystkie akumy zostały wybite. Opadłam z wdziękiem na ziemię. Kanda otrzepał się z prochu.

– 1:0 dla nas.

– Jak znajdziemy innocence.

– Jeśli tu jest.

Kanda pokręcił nieznacznie głową. Wiedziałam co o mnie sądzi. Lubię walkę, nie przeczę. Te akumy nie stanowiły problemu. Wiele już takich zabiłam, nim dotarłam do Zakonu.

Poszliśmy dalej. Ulice były puste. Żadnych ludzi. Nawet zwierzęta zniknęły. Pod murem okalającym jakiś klasztor zobaczyłam coś świecącego. Dobrze wiedziałam, co to jest. Wyczułam też czyjąś obecność. Nie człowieka i nie egzorcysty.

– Zawiadom Allena i Lenalee, że misja wykonana – powiedziałam Kandzie.

Sama złapałam innocence. W samą porę. Tuż przede mną stanął elegancki młody mężczyzna o szarej skórze i złotych oczach. Na czole miał stygmaty o kształcie krzyży. Członek Klanu Noah, rodziny, która współpracuje z Milenijnym Earlem.

– Znów się spotykamy, śliczna królewno – rzekł.

– Czego? – spytałam gniewnie.

– Innocence.

– Sam je sobie weź – powiedziałam. – Kanda, łap.

Rzuciłam kryształ towarzyszowi i aktywowałam własny. Zaatakowałam. Noah tylko się uśmiechnął. Odbijał moje ciosy. W tle słyszałam, jak Kanda pośpiesza naszych towarzyszy. Noah to nie przelewki. Kątem oka zauważyłam zbliżające się akumy.

– Uważaj – rzuciłam.

W tym momencie upadłam na ziemię powalona przez wroga. W jego oczach zobaczyłam błysk mordu. Wyciągnął do mnie rękę. Chciał zadać ostateczny cios. Nie czekałam. Wbiłam mu sztylet w ciało. Nie trafiłam w serce, ale poważnie go zraniłam. Czułam, jak przekleństwo pulsuje i rozrywa bandaż.

– Nie ukryjesz samej siebie – powiedział.

Wyrwał z siebie sztylet i uciekł. Dłoń nadal pulsowała. W ostatniej chwili uchyliłam się przed ciosem akumy. Bandaż spadł z mojej ręki, dotknęłam nią trzy najbliższe akumy, które wybuchły w jasnym blasku. Walka dobiegła końca. Wygraliśmy. Dezaktywowałam innocence, pośpiesznie wyciągnęłam z kieszeni świeży bandaż i owinęłam dłoń.

– Nic ci nie jest?

Allen stał tuż za moimi plecami. Nie mogłam pozwolić, aby cokolwiek zobaczył.

– W porządku. Martwiłabym się bardziej o tego Noah. Tym razem to ja byłam górą.

– O czym ty mówisz?

– Już go kiedyś spotkałam. Jakiś rok temu. Trochę mnie poturbował i dał sobie spokój.

– To on zabił Daisya'e. Nazywa się Tyki Mikk.

– Więc następnym razem go zabiję.

– To nie jest łatwe.

– Nie wierzysz we mnie, Yuu?

Nie odpowiedział. Najważniejsze, że zdobyliśmy innocence. Bez zwłoki wróciliśmy do Czarnego Zakonu. Kanda wysłał mnie do Hevlaski, abym oddała jej zdobyte innocence. Później wróciłam do pokoju. Byłam zmęczona. Planowałam gorący prysznic i łóżko. Usłyszałam pukanie.

– Czego tam?

– To ty jesteś Vivian. Miło mi. Nazywam się Lavi. Komui prosił, żeby cię zawołać na kolację.

– Nie jestem głodna.

– Ależ musisz. Koniecznie.

Odwróciłam się. Przede mną stał rudzielec z opaską na jednym oku. Drugie było soczyście zielone. Przyglądał mi się ciekawie.

– Niby po co? – spytałam gniewnie.

– To tradycja. Jeśli jesteśmy w domu, wszyscy schodzimy na kolację. Zwłaszcza po misjach.

– Niech wam będzie – westchnęłam.

Zeszłam z nim na dół. Na stołówce byli już wszyscy. Mieli idiotyczny transparent z napisem: "WITAJ W DOMU, VIVIAN".

– Co to za cyrk? – spytałam.

– Tradycja. Tak witamy nowych egzorcystów. Teraz tu jest twój dom – odpowiedział entuzjastycznie Komui.

Spojrzałam na twarze obecnych. Zdawało się, że naprawdę się cieszą z mojej obecności, choć jak dla mnie chodziło raczej o tę bzdurną imprezę, którą zorganizowali.

– Powiedz, że wróciłaś do domu – poinstruował mnie Komui.

– To idiotyzm nie tradycja. Idę do siebie i mi nie przeszkadzajcie. Chcę odpocząć.

– Nie możesz tak po prostu wyjść – powiedział cicho Allen.

– A kto mi zabroni?

Nie czekałam na odpowiedź. Poszłam do siebie. Kwatera Główna była ich domem. Nie moim. Nie potrafiłam tego zaakceptować. Jeszcze nie teraz.

Rano obudziła mnie awantura gdzieś za drzwiami. Nie było sensu zamykać oczu, więc wstałam. Zeszłam na śniadanie. Ludzie patrzyli na mnie z odrazą. Wystarczył jeden wieczór, żeby ich do mnie zniechęcić. Czułam się z tym świetnie. Mogliby jeszcze odwrócić ode mnie wzrok. Nie potrzebowałam przyjaciół. Zawsze byłam sama, choć wśród ludzi. Nie przejęłam się tym zbytnio. To nie był mój dom. To nie była moja rodzina. Mój świat był już dawno zniszczony. Przez jednego człowieka. Szkoda, że nie znam jego nazwiska.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro