Rozdział 33.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Me serce bije i tak jak kruche szkło jest wciąż mój los, mój los."


Perfekcyjne cięcie i akuma zniknęła w powietrzu. Z gracją opadłam obok Laviego, strzepując mu pyłek z munduru. Z uśmiechem satysfakcji dezaktywowałam innocence. Rudzielec odwzajemnił gest, przyglądając mi się uważnie.

– Nie przestaje mnie to zadziwiać – powiedział.

– Niby co? – zapytałam, przekrzywiając głowę.

– To, że tak szybko dochodzisz do zdrowia.

– Jak głupi Kanda? – zasugerowałam.

– Wyjęłaś mi to z ust.

– Ciekawe, skąd wiedziałam. – Zachichotałam.

– Idziemy ich poszukać?

– Sami nas znajdą. – Machnęłam na to ręką. – Kanda zawsze wie, gdzie na mnie trafić. Ma radar we łbie i dlatego jest taki głupi.

– Udam, że tego nie słyszałem, Noah.

Odwróciliśmy się. Dołączył do nas w towarzystwie Allena i Linka. Wyglądali na trochę zmęczonych. Pewnie mieli mniej szczęścia od nas i trafili na mocniejszego przeciwnika.

– A nie mówiłam – powiedziałam teatralnym szeptem.

Uchyliłam się przed Mugenem. Aktywowałam innocence i przeleciałam tuż nad Japończykiem, powodując, że się cofnął, a następnie przewrócił. Z wdziękiem wylądowałam obok Allena. On i Lavi zachichotali. Kanda natomiast przeklinał pod nosem. Wszystko było po dawnemu. Nie zamierzałam niczego zmieniać. Był idiotą. Nic tego nie zmieni.

Allen skontaktował się z Kwaterą Główną. Przy okazji patrzył jak zaczarowany na serduszko na moim lewym nadgarstku. Odebrałam je Kandzie przed misją. Nie musiałam się chwalić, wiedział, że byłam u niego. Oko złodzieja zawsze zauważy działalność innego.

Po chwili podążaliśmy do pobliskiego miasteczka, gdzie mieli otworzyć nam bramę do domu. Już czułam na skórze ciepły prysznic, a potem miękki koc, pod którym zamierzałam zasnąć.

Mój uśmiech zamarł, gdy zobaczyłam Madarao z jednym ze swoich kumpli i Spencera w towarzystwie Kruków. Przełknęłam nerwowo ślinę. Do tej pory Leverrier nie wiedział, że odzyskałam kontrolę nad innocence. Sam się nie pojawiał w Kwaterze Głównej, a Link jakoś nie wpadł na to, by mu o tym powiedzieć.

Moi towarzysze zbliżyli się do mnie. Czuli kłopoty w powietrzu. Mimo to postanowili mnie chronić.

– Wiwianno Walker, pójdziesz z nami. – Usłyszałam.

– A jeśli tego nie zrobię? – zapytałam butnie, by nie pokazać, że się ich obawiam.

Drzwi za mną nie były jeszcze zamknięte. Oddzielał mnie od nich tylko Lavi.

– Nie masz wyboru. Nie ryzykuj ucieczką.

Musiałam się z tego jakoś wykaraskać. Jeśli spróbuję zwiać, Kruki mnie dorwą. To brutalne bestie.

– Nigdzie nie pójdę dopóki nie porozmawiam z Komuim.

– Przykro mi, ale nie mamy na to czasu. Pójdziesz sama czy mamy wyprowadzić cię siłą?

Zwlekałam. Nie wiedziałam, co chcą ze mną zrobić. Nie mogłam jednak ryzykować większych kłopotów. Wyszłam z ochronnego „wianuszka" towarzyszy. Nie mogłam ich narażać na niepotrzebne niebezpieczeństwo i gniew Centrali. I tak mają już pewnie przechlapane.

Z kieszeni wyciągnęłam zdobyte innocence i dałam je Allenowi.

– Wiesz, co z tym zrobić. Uważajcie na siebie.

Spojrzałam na nich. Nie wiedziałam, czy ich jeszcze zobaczę. W ich oczach dojrzałam troskę. Pytanie, skąd Spencer wiedział, że wracamy z misji. Czekali na nas w Kwaterze Głównej? Kątem oka zobaczyłam stojącego w niedalekiej odległości Johnny'ego. Czekał, aż ludzie Centrali sobie pójdą. Nie mógł nic zrobić.

– Panno Walker.

– Idę, już idę.

Zaraz też zostałam otoczona przez Kruki, a po moich obu stronach stanęły te piekielne półakumy. Bardziej słuchały tego sukinsyna niż wspomagały nas w misjach. Też coś.

W Watykanie czekał mnie Leverrier z tym swoim głupim, fałszywym uśmieszkiem. Miałam ochotę mu go zetrzeć. Zrobiłabym to, gdyby nie Kruki.

– Widzę, że byłaś grzeczna, skoro Spencer nie kazał cię związać – zagaił.

– Chcę wracać do Kwatery Głównej. Tam jest moje miejsce – oznajmiłam ponuro.

– Wszystko w swoim czasie. To bardzo nieuprzejme ze strony Komuiego, że nie zawiadomił nas o twoim ozdrowieniu.

– I dlatego musiał się pan ze mną zobaczyć? – zakpiłam. – Urocze, ale zupełnie niepotrzebne. Zawsze może pan przejść przez Arkę do Londynu. Taka sama droga.

– Cel twojej wizyty jest trochę inny. Papież chce cię poznać. Spotkasz się z nim jutro.

– A jeśli nie chcę?

– To nie zależy od ciebie. Sprawiasz zbyt wiele kłopotów, żebyśmy traktowali cię jak księżniczkę.

– Obejdzie się. Jestem taką samą egzorcystką jak inni.

– Nie, jesteś wyjątkowa. Dobrze o tym wiesz.

Prychnęłam wściekle. Czułam na karku oddech Spencera. Powstrzymywała go tylko obecność zwierzchnika. Już nie wiem, którego nienawidzę bardziej.

– Chcę porozmawiać z Komuim – zażądałam.

– Oczywiście. Spencer zaprowadzi cię do telefonu, a potem może na spacer.

– Żadnych spacerów. Chcę telefon.

Zawsze twardo stawiałam warunki. Teraz przykrywałam przerażenie.

– Ależ oczywiście. – Czy ja wyglądam na pięciolatkę? Chyba nie, więc po co ten ton. – Nie ma czego się tak denerwować. – Pomijając, że ten popieprzeniec stoi tuż za mną. – Spencer, zaprowadź ją do telefonu. Zadbaj też o wszystko.

– Tak jest.

W bezpiecznej odległości poszłam za młodym inspektorem z nerwami na postronkach. Nie wiedziałam, jak zachowa się tym razem. Obawiałam się tego, ale byłam też wściekła. Zakon robił z siebie mojego wroga. Nie chciałam tego, ale boję się, że niedługo tak się właśnie stanie. Tylko jak z nimi walczyć i nie skrzywdzić przyjaciół?

Spencer wybrał numer. Jakbym sama nie potrafiła tego zrobić. Cofnął się do drzwi. Słuchał i obserwował mnie łakomym wzrokiem. W mojej dłoni pojawił się sztylet. Bawiłam się nim bezmyślnie.

– Reever, daj szefa.

Przez dłuższą chwilę słyszałam, jak gorączkowo rozmawiają. Nie byli sami. Możliwe, że moi towarzysze zdawali relację. W końcu odezwał się Komui:

– Vivian, skąd dzwonisz?

– Z Watykanu, a skąd mogłabym? – warknęłam.

Co to za głupie pytanie w ogóle jest?

– Chcę wiedzieć. Leverrier ma różne pomysły.

– O czym mówisz? – Poczułam dodatkowe zagrożenie.

– To nie jest temat na telefon.

– Kto im powiedział?

– Spencer tu był przed waszym wyjazdem. Widział cię w czasie bójki z Kandą na stołówce. Obserwowali Arkę. Przykro mi.

– Nie przepraszaj, Komui. – Spuściłam trochę z tonu. – To nie twoja wina. Zawsze mogli mnie od razu zabić.

– Nie żartuj, Vivian. – Na pewno się uśmiechnął. – Allen, pyta czy nic ci nie zrobili.

– Nie, na razie nic. Nie wiem tylko, co szykują, ale niedługo się dowiem.

– Zrobię wszystko, żebyś mogła jak najszybciej do nas wrócić.

– Mam nadzieję.

– Nie daj im się sprowokować i ich nie prowokuj.

– Możesz się powstrzymać od kazań?

Wiedziałam, o co toczy się gra. W końcu niepierwszy raz miałam nóź na gardle. Aż taka głupia to nie jestem.

– Mogę. Jesteś dla nas bardzo ważna. Pamiętaj o tym.

– Wiem. Tylko czasem trudno mi w to wierzyć. Nic mi nie będzie. Nie martw się.

– Przecież wiesz, że nigdy się o ciebie nie martwię. Trzymaj się.

– Ok.

Spencer zaprowadził mnie do tego samego pokoju, co ostatnim razem. Zatrzasnęłam drzwi mu tuż przed nosem, ale nie miałam pewności, czy zrozumiał przekaz. Tym razem nie będę bierna, nie pozwolę mu się tknąć. Niech o tym zapomni.

Rozmowa z Komuim dała odwrotny niż oczekiwany skutek. Czułam się jak zamknięta w klatce, a krata w oknie jeszcze pogłębiała depresyjny nastrój. Czekałam, nie wiedząc na co. Przecież Komui nie pojawi się w drzwiach z oświadczeniem, że wracam do domu. Otworzyłam okno. Do środka napłynęło letnie powietrze niosące zapach ogrodowych kwiatów i odległy gwar z ulic Wiecznego Miasta. Tam toczyło się życie. Tu czas wyznaczało tylko tykanie zegara. Spacerowałam tam i z powrotem.

Tak wiele wydarzyło się w tak krótkim czasie. Nauczyłam się na nowo, że nie wolno nikomu ufać. Tym razem było to trudniejsze. Przyzwyczaiłam się do nich. Może nawet obdarzyłam ich jakimiś zapomnianymi uczuciami. Im na mnie zależało. Krzywdziłam ich swoją chłodną postawą. Emocje nie mogły mną kierować. To mógł być mój ostatni błąd w życiu. Gorsze od tego było odtrącenie. Zawód na kimś. W Kwaterze Głównej spałam spokojnie. Za ścianą miałam największego idiotę w Zakonie, ale wiedziałam, że w walce z przeciwnikiem jest moim partnerem. Tu byłam wśród wrogów, którzy w każdej chwili mogli ukrócić mi życie.

Gdzieś tam zegar wybijał kolejną godzinę. Za oknem było już ciemno. Powietrze stało się bardziej rześkie. W budynku trwała cisza. Drzwi mojego pokoju nie były zamknięte, więc wymknęłam się na nocny spacer. Dobrze wiedziałam, dokąd idę. Ostatnim razem trochę zwiedziłam. Znalazłam też niestrzeżone wyjście na dach. Na najwyższym piętrze jedno z okien nie domykało się, nie było zakratowane i cieszyłam się, że nikt na to wciąż nie wpadł. Skorzystałam z tej odrobiny wolności. Ostrożnie weszłam na szczyt budynku i stamtąd obserwowałam gwiazdy. Nikt mnie tu i tak nie dojrzy.

Kandzie pewnie by się spodobało. Tak przy okazji naszego spotkania na dachu Kwatery Głównej. Swoją drogą ciekawe, czy któryś z egzorcystów także wpatruje się w to samo niebo co ja. Czy może po prostu śpią. Lavi na pewno. Po misji dużo czasu spędza w łóżku z własnymi snami. Śni o lepszym świecie. Allen pewnie je. Jego żołądek nie ma dna. Na szczęście Jerry zawsze się wyrobi, zanim białowłosy zacznie grozić śmiercią z głodu. Lenalee, jeśli jest w Kwaterze Głównej, parzy kolejną kawę dla naukowców. Ci pracoholicy nigdy nie zwalniają tempa. Nawet kiedy Komui nadrabia za nich sen. Abby nie ma. Pojechała z Tiedollem w następną podróż. Gdy wróci, nawet nie zauważy, że mnie nie ma. Będzie miała sporo innych słuchaczy. Kanda medytuje albo katuje kogoś na sali treningowej. Zawsze znajdzie się jakaś ofiara. Rzadziej równie silny przeciwnik. Dla niego to było obojętne. Ważne, że można było skopać komuś tyłek.

Każdy był zajęty swoimi sprawami. Nikt nie przejmował się moją nieobecnością. Trzeba żyć dalej. Po co przejmować się kimś, kto może już nie wrócić? Jak zwykle byłam sama wśród wrogów. Może byłoby mi lepiej wśród Noah? Żadnej dyskryminacji. Żadnej nienawiści. Rodzina, która mnie nie skrzywdzi.

Nie! Nie wolno mi tak myśleć! Klan Noah odebrał mi wszystko. Są moimi wrogami. Zdrada i pójście na łatwiznę nie wchodzi w grę. Nawet gdyby Zakon chciałby się mnie pozbyć. Wybrałam swoją drogę wiele lat temu. Nie wolno mi z niej zrezygnować. To byłoby tak, jakbym zaprzeczyła samej sobie. Wykluczone. Nie zdradzę samej siebie. Nie ma już dla mnie innej drogi. Chyba, że śmierć.

Siedziałam i myślałam. Lekki wietrzyk rozwiewał mi włosy. Tylko takie dziedzictwo mam po mamie. Jej wygląd. Oczywiście prócz oczu. Te odziedziczyłam po Czternastym. Razem z brudną krwią klanu Noah. Wspomnienia nie dawały mi spokoju. Wciąż powracały, a wraz z nimi pytania. Nie znałam odpowiedzi na żadne z nich. To pogłębiało moje wątpliwości. Zawsze uważałam, że przeszłość powinnam zostawić za sobą. Teraz jednak mieszała się ona z teraźniejszością i utrudniała patrzenie w przyszłość. Nikt nie wiedział, co mnie czeka. Może śmierć. A może wieczne czekanie na decyzję Centrali. I tym razem zamierzali zwlekać. Tak bardzo lubili obserwować mnie w czasie czekania. Była to ich ulubiona rozrywka.

Tak spędziłam całą noc. Po wschodzie słońca zeszłam do siebie. Nie czułam zmęczenia. Nie musiałam spać, żeby wypocząć. Mimo to nie potrafiłam oczyścić umysłu. Bałam się tego, co może się wydarzyć. Z tego letargu wybiło mnie pukanie. Do środka bez zaproszenia wszedł Spencer. Pewnie liczył, że mnie zastanie w negliżu. Chciałby. Przyniósł śniadanie i jeszcze coś. Jakiś jasny materiał.

– Jak zjesz, przebierz się. Przyjdę po ciebie za pół godziny.

Wyszedł bez żadnych dziwnych zagrań, a ja podniosłam się z łóżka. Na tacy miałam typowe włoskie śniadanie. Moją uwagę jednak przykuł materiał.

– Sukienka? – powiedziałam do drzwi. – Chyba kpicie.

Po śniadaniu nieco się ogarnęłam i zarzuciłam na siebie płaszcz egzorcysty. Może nie był zbyt schludny, ale inny strój nie wchodził w grę. W końcu jestem egzorcystką.

Spencer pojawił się dokładnie o czasie. Punktualny jak szwajcarski zegarek. Nie odezwał się, ale przez cały czas czułam na sobie jego głodne spojrzenie. Zignorowałam je i poszłam za nim do głównego holu. Przynajmniej tam byli ludzie, którzy go ograniczali. Leverrier już czekał.

– Nie trafiłem kolorystycznie? – zapytał.

– Nie będę chodzić w innym stroju niż w mundurze.

– Spodnie są wulgarne, a twój mundur jest nieporządny. Powinnaś wyglądać schludnie u papieża.

Miałam ochotę się wykrzywić, ale odpowiedziałam tylko:

– Nie trzeba było ściągać mnie prosto z misji. A mundur nie jest zły. Ani śladu krwi i tylko jeden brakujący guzik.

Nie odpowiedział. Uśmiechnęłam się pod nosem. Wygrałam tę bitwę. Szkoda, że to nie oznaczało powrotu do Kwatery Głównej. Poprawiłam kosmyk opadający na twarz. Leverrier poprowadził mnie do sali audiencyjnej, gdzie czekało mnie kolejne spotkanie bez żadnego znaczenia. Jakbym była okazem z zoo.

Próbowałam zatrzasnąć drzwi przed nosem Spencera, ale tym razem na to nie pozwolił i wpakował się do pokoju. Jego spojrzenie mnie paraliżowało. Cofnęłam się, choć wiedziałam, że niewiele mi to pomoże.

– Wynoś się stąd – warknęłam.

– Przestań udawać, że jesteś taka niedostępna i zimna.

– Wynoś się stąd albo Leverrier dowie się, co zrobiłeś.

– Nie jesteś w stanie mi tego udowodnić. Słowo przeciwko słowu. Myślisz, że komu uwierzą? Mnie, oddanemu człowiekowi Organizacji czy tobie, zdradzieckiej Noah?

Zbliżył się. Złapałam za rękojeść sztyletu.

– Zacznę krzyczeć. Ktoś na pewno usłyszy.

– Uparta jesteś, Wiwianno. Jak długo jeszcze, co?

Bawił się ze mną. Chciał mnie zastraszyć, żebym uległa. Nie ma mowy. Nie ze mną te numery.

– Lubię cię. Jesteś jak dziki kot, którego trzeba ujarzmić.

– Daj sobie spokój z tymi porównaniami. Nic z tego nie będzie.

Doskoczył do mnie, ale byłam przygotowana. Drasnęłam go w dłoń, nie przejął się jednak. Nim zagonił mnie w kąt, wyślizgnęłam się spod jego ramienia. Złapał za mój łokieć, później nadgarstek i wykręcił mi rękę. Poczułam jego oddech na szyi.

– Puszczaj – warknęłam, szarpiąc się.

– Poddaj się. Nie skrzywdzę cię.

Prędzej uwierzyłabym Kreatorowi w taką bujdę. Sprawiał mi coraz większy ból. Jego usta zbliżyły się do mojej szyi. Miałam tylko jedną szansę, żeby się go pozbyć. Nie zważając na ból, odwróciłam się do niego i kopnęłam w brzuch. Nie spodziewał się tego. Przeklinał pod nosem. Przynajmniej mnie puścił. Znów złapałam za sztylet, odsuwając się. Obserwowaliśmy się wzajemnie, zaryzykowałam zerknięciem na drzwi. Obliczałam szansę na ucieczkę.

Zegar na ścianie wybił szesnastą. Spencer w jednej chwili stanął obok i pchnął mnie na ścianę. Był za blisko. Zasłonił mi usta dłonią, przyduszając mnie. Usłyszałam jego głos w swoim uchu:

– Jutro to skończymy. Lepiej, żebyś była milsza.

Wyszedł, zamykając mnie na klucz. Nie mogłam stąd uciec, nie miałam którędy. Pozwoliłam łzom strachu spłynąć po policzkach. Czy ten koszmar nigdy się nie skończy? Po co Leverrier mnie tu jeszcze trzyma? Po cholerę kadra naukowa robi te wszystkie badania? Kim ja jestem? Za kogo oni mnie uważają? Po co to wszystko? Chcę do domu. Do moich bliskich. Przecież jutro Spencer mi nie odpuści. Zrobi to.

Wstałam i rzuciłam się na łóżko, wtulając się w poduszkę. Byłam zmęczona, zła i przerażona. Jakbym znowu miała jedenaście lat. Tylko, że teraz bawiłam się w królika doświadczalnego. Spencer cały czas za mną stał. Cały czas czułam jego zapach, oddech. Za co to wszystko? Za to, że jestem córką jednego z Noah? Czy ja o to prosiłam? Nie. Nikt mnie nigdy nie zapytał, co ja o tym sądzę. Obwiniali mnie o miłość moich rodziców. Byłam zła tylko dlatego, że jestem córką Czternastego. Czternasty był wrogiem. Córka wroga. Dlaczego mnie po prostu nie zabiją? Po co te tortury? Jak mam wierzyć w to samo co oni, skoro traktują mnie jak wroga? Jak kogoś gorszego. Zostałam srogo ukarana. Za co? Pytam. Za co? Co złego zrobiłam? Urodziłam się? To nie moja wina. Chciałam tego? To kara za grzechy Czternastego? Dlaczego ja?

Chciałam zasnąć i zapomnieć o tym wszystkim, ale wtedy usłyszałam klucz w zamku i drzwi się otworzyły.

– Główny generał chce cię widzieć. – Znowu Spencer.

– Niech się jutro umówi z moją sekretarką – burknęłam. – Na pewno znajdzie mu jakiś wolny termin.

– Nie próbuj być zabawna. Idziemy.

Ściągnął mnie z łóżka i wyprowadził siłą. Szarpałam się z nim całą drogę. Nie uznam przecież jego dominacji. W drzwiach sali głównej podstawiłam mu nogę. Dość skutecznie. Jego krzywy ryj zaliczył prawie spotkanie z glebą. Zachichotałam złośliwie. Usłyszałam śmiech głównego generała. Najwyraźniej przyzwalał mi na takie żarty.

– Spencer, zostaw nas – odezwał się.

Młody inspektor ukłonił się i wyszedł. Nie miał najszczęśliwszej miny. Rozmasowałam ramię. Bolało.

– Wybacz mu ten pośpiech, ale za chwilę mam gościa, a chciałem cię zobaczyć.

– A co ja jestem? Jakiś okaz zoologiczny?

– Oczywiście, że nie. Chciałem z tobą porozmawiać o pewnej sprawie.

– Słucham? – Założyłam ręce na piersi zirytowana.

– Wiem, że rozmawiałaś z Kronikarzem o sprawie Klucza.

– I co w związku z tym? Nie znam szczegółów. Nie pytałam o nie.

– Rozumiesz, więc czemu jesteś w takim kręgu zainteresowania.

– To nie tłumaczy, czemu Leverrier kazał porwać mnie prosto z misji.

– Niektóre metody głównego inspektora są dość brutalne, ale skuteczne.

Pukanie. Pojawił się kolejny pracownik Centrali.

– Generał Tiedoll właśnie przybył. – Usłyszeliśmy.

– Zaproś go.

Obróciłam się. W drzwiach pojawił się mój mistrz. Skinęłam głową na powitanie.

– Cieszę się, Vivian, że widzę cię w pełnym zdrowiu.

– Ostatnio byłam trochę bezużyteczna.

– Nigdy nie mów, że jesteś bezużyteczna. Każdy ma swoją wartość.

Uśmiechnęłam się. Tiedoll nigdy się nie zmieni. Ani jego podejście do uczniów. Traktuje nas jak zwykłych ludzi. Nikogo nie wywyższa.

– Abba też tu jest?

– Nie. Zostawiłem ją w Azji pod opieką Marie'ego i Mirandy.

– Vivian, możesz nas zostawić? – odezwał się główny generał.

– Oczywiście. Będę u siebie.

Wyszłam. Zastanawiające jest to, że gwardia papieska stoi w środku, a nie na zewnątrz. Stałam chwilę pod drzwiami. Tak, podsłuchiwałam. To, co usłyszałam, nie było przeznaczone dla moich uszu. Dla niczyich. Zszokowana wróciłam do swojego tymczasowego pokoju. Wiedziałam, że muszę zachować to dla siebie. Inaczej będę miała problemy. I nie tylko ja.

W ponurym nastroju zeszłam na śniadanie. Brakowało mi Jerry'ego. Jego kuchni i uśmiechu. Zawsze zagadał, stwarzając poranek lepszym. Tęskniłam za gwarem Kwatery Głównej, porannymi awanturami, pogaduszkami. Starałam się nie zwracać uwagi na Spencera przyczajonego przy jednym ze stołów. Niedaleko miejsca, w którym zazwyczaj siedziałam. Chciał mi dać poczuć swoją obecność. Myślał, że będę się bała i się poddam. Nie ma mowy.

Uśmiechnęłam się na widok Tiedolla. Zaprosił mnie do swojego stołu. Stołu tylko ważnych ludzi. Zbliżyłam się niepewnie.

– Usiądź, proszę. – Uśmiechnął się. – Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Wyjeżdżasz dziś ze mną.

– Wracam do Londynu? – zapytałam z nadzieją.

Moja dusza śpiewała z radości. Żegnaj, Spencer. Z twoich dzisiejszych planów nici.

– Chciałbym, abyś najpierw towarzyszyła mi w podróży.

Skinęłam głową. Zaraz po śniadaniu poszłam się pakować. Wreszcie los się do mnie uśmiechnął. Spencer chodził wściekły. Obowiązki nie pozwalały mu zbliżyć się do mnie na dłużej. Rzucał mi nieprzychylne spojrzenia. Nuciłam pod nosem. Gdy wychodziliśmy z Centrali, odetchnęłam z ulgą. Czułam się wolna. Oddychałam z lekkością. Nic mi już nie straszne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro