Rozdział 41.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„każde z nas swoje ścieżki ma

wydeptane i sprawdzone od lat"


Dni mijały w spokoju. Życie toczyło się swoim rytmem. Nie miałam szczęścia do misji. Nic się nie działo i siedziałam w Kwaterze Głównej. Jesień stała się bura i czuć było coraz większy chłód, czasami wręcz nie chciało się wychodzić na zewnątrz.

Porządny trening zawsze poprawiał mi humor. Zwłaszcza, gdy wygrywałam. Szczególnie teraz, gdy nie miałam co robić, były przyjemnym zajęciem. Otaczało mnie sporo osób, chcących spróbować ze mną swoich sił. W końcu po podróży po Europie znałam trochę nowych sztuczek. Mieli pecha. Do tej pory przegrałam może dwa razy. Zawsze stosowałam ten sam schemat: dawałam im poczuć się pewnie i wykorzystywałam najmniejsze błędy.

Tak było i tym razem. Lavi był pewny zwycięstwa. Uśmiechnęłam się do niego słodko. Nieoczekiwanie dla chłopaka podcięłam go i rozbroiłam.

– Poddaję się. – Usłyszałam jego zrezygnowany ton.

Godzinę się ze mną męczył. A raczej godzinę się z nim bawiłam. Cały czas kontrolowałam sytuację.

– Rewanż? – zapytałam kpiąco.

– Może innym razem.

Wstał i zszedł z pola walki. Rozejrzałam się wśród pokonanych egzorcystów. Żaden nie podniósł rękawicy. Wczoraj jeszcze próbowali. Dziś mieli mnie już dosyć.

– No to idę się przejść – stwierdziłam.

Nie przejmowałam się, że pada. Odrzuciłam bambusowy kij i skierowałam się do drzwi. Otworzyły się. Stanął w nich Kanda. Był mokry. Ostatnio rzadko stawaliśmy sobie na drodze. On trenował w deszczu, a ja gromiłam egzorcystów tutaj. Nawet nie chcę wiedzieć, po co przyszedł. Miałam zamiar go wyminąć i wyjść, gdy odezwał się Timothy:

– Zmierz się z Kandą.

– Nie interesują mnie pojedynki z głupcami – odpowiedziałam.

– Może po prostu powiedz, że się go boisz – zadrwił chłopiec.

– Nie boję się go, bo nie ma czego. A z tobą nie będę dalej prowadzić tej dyskusji. Jest poniżej mojego poziomu.

– To jest poziom mniej niż zero? – zapytał kpiąco Kanda.

Spojrzałam na niego gniewnie. Przyszedł poszukać zaczepki?

– Zdziwiony, że istnieje rozmowa na twoim poziomie? – Uśmiechnęłam się złośliwie.

Zrównałam się z nim. Nadal miałam ochotę na spacer. Nawet w deszczu.

– Posuwasz się za daleko, Noah.

– Tylko to potrafisz wymyślić? Mam ci dać więcej czasu do wymyślenia bardziej błyskotliwej odpowiedzi? – Zachichotałam.

– Może wykorzystaj ten czas na ucieczkę – odezwał się Timothy.

Przeholował. Ten mały nie zna słowa „dość'.

– Zarzucasz mi tchórzostwo? Nie byłeś w stanie walczyć ze mną dłużej niż kwadrans.

– A ile ty z Kandą wytrzymasz, zanim zaczniesz kwiczeć o pomoc?

Zacisnęłam pięść. Wydaje mu się, że mnie sprowokuje. Nie ma mowy. Nie muszę nikomu nic udowadniać. A tym bardziej temu małemu Francuzowi.

– Boisz się go i tyle – szydził chłopiec.

– Tobie chyba mało, co? – Odbiłam piłeczkę. – Lubisz, jak inni cię biją? Chcesz się poczuć ofiarą? Sam wyzwij swojego idola głupoty na pojedynek.

– Nie będę walczyć z dzieckiem – odezwał się Japończyk.

– Tylko nie mów, że to poniżej twojej godności, bo nie uwierzę, że coś takiego masz.

– W przeciwieństwie do ciebie mam. – Uśmiechnął się złośliwie. – Gdybyś nie znała tylko pojęcia encyklopedycznego, szanowałabyś się.

Poczułam, jak wzrasta we mnie gniew. On chciał tego pojedynku. Inaczej dałby sobie spokój z moją przeszłością. Nie chce mi się z nim walczyć.

– Twój mózg zaczął szybciej pracować? Nie wierzę, że używasz takich trudnych słów – zakpiłam. – No chyba, że chcesz być uważany za mądrego, ale na to nie masz szans.

– Ciekawe, czy byłabyś taka pewna siebie przed jednym ze swoich byłych...

– Zamknij się – warknęłam.

Wchodził na niebezpieczny i grząski grunt. Bałam się, że wypsnie mu się coś o Spencerze. Nie przy wszystkich.

– Bo co? – Zmrużył złośliwie oczy.

– Dobrze wiesz.

– Grozisz mi?

– Nie, ostrzegam. Jak zwykle zresztą.

Spojrzał na mnie z wyższością. Był z siebie zadowolony, że udało mu się wytrącić mnie z równowagi. Mimo to nadal nie zaatakowałam. W Szkole Ninja nauczyłam się większego opanowania. Było to cenne dla nich jako tych, którzy działają w ukryciu.

– Długo będziecie się jeszcze wyzywać? – zapytał znudzonym tonem Timothy. – Które boi się bardziej drugiego?

Postawiłam kolejny krok i uchyliłam się przed ciosem Mugenu. Spojrzałam na jego pana.

– Dałeś się sprowokować małemu chłopcu?

– Nie, zdążyłaś sobie nagrabić. Czas wyrównać rachunki.

– Ale się boję – stwierdziłam kpiąco.

Zwinnym ruchem przeskoczyłam na środek sali i chwyciłam za kije. Jeden podałam przeciwnikowi. Schował swoją „zabawkę" i pewnie złapał za nową broń. Uśmiechnęłam się drwiąco. Chciał, to ma. Żeby się tylko nie przeliczył. Zaczęliśmy pojedynek. Każdy nasz ruch był dokładnie przemyślany i doskonale wymierzony. Na sali było słychać tylko trzaski bambusa i nasze oddechy. Jak zwykle nasze zmagania obserwowali pozostali. Dla nich wyglądało to mniej jak pojedynek a bardziej jak namiętny taniec kochanków. Tym ciekawszy, im był bardziej podszyty wizją krwi. To było zdanie Laviego. On pierwszy wprowadził to porównanie. Oberwało mu się wtedy porządnie. Nam też. Za to co zrobiliśmy rudemu. Życie.

Teraz każde liczyło na błąd przeciwnika. Tylko wobec siebie byliśmy tak brutalni i drastyczni. Nie było zasad. Prócz jednej. Wszystkie chwyty dozwolone. Sprawnym ruchem osłoniłam twarz przed ciosem.

– To nie było czyste zagranie – stwierdziłam.

– Mam cię przeprosić?

– Dobrze by było.

Nie liczyłam na to. Kanda nigdy nie przepraszał. Uwielbiał celować w takie miejsca, w które nikt by się nie ośmielił. Taki urok naszych pojedynków. Sama robiłam to samo. Uwielbiałam chwile, gdy w jego oczach dostrzegałam ból, który mu zadałam.

Próbował trafić w moje plecy. Z marnym skutkiem. Odwróciłam się i sama mu przyłożyłam. Dość skutecznie. Nie na tyle jednak, żeby wycofał się z kolejnego ruchu. W zamian oberwałam po palcach lewej ręki. Bolało. Syknęłam cicho. Posłał mi złośliwy uśmiech. Też lubił mój ból. Nie puściłam jednak broni. Musiałby mi połamać wszystkie kości w obu rękach. Patrzyliśmy sobie w oczy, chcąc wyczuć kolejny ruch przeciwnika. Pojedynek jak zwykle trwał długo. Bynajmniej nie dlatego, że jedna ze stron bawiła się z drugą. Żadne z nas nie uznawało porażki. Kanda był silnym egzorcystą. Zwinnym, szybkim i sprytnym. Nie uderzał na oślep. Wciąż doskonalił technikę. Zaskakiwał mnie kolejnymi nowymi ruchami. Czekaliśmy na błąd przeciwnika. Traktowałam to jak zabawę. Kanda jak trening i sposób na bezkarne znęcanie się nade mną. Żeby to było takie proste. W pełni sił byłam równie niebezpieczna jak on. A teraz, po treningu ninja byłam dla niego zagadką. Wszystkie sztuczki jednak zostawiłam na koniec. Póki, co chciałam go zmęczyć. Okrążaliśmy się wzajemnie. Ciąg szybkich cięć i blokad. Unik i znów atak. Drwiący śmiech i okrzyki zagrzewające nas do walki. Kanda zasypał mnie gradem ciosów. Poczułam, jak trafia w moją łydkę. Odskoczyłam na moment. Nie pozwolił mi uciec. Był pewny wygranej. Jak wszyscy wokół. Posłał mi drwiący uśmiech. Wiedziałam. Czas na ostateczne starcie. Uniósł broń do ataku. Łagodnie ześlizgnęłam się na lewej nodze i zaatakowałam go w nieosłonięty brzuch. Aż się skrzywił.

– Jesteś martwy, Japończyku – powiedziałam z satysfakcją.

– Nie tak szybko. Jesteś coraz lepsza, ale to może cię zgubić.

Uśmiechnęłam się. Już odebrałam tę lekcję. Pamiętam ją doskonale. Kanda nie musi mnie uczyć.

– Podróże kształcą.

– Tylko nie mów, że nauczyłaś się tego od swojego generała – odezwał się Lavi.

– Chyba po to z nim pojechałam, żeby się szkolić. Nie śmiej się, Lavi. Od Tiedolla można się wiele nauczyć.

– No, oczywiście.

Pokręciłam głową. Nie wierzył mi. Wcale mu się nie dziwię. Mój generał nie wyglądał na mistrza sztuk walki. Wskazywał jednak odpowiednią drogę. Nie powiedziałam im, kto mnie tego nauczył. W sumie mało mnie obchodzi, co myśli sobie Lavi. On jest tylko kronikarzem. Nie liczy się. Liczy się historia, którą zapisuje.

Wyrwałam Kandzie kij. Tak, żeby nie miał żadnych złudzeń. Szczerze mówiąc, miałam już dość treningu na dziś. Bolały mnie wszystkie mięśnie. Zwłaszcza te, które uderzył Kanda. Odrzuciłam broń. Oznaczało to koniec walki.

– Idę na spacer – powiedziałam. – Rewanżu możesz spodziewać się najszybciej jutro.

Japończyk mógł zaatakować raz jeszcze, ale tego nie zrobił. Jeden pojedynek mu wystarczył. Zwłaszcza, że został pokonany.

– Pada deszcz – odezwał się Allen.

– Z cukru nie jestem.

Wyszłam. Czułam, jak moje ciało paruje w chłodnym korytarzu. Do pokoju zajrzałam tylko na chwilę po płaszcz. Naciągnęłam kaptur na głowę. Kiedy wszystkie stworzenia chowały się przed lejącą się z nieba wodą, ja spacerowałam po mokrym lesie. Nie zważałam na pogodę. Przynajmniej nikt nie będzie mi przeszkadzał. Mięśnie, które przed chwilą ostro pracowały, rozluźniały się teraz. Nie myślałam już o walce. Było, minęło. Nie ma, po co do tego wracać.

W nozdrza wciągnęłam aromaty mokrego lasu. Lubiłam to. Świat pachniał inaczej pod wpływem deszczu. Intensywniej. Po nogami szeleszczały mi mokre liście. Tworzyły wielobarwny dywan okrywający ostatnią przed zimą trawę. Drzewa stawały się coraz bardziej łyse. Smutne. Zasypiały w kilkumiesięczny sen, aby na wiosnę na nowo obsypać się młodym, zielonym listowiem. To skłoniło mnie to refleksji. Zastanawiałam się, czy dożyję wiosny. Przecież wszystko się może zdarzyć. Śmierć także. Jest częścią życia. Mama zawsze mówiła, że śmierć to nie koniec. To tylko brama do czegoś innego. Kolejny krok naszego istnienia. Wierzyłam w to. Dzięki temu nie bałam się umrzeć. Jedyne, czego się obawiałam, to czy zamknę wcześniej wszystkie sprawy i czy ci, na których mi zależy, będą bezpieczni. Tylko to się liczy. Zdławiłam w sobie myśl o przejściu na tamtą stronę. Zdradę. Tego nie mogłam zrobić. Nie wchodziło w grę. Lepsza jest już śmierć. Nieważne jaka. Ważne, żeby nie zdradzić.

Niebo pociemniało jeszcze bardziej. Nadchodziła noc, a wraz z nią burza. Prawdziwa nawałnica. Z daleka słyszałam grzmoty. Niedługo po nich pojawiły się rozcinające nieboskłon jasnym blaskiem błyskawice. Nie bałam się żywiołu. Nawet kiedy wokół rozpętało się piekło. Wiatr wdarł się pomiędzy drzewa. Targał płaszczem, jakby miał na to przyzwolenie. Ściana deszczu sprawiła, że bardzo szybko przemokłam. Czas wracać. Nie mam tu już czego szukać. Prysznic i słodkie lenistwo przed kolacją to najlepszy plan na resztę dnia. Mokre włosy kleiły się do mojej twarzy. Nawet kaptur nie pomógł. Ściągnęłam go, włosy zgarnęłam za uszy. Weszłam do Kwatery Głównej, zostawiając na zewnątrz jęczący żywioł. Nie przejmowałam się nieprzychylnymi spojrzeniami poszukiwaczy. Od początku mnie nie lubili, a po stracie innocence jeszcze bardziej. Mój powrót do obowiązków niczego nie zmienił. Wciąż dawali mi do zrozumienia, że nie ma tu dla mnie miejsca. Sama ich nie lubiłam. W większości zachowywali się jak śmiecie. Nie żądałam wiele. Tyle, abym nie zawiodła się na nich w czasie misji. W końcu walczyliśmy po tej samej stronie.

Moje zachowanie było dość dziwne jak dla nich. Zlustrowali mnie z góry do dołu. Nawet Kanda, ich kolejny zakonowy wróg, wrócił do budynku przed uderzeniem nawałnicy. A ja spacerowałam jakby nigdy nic. I teraz wracałam mokra spokojnym, lekkim krokiem. Na posadzce zostawiałam kałuże wody, która ściekała ze mnie w każdy możliwy sposób. Posłałam uśmiech grupie naukowców, których minęłam. Wciąż się gdzieś śpieszyli, pracowali. Lubiłam ich. W końcu otrząsnęli się z szoku spowodowanego wiadomością o moim pochodzeniu. Zaakceptowali mnie taką, jaką jestem. Nie zwracali uwagi na to, że w moich żyłach płynie krew Noah. W czasie ich obowiązków Komui zbijał bąki lub bawił się w wynalazcę. Reever nie potrafił go tego oduczyć. Próbował już chyba wszystkiego.

Powoli weszłam po schodach na jedno z pięter. Lubiłam wydłużać sobie drogę do pokoju. Czasem taki spacer był konieczny. Skręciłam w boczny korytarz. Moim oczom ukazał się widok dość dziwny. W moją stronę biegła Abba, ciągnąc za sobą wielce niezadowolonego Kandę. Za nimi podążali Lavi i Allen z nieodłącznym Linkiem. Dziewczynka puściła rękę Japończyka i dosłownie na mnie wpadła.

– Vivian! Jak dobrze, że jesteś.

– Coś się stało? – zapytałam zaniepokojona.

– Na zewnątrz szaleje burza. – Usłyszałam małą. – Nie mogłam cię nigdzie znaleźć.

– Byłam na spacerze.

– Bałam się o ciebie.

– O mnie? – zapytałam łagodnie.

– A gdyby piorun cię uderzył? Albo jakaś gałąź na ciebie spadła?

– Nic mi nie jest. No, już. Spokojnie.

Nie przeszkadzało jej, że jestem cała mokra. Tuliła się do mnie, jakby coś się stało. Drżała wystraszona. To była tylko burza, ale dla niej to była aż burza. Spojrzałam na chłopaków.

– Przybiegła przestraszona na salę treningową. Najpierw myśleliśmy, że chodzi o burzę. Nie chciała się uspokoić. Dopiero po chwili powiedziała, że jeszcze nie wróciłaś i trzeba cię szukać – wyjaśnił Link. – Wzięła Kandę za rękę i dociągnęła aż tutaj.

– Chciała, żebym poszedł cię szukać. Ubzdurała sobie, że potrzebujesz pomocy.

Uśmiechnęłam się lekko. Otuliłam małą mokrymi ramionami i pocałowałam ją w czubek jasnej głowy. Rozczuliła mnie swoim zachowaniem. Jest taka kochana. Nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że strach przed żywiołem pchnie Abbę do takich rzeczy.

– Już dobrze. Mogę się iść się przebrać?

Spojrzała na mnie. Miała lęk w oczach. Nadal się bała.

– Zostań jeszcze przez chwilę z Kandą. Zaraz do ciebie przyjdę.

Japończyk chciał zaoponować, ale, widząc zachowanie dziewczynki, zrezygnował z oporu. Wyciągnął do niej rękę. Chwyciła ją, wciąż na mnie patrząc.

– Będziemy na sali treningowej.

– Zaraz tam zejdę.

Szybko pokonałam drogę do pokoju. Wysuszyłam się i przebrałam. Zbiegłam do sali. Abba od razu do mnie przylgnęła. Bała się. Przytuliła się mocniej, kiedy niebo rozcięła kolejna błyskawica i usłyszeliśmy kolejny grzmot.

– Gdzieś blisko – odezwał się cicho Lavi.

– Jesteśmy tu bezpieczni? – zapytała dziewczynka.

– Oczywiście, maleńka. Możemy spokojnie trenować. O ile Kanda ustąpi nam miejsca.

Spojrzałam znacząco na chłopaka. Prychnął wściekle, ale puścił Allena i odsunął się od pola bitewnego. Z Abbą zajęłam jego miejsce. Uśmiechnęłam się do niej, dodając otuchy. Puściła mnie i przygotowała się do pojedynku. Nie zaatakowała jednak mnie, tylko Japończyka. Nie spodziewał się tego. Dzięki zaskoczeniu powaliła go na ziemię. Zachichotałam. Wskoczyłam na parapet i obserwowałam ich pojedynek.

– Vivian, pomóż. – Usłyszałam jakiś czas później.

– Nie ma mowy. Rzuciłaś mu wyzwanie, to sama z nim teraz walcz.

Wciąż się uczyła. W końcu była małą dziewczynką. Tym razem obrócili walkę w zabawę. Chłopak pozwolił na to, żeby odciągnąć uwagę Abby od pogody za oknem. Normalnie pokonałby ją w ciągu najwyżej paru minut i dałby sobie spokój. Mała próbowała na nim tych samych sztuczek, dzięki którym radziła sobie ze mną. Tylko, że ja pozwalałam, aby tak było. Kanda nie dał jej zdobyć przewagi.

Spojrzałam na zachmurzone niebo. Czułam kolejną misję w powietrzu. Ten spokój nie może przecież trwać wiecznie. Nic nie trwa wiecznie. Nawet nie wiem, kiedy uderzyłam plecami o podłogę.

– O, wy – powiedziałam z udawanym gniewem.

– Taka była cena za uwolnienie – odpowiedziała Abba.

– Zdradziłaś mnie, ty mała, niedobra istoto.

Złapałam ją w pasie i przewróciłam. Łaskotałam dziewczynkę, gdzie popadło. Śmiałyśmy się głośno. Była rozbrojona i bezbronna.

– Kanda, ratuj! – krzyknęła.

Japończyk nie był skoro do zabawy. Obserwował nas ze stoickim spokojem. Jak to on.

– Lavi! – Próbowała tak.

Rudzielca nie trzeba było długo prosić. Poczułam, jak łapie mnie za ręce.

– To nie fair! – krzyknęłam. – Allen, zabieraj swojego kumpla!

Po chwili nie wiedziałam już, przed kim się bronię. Przed całą trójką i znikąd pomocy. Stworzyli koalicję poskramiania czarnoskrzydłej. Tak czasem nazywał mnie generał Tiedoll. Walka z nimi była z góry skazana na porażkę. Musiałabym mieć trzy pary rąk, żeby się uwolnić.

– Ok, poddaję się – powiedziałam. – Zabierać łapy.

Allen i Lavi posłuchali. Abba natomiast przytuliła się do mnie. W powietrzu jeszcze krążył nasz śmiech. Usłyszeliśmy czyjś brzuch. Policzki Walkera pokryły się różem.

– Chyba czas na kolację. – Zachichotałam.

Podniosłam się. Obserwował nas tylko Link. Drugi obserwator rozpłynął się. Abba spojrzała na mnie pytająco. Poprowadziłam ich na dół. Nie pozbyłam się małej nawet po posiłku. Siedziałam z nią w jej pokoju i odciągałam od strachu. W końcu zasnęła przytulona do mnie. Nie śmiałam się poruszyć, aby przypadkiem się nie obudziła.

Drzwi lekko się otworzyły. Stanął w nich Kanda. Spojrzałam na niego zaciekawiona. No chyba nie przyszedł zobaczyć, jak się czuje Abba. Po chwili rozwiał moje wątpliwości:

– Mamy robotę.

Auren popatrzył najpierw na chłopaka, potem na mnie. Ostrożnie podniosłam się z posłania. Poprawiłam pościel i pocałowałam dziewczynkę w czoło. Tak słodko spała. Nie chciałam jej zostawiać.

– Opiekuj się nią. Niedługo wrócę – powiedziałam do kruka.

Rozprostował białe skrzydła na znak, że rozumie. Uśmiechnęłam się do niego. Wyszłam, zamykając cicho drzwi. Na szczęście burza już się uciszyła. Nie lubiłam wyjeżdżać bez pożegnania. Wiedziałam jednak, że do niej wrócę. Misja nie potrwa długo. Chyba, że wydarzy się coś nieoczekiwanego. Mimo że jechaliśmy razem, przygotowałam się psychicznie na indywidualizm. Teraz w milczeniu szliśmy do gabinetu Komuiego. Czekało nas znoszenie się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Codzienność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro