Rozdział 54.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Zanim znajdę przyszłość, przeszłość zgubi mnie

niżej nie upadnę, teraz możesz zemścić się

celuj byle jak, uderz byle gdzie..."


Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Dwie akumy zaatakowały Allena. Chłopak się nie ruszył. Leżał pod murem, nie uciekał i nie bronił się. Zginie. Nie mogłam nic zrobić. Byłam za daleko, za wysoko. Przed tym atakiem go nie obronię. Ogarnęła mnie rozpacz.

– Allen! – wrzasnęłam, chcąc go obudzić.

Niech się jakoś broni. Niech wstanie. Błagam! Allen, wstań, rusz się. Nadzieja zgasła. Zginie. Nie mogłam nic zrobić. Nic. Bezsilność dławiła każdy mój ruch, każdy gest, każdą chęć zrobienia czegoś.

Wtedy stało się coś dziwnego. Nie wierzyłam własnym oczom. Celna iluzja zablokowała atak akum. Kanda przedzielił demony i Allena. Nie wierzę, że to zrobił. Co go ruszyło?

Kolejny atak przywrócił mnie do rzeczywistości. Mieliśmy robotę. Przedarłam się do chłopaków. Razem z Japończykiem chroniliśmy białowłosego, który w końcu zaczął reagować. Akum było jednak zbyt dużo. Nie mogliśmy tak ryzykować. Trzeba nam nowego planu i oddechu.

– Spadamy? – zapytałam Japończyka.

Kiwnął z niesmakiem głową. Nie lubił się wycofywać, bo to jak porażka. Musieliśmy jednak. Nie mogliśmy poświęcić Allena, a akum było zbyt dużo. Poza tym przydałaby się przerwa.

– Ja robię zamieszanie, a ty go zabieraj – powiedziałam.

Wzbiłam się w powietrze razem z całą kurzawą. Atakowałam z różnych stron i z opóźnieniem. Dopiero, kiedy Kanda z Allenem zniknęli z ogrodu na bezpieczną odległość, ulotniłam się. Wciągnęłam ich w ciemny zaułek, potem w jeszcze jeden. Białowłosy ledwo stał na nogach. Posadziłam go pod ścianą. Gdy chciał się odezwać, przyłożyłam palec do ust. Lewe oko chłopaka zaczęło nerwowo reagować. W ciemnościach widziałam, jak mięśnie Kandy spinają się. Ruchem dłoni kazałam mu się uspokoić. Mrok nocy i budynek świetnie nas osłaniały. Uporczywe spojrzenie Linka trochę mi przeszkadzało. Często zapominaliśmy o tym, że jest. Wiedzieliśmy to, ale traktowaliśmy go jak powietrze. Gestem kazałam mu milczeć. Akumy były zbyt blisko, Link wskazał moją prawą dłoń. Świeciła. W tym zamieszaniu kompletnie zapomniałam, że nie ukryłam przekleństwa. Zrobiłam to teraz. W ostatniej dosłownie chwili. Przylgnęłam do muru. Niedaleko nas przechodziły dwie akumy. Doskonale słyszeliśmy ich rozmowę:

– Gdzie ci cholerni egzorcyści?

– Na pewno gdzieś tu są.

– Tchórze chowają się po uliczkach. Niech no tylko ich dorwę.

– Ewoluujemy. – Zachichotała cicho.

Złapałam Kandę za dłoń uzbrojoną w Mugen, powstrzymując go przed atakiem. Posłał mi wściekłe spojrzenie. Wtedy jedna z akum pojawiła się przy krawędzi budynku. Allen zasłonił lewe oko, wstrzymaliśmy oddechy. Słyszałam niespokojne bicie naszych serc. Niemożliwe, żeby demon tego nie usłyszał. Czekaliśmy. Trwało to kilkanaście sekund, ale dla mnie było to jak wiele godzin. Ku naszemu zdumieniu akuma odwróciła się i poszła.

– Tu ich nie ma – stwierdziła.

Allen odetchnął z ulgą, ja się jeszcze nie cieszyłam. W napięciu czekaliśmy dalej. Radość mogła być przedwczesna. Puściłam jednak rękę Kandy. Nie śmieliśmy się poruszyć przez kolejne parę minut. Dopiero, gdy oko Allena dezaktywowało się, a ja przestałam czuć bliskość akum, odsunęłam się od muru. Uklęknęłam przy białowłosym.

– Wrócą? – zapytał Link, rozglądając się.

– Nie wiem. Na razie muszę się nim zająć.

Kanda usiadł obok, ale nie wypuścił miecza z dłoni. W przeciwieństwie do Linka obserwował mnie i Allena. Nie zareagowałam. Zawsze tak było. Rozpięłam płaszcz i koszulę białowłosego. Skrzywiłam się. Nawet w tym świetle zauważył mój grymas.

– Aż tak źle?

– Gdybyś nie był egzorcystą, byłbyś już martwy. Po powrocie czeka cię łóżko – odpowiedziałam cicho.

Zajęłam się leczeniem jego ran, jak zwykle się nie odzywając. Wybierałam te cięższe, nie przejmując się lekkimi. Byłam świadoma, że stracił sporo krwi i nawet po załataniu go, nie będzie w stanie walczyć z takimi przeciwnikami. To musimy z Kandą wziąć na siebie. Właśnie dlatego uważałam, żeby nie przekroczyć własnego limitu. Moje innocence było w stanie całkowicie go uzdrowić, jednak moje ciało stanowiło ograniczenie. By móc później walczyć, musiałam zachować siły. Już ciężej oddychałam. Resztę jego ran po prostu opatrzyłam. Oparłam się o budynek, siadając między nim a Kandą.

– Allen, wracasz do domu – powiedziałam.

– Co? – Podniósł głos. – A ty i Kanda?

– Cicho. Chcesz, żeby nas usłyszały? Jesteś zbyt poważnie ranny, żebyś dalej walczył. Żadne z nas nie będzie cię pilnować. Zabierzesz innocence do Kwatery Głównej. My zajmiemy się resztą.

– Nie ma mowy. – Zerwał się.

Przerwał ruch, gdy poczuł ból. Widziałam to na jego twarzy. Wstałam i lekko pchnęłam go na poprzednie miejsce.

– Koniec dyskusji, Walker. Zostało postanowione – odpowiedziałam stanowczo.

– Tylko szkoda, że nie pytasz nikogo o zdanie.

– O ile pamiętam, jestem od ciebie starsza, Walker. Jak chcesz zbawiać świat, to rób to, kiedy jesteś w pełni sił – warknęłam zirytowana. – Koniec dyskusji.

Chłopak dobrze wiedział, że mam rację. Tak poważnie ranny nie mógł walczyć z tak rozwiniętymi akumami. Ani Kanda ani Link nie poprą go w tej absurdalnej chęci dalszej walki. Najważniejsze jest innocence. Głupio by je stracić przez jakiś błąd. Nie mogliśmy na to pozwolić. Musieliśmy go odesłać.

– Jak chcesz to zrobić? – zapytał Kanda.

Wiedział, że gram na czas. Mimo pozornej nienawiści do Allena chciałam go chronić za wszelką cenę. Poza tym Japończyk widział moje wyczerpanie przez innocence. Nie miałam planu. Wiedziałam, że nie będzie to proste. Łatwo było powiedzieć „Ty jedziesz, my zostajemy".

– Odwrócimy uwagę akum, a oni skontaktują się z Kwaterą Główną i wrócą bezpiecznie do domu.

– Wiesz, że to brzmi absurdalnie? – zapytał Allen.

– Timcampy poprowadzi was przez ciemne zakamarki. Akumy są tylko w tej części miasta. Dalej jest spokój. Nie chojrakuj, Walker. Unikaj walki, jeśli jest to możliwe. Powinniśmy wrócić w ciągu doby.

Oddałam mu innocence. Zostało postanowione. Złoty golem latał niespokojnie nad moją głową. Wyczuwał niebezpieczeństwo. Akumy mogły pojawić się w każdej chwili.

– Trzymajcie się wschodniej części i cieni. Link, pilnuj, żeby nie przesadził. Za dziesięć minut możecie ruszać. Chodź, Japończyku.

Ruszyliśmy do walki. Długo nie musieliśmy szukać przeciwnika – wystarczyło wyjść z cienia. Było trudno, z każdą chwilą akum przybywało. Odciągnęliśmy je od planowanej drogi pozostałych. Nie myślałam nad tym, czy im się uda. Musi. Allen nie ma wyjścia. Mnie pozostała tylko walka. Oddałam się jej bez reszty, uwolniłam ostatnie siły. To innocence rządziło moim ciałem. Tak już jest z pasożytami. Tym razem pilnowaliśmy się wzajemnie z Kandą, wspólnie mogliśmy zdziałać więcej. Było już pewnie dobrze po północy czasu lokalnego, ale nie zważaliśmy na to. Nie liczyliśmy także pokonanych wrogów. W końcu zaczęło ich ubywać. Naszych sił też. Płuca bolały mnie od urywanego oddechu, każdy mięsień był już zakwaszony do granic możliwości, w uszach szumiała mi krew. Gdyby nie adrenalina, już dawno dałabym spokój.

Odciągnęłam Kandę poza zasięg ataku akum. Miał równie dość jak ja. Pociągnęłam go dalej w cień.

– Przerwa? – Miałam pomysł na pułapkę.

– Wymiękasz?

– Nie. Tu trzeba sposobu. Co nam po zwycięstwie, skoro nie będziemy w stanie wrócić?

– To był twój pomysł – warknął.

Całą złość przelał na mnie. Pociągnęłam go dalej w zaułek, potem do jednego z opuszczonych domów. Byłam zirytowana jego atakiem.

– Nie miałam wyjścia. Tak uchroniłam innocence – stwierdziłam chłodno.

Zatrzymaliśmy się na piętrze. Póki było ciemno, mogliśmy tu być. Akumy tak szybko nas nie znajdą. Są głupie.

– A może po prostu chciałaś chronić Kiełka?

– Co w tym złego? Poza nim nie mam już nikogo.

– Kierujesz się uczuciami. A może spaprałaś przez to misję?

–To był jedyny wybór. Tobie byłoby wszystko jedno, czy by zginął czy nie.

– Najważniejsze jest wykonanie misji, idiotko.

– I co mi za to zrobisz? – Puściły mi nerwy. – Zabijesz mnie jak swoich rodziców, morderco?

Spojrzał na mnie ze wściekłością. Zamiast walczyć z wrogiem, skakaliśmy sobie do gardeł.

– Coś ty powiedziała?

– Że zabiłeś własnych rodziców – warknęłam.

Wtedy wylądowałam na ścianie z jego rękami na gardle. Zaciskał palce, chcąc mnie udusić. Złapałam za jego nadgarstki. To nic nie dało. Zawsze był silniejszy ode mnie, niełatwo było wyrwać mu się na treningu, a co dopiero teraz, kiedy cały gniew przelał w zaciskające się na mojej szyi dłonie. Nie przejmował się, że wierzgam i go kopię. Tak jakby nie czuł bólu. Ja nie chcę umierać.

– Puść – jęknęłam.

Więcej słów nie byłam w stanie wypowiedzieć. Dławiłam się, walczyłam o choćby łyk powietrza. Płuca zaczęły palić, ciało wiotczeć. Nie byłam w stanie oderwać go od siebie. Przeholowałam, nie powinnam tego mówić, nie powinnam nawet wiedzieć. W duchu błagałam, żeby przestał. Chcę żyć. Jego oczy jeszcze przed chwilą pełne gniewu i nienawiści teraz stały się puste i bez wyrazu. Zabije mnie z zimną krwią. Patrzył, jak walczę o choćby ostatnie tchnienie. Góra lodowa. Nie wiem, skąd w moich oczach pojawiły się łzy. Chyba tak reagowałam na brak tlenu. Przestałam wierzgać i puściłam jego nadgarstki. Byłam zbyt wyczerpana, żeby długo stawiać opór. Czułam, że płuca zaraz pękną mi z bólu. Niech to się już skończy. Próbowałam jeszcze raz poprosić go o litość, jednak ściśnięte gardło nie zdobyło się na ten wysiłek. Mgła zasnuwała mi oczy. Nie... Błagam... Przestań... Powoli traciłam świadomość. Patrzył na mnie pustym spojrzeniem. Chcę żyć. Błagam... Powieki same opadły mi na oczy. To koniec. Wiedziałam to, czułam. Koniec...

Osunęłam się na ziemię. Dopiero teraz dotarło do mnie, że Kanda już mnie nie trzyma. Żyłam. Puścił mnie w ostatniej chwili. Zakrztusiłam się powietrzem. Leżałam na podłodze i starałam się nie zwrócić obiadu. Wracanie do życia było dużo boleśniejsze niż śmierć: płuca zionęły potwornym bólem, każdy mięsień ważył chyba tonę, gardło miałam zmiażdżone. Każdy oddech wiązał się z bólem. Uniosłam powieki. Spodziewałam się, że będzie nade mną stał, szczycił się tym, co zrobił, jak łatwo mógł mnie zabić. Nie było go. Podniosłam się lekko na łokciu. Stał parę metrów dalej, niedaleko okna, nie tak, żeby ktoś do dojrzał z zewnątrz, ale przy framudze. Widziałam jego plecy. Nie chciał na mnie patrzeć? Dlaczego mnie nie zabił? Był tak blisko. Wystarczyła chwila więcej.

– Dlaczego..? – wyszeptałam.

Na więcej nie pozwoliło mi obolałe gardło. Powoli usiadłam, opierając się o ścianę. Wciąż mógł jeszcze zaatakować i mnie zabić. To było proste.

– Dlaczego cię nie zabiłem?

Nie odwrócił się do mnie. Nie wiem, czy we mnie czy w nim był problem. Jego głos nie wyrażał żadnych emocji. Zimny i pusty jak jego spojrzenie jeszcze przed chwilą. Jednak słyszałam drżenie, choć zapewne był pewny, że je zamaskował.

– Nawet nie wiesz, dlaczego byś zginęła. Myślisz, że byłem zepsutym gówniarzem, który pewnego dnia miał dość swoich starych. Tak nie było. Pewnie nie wiesz, co się wydarzyło tamtej nocy.

– Oszukałeś mnie – powiedziałam.

Byłam świadoma, że mogę ściągnąć na siebie kolejną falę jego gniewu, ale nie obchodziło mnie to. Zbyt długo trzymałam to w sobie. Okłamał mnie, że nie wie, co z jego rodzicami. Doskonale wiedział, że nie żyją. Sam ich zabił.

– Zrobiłem to specjalnie. Nie chciałem, żebyś wiedziała. Kto ci powiedział?

– Podsłuchałam rozmowę naszego generała z głównym generałem.

– Tylko nie wiesz, dlaczego to zrobiłem.

– Dlaczego mnie oszukałeś? – zapytałam.

Patrzyłam w jego plecy, jakby tam znajdowała się odpowiedź. Wydawał się spokojny. Mnie jednak trudno zamydlić oczy. Lata treningu pozwoliły mu chować uczucia. Nie był jednak doskonały. Nawet on miał swoje słabości.

– Bo tak jak ty nie chcę mówić o pewnych rzeczach. Przecież wiesz, że to nie jest takie proste. Powiedziałem ci wtedy, że nie wiem, co się z nimi dzieje, bo chciałbym, żeby tak było. Tamta noc jednak wszystko zmieniła. Nie byłem małym potworem. Broniłem się.

Czekałam, zastanawiając się, czy mi to wyjaśni. Mógł zamilknąć, pozostawiając sprawę niewyjaśnioną. Byłam ciekawa, co powie. Znałam go na tyle, że wiedziałam, na co go stać. Na pewno nie na zabójstwo z zimną krwią.

– Matka przyjmowała klientów w domu, więc zabroniła mi wychodzić z pokoju wieczorem. Powtarzała, że mógłbym wystraszyć jej klientów. Tamtego wieczoru poszedłem do kuchni po szklankę mleka. Uważałem, ale i tak mnie zobaczyli. Był u niej jakiś stary oficer. Chwilę później matka zaczęła mnie wołać do siebie przymilnym głosem. Chciała mnie z nim zostawić. Kiedy powiedziałem, że nie przyjdę, posłała po mnie ojca. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Próbowałem uciec. Tylko forsa się dla nich liczyła. Troskliwi rodzice – zironizował. – Nie mogłem uciec. Gdy weszli do salonu, wiedziałem, że to koniec. Ze ściany ściągnąłem jedną z katan i zacząłem ciąć na oślep. Najpierw jego, później ją i tego jej oficera.

Jego głos był pełny żalu, goryczy i złości. Nie widziałam w nim już zimnego drania o kawałku lodu zamiast serca a stojącego przede mną małego chłopca, który nie potrafił pogodzić się z okrutnym losem. Rozumiałam go w pewnym stopniu. Nie wiedziałam jednak, jaka matka mogła chcieć sprzedać własne dziecko. To zbyt okrutne. Wszystko w nim wyrażało ból. Popełniłam błąd, budząc te wspomnienia.

Wstałam. Nogi nadal miałam jeszcze lekko jak z waty, ale mimo to podeszłam do niego. Położyłam mu dłoń na ramieniu. Pozwoliłam słowom rozpłynąć się między nami. To było trudne, myślami wciąż był w tamtym domu, wśród tych ciał, cały we krwi. Cierpiał.

– Przepraszam – wyszeptałam. – Nie powinnam wtedy podsłuchiwać. Jeśli chcesz, skończ, co zacząłeś.

Wiedziałam, że tym samym przyzwoliłam mu na zadanie mi bólu. Musieliśmy jednak wyrównać rachunki. Wszystko ma swą cenę, znałam zasady tej gry, jaką było życie. Cierpliwie czekałam na jego ruch. Powoli odwrócił się do mnie. W oczach miał ból, powoli jednak zaczął go maskować i stawać się tym codziennym Kandą, którego nic nie ruszało. Dotknął mojej szyi. Przełknęłam nerwowo ślinę, nie potrafiąc ukryć strachu.

– Jeśli komuś powiesz – zaczął.

– Ode mnie nikt się nie dowie – obiecałam.

Do tej pory przy nikim nie zająknęłam się nawet o tym, co już wiem na jego temat. Tym razem będzie podobnie. Zwłaszcza, że go rozumiałam, takie bolesne rzeczy ukrywa się przed innymi. Raczej by nie zrozumieli.

Wtedy coś sobie uświadomiłam. Ogarnął mnie wstyd. Odwróciłam wzrok, nie miałam prawa patrzeć mu w oczy. To nas różniło: co innego obrona, a co innego zemsta. Kanda chyba zauważył moje rozterki, bo dłoń przesunął z szyi na podbródek i zmusił mnie do spojrzenia.

– Co jest? – zapytał cicho.

Zagryzłam nerwowo wargę. To było we mnie, siedziało głęboko, wychodząc na chwilę, by zniszczyć mój spokój. Wiedziałam, że chłopak nie zrezygnuje z odpowiedzi.

– Ty potrafiłeś się obronić – wyszeptałam. – Ja zabijałam po wszystkim.

Pogłaskał mnie po policzku, jakby próbował pocieszyć. Zbliżył się jeszcze bardziej i oparł swoje czoło o moje. Trwaliśmy tak. Oprócz tej jednej różnicy byliśmy tacy sami w tej materii. Znaliśmy ten sam ból, to samo upokorzenie, to samo cierpienie. Mieliśmy krew na rękach. Krew tych, który nas zranili. Nasze życie to ciągła walka. Wciąż musieliśmy walczyć o życie, przetrwanie, samych siebie. O to by pozostać sobą. Żałowałam tego wszystkiego, co wydarzyło się tej nocy. Nie mogłam przeboleć własnego ataku. Nie powinnam tego mówić, wiedzieć. Po co? To nieważne. Ważna jest rzeczywistość i to, jacy jesteśmy naprawdę.

Wtedy poczułam obecność akum tuż za ścianą budynku. Kanda uchwycił moje spojrzenie. W ostatniej dosłownie chwili pociągnął mnie na podłogę, więc atak przeleciał nam nami. Moment zadumy zniknął bezpowrotnie, rozpłynął się w naszym kontrataku. Akumy dostały się do domu, rozdzieliły nas. Zmusiły mnie do cofania się. W tym momencie byłam słabsza i teoretycznie łatwiej byłoby mnie zabić. Nie dałam im jednak szansy na przejęcie kontroli. Odpierałam ataki, póki nie potknęłam się, potoczyłam się po schodach. Znowu te przeklęte schody. Chyba niczego nie złamałam. Zanim jednak się podniosłam, jedna z akum schwytała mnie w kleszcze, napierała na moje ramiona. Nie mogłam się bronić, nawet ruszyć. Zaraz zmiażdży mi wszystkie kości. Znikąd pomocy. Kanda jest jeszcze na piętrze. Cholera. Nawet gdyby chciał mi pomóc, nie zdąży. Kości trzeszczały, płuca zaczęły się buntować. A jeszcze przed chwilą byłam pewna, że zabije mnie rozjuszony sojusznik.

Zamknęłam oczy. Pogodziłam się z tym, że umrę. Śmierć jednak nie nadeszła. Upadłam na podłogę, uspokoiłam oddech. Chyba mam dzisiaj więcej szczęścia niż rozumu. Powoli podniosłam powieki. Akumy już nie było.

– Vivian. – Przy moim boku pojawił się Lavi.

– W porządku – odpowiedziałam.

Rzuciliśmy się do walki. Po kilku minutach wszystkie demony dokonały żywota. Kanda zszedł z piętra w towarzystwie Mariego. Byli trochę potargani. Spojrzałam na rudzielca. Uśmiechnął się do mnie szeroko. Jak to on.

– Co wy tu robicie? – zapytałam ochrypłym tonem.

Gardło nadal nie funkcjonowało, jak powinno. Nie narzekałam jednak. Mogłam je stracić całkiem.

– Allen – odpowiedział młody kronikarz.

Reszta była oczywista – białowłosy musiał zrobić awanturę, więc Komui dla świętego spokoju przysłał nam wsparcie. Uśmiechnęłam się blado do nowo przybyłych. Świtało. Poczułam, jak bardzo jestem zmęczona.

– Mogę się wyspać, zanim wrócimy? – zapytałam.

– Możesz spać nawet w czasie powrotu. – Uśmiechnął się szerzej Lavi.

– Pod warunkiem, że stąd wyjdziecie – odezwał się jakiś obcy głos.

Wokół nas stało około dziesięciu mężczyzn, typowych osiłków. Tatuaże na widocznych częściach ciała sugerowały, że długo siedzieli w więzieniu. Właśnie dlatego dzielnica więźniów. Patrzyli z wrogością na Kandę. Przypomniałam sobie, co mówił barman z gospody. Nie lubią tu Japończyków. Super, najpierw tłum akum, a teraz jeszcze jakaś banda. Czort wie, czego od nas chcieli.

– Dlaczego mielibyśmy stąd nie wyjść? – zapytał Marie.

– Jesteście na naszym terenie. Japończyka już powinniśmy zabić. Laleczka jest niezła, moglibyśmy się z nią zabawić. A wy dwaj... Też by się coś na was znalazło.

Lavi zbliżył się do mnie. Choćbym nie wiem, co się działo, miał zamiar mnie chronić. Spojrzałam na pozostałych egzorcystów. Byli spokojni, jakby nic nam nie groziło. Zagryzłam wargę i czekałam.

– Idziemy – odezwał się Kanda.

Gdy się poruszył, napastnicy zaatakowali. Lavi pociągnął mnie na ziemię, dzięki czemu ominął nas atak Mariego. Japończyk dołożył jeszcze iluzję. Tamci zwinęli się szybciej, niż się pojawili. Wstałam, otrzepując się z prochu. Kanda i Marie byli już dwa kroki przed nami. Pociągnęłam za sobą Laviego, lepiej się nie rozdzielać.

W Pekinie nie było już ani jednej akumy. Zatrzymaliśmy się na godzinę w jednym z pensjonatów. Umyłam się i opatrzyłam. Ledwo było widać ślad po dłoniach Kandy. Odpowiadało mi to. Czekali na mnie. Zjedliśmy i spokojnie wróciliśmy do Kwatery Głównej. Allen, oczywiście, już nie leżał. Z tego, co powiedział Komui, to w ogóle się nie położył. Ledwo dał się pozszywać. Dopiero, kiedy go uspokoiłam, że nic mi nie jest, oddał się pod opiekę lekarzy. Nas też obejrzeli. Zasnęłam w Sanatorium w czasie zakładania opatrunku.

Obudziłam się we własnym łóżku. Na stoliku leżała kartka. Rozłożyłam ją i przeczytałam: „Spisz raport. Chcę go na biurku jak najszybciej. Leverrier zaczął się kręcić po Kwaterze Głównej, bądź więc niewidoczna. Komui." Wiedziałam, że znowu zaczynają się kłopoty. Wstałam obolała i poszłam pod prysznic. Obiecałam sobie, że się tak łatwo nie dam. Jeszcze zanim zeszłam na śniadanie, zaczęłam pisać raport. Z kartką pojawiłam się na stołówce. Jak się spodziewałam, zastałam tak Kandę. Podstawiłam mu raport pod nos.

– Coś opuściłam? – zapytałam, wgryzając się w grzankę.

Przeleciał tekst wzrokiem, wyciągnął długopis z mojej ręki, podpisał się i zwrócił mi wszystko. Po chwili miałam też autograf Allena. Zagryzając śniadanie, poszłam do gabinetu Komuiego. Zastałam u niego Leverriera i Spencera. Raport położyłam na biurku i się zmyłam. Wróciłam na stołówkę z niewyraźną miną.

– Co jest? – zapytał Lavi.

– Szatan i jego najwierniejszy pies węszą – mruknęłam.

Uchwyciłam spojrzenie Kandy. Wiedział, co oznacza bliskość Spencera. Co robić? Musiałam to jakoś przeczekać. Miałam tylko nadzieję, że obejdzie się bez kłopotów. A myślałam, że odpocznę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro