Rozdział 62.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Sometimes I remember the darkness of my past

Bringing back these memories I wish I didn't have"


Wieczorem pojawił się Komui. Humor wyraźnie mu się poprawił. W końcu wyjaśniły się przyczyny mojego stanu. W ręku trzymał plik papierów, pewnie wyniki moich badań. Usiadł na krześle przy łóżku.

– Jak się czujesz? – zapytał.

– Nieźle jak na ostatnie kilka dni – odpowiedziałam.

– Rozmawialiśmy z Hevlaską po waszym wyjściu. Innocence potrzebuje czasu, żeby się ustabilizować. Wtedy uda ci się nabrać sił i wrócić do formy.

– Na razie jestem tylko ciężarem – mruknęłam.

– Musimy zacząć coś z tym robić.

– Jak? Nie panuję nad sobą. Mogę zrobić komuś krzywdę.

– Myślałem nad tym. Musisz zacząć trenować, choćby troszkę. Organizm musi mieć szansę do regeneracji. Twój stan jest beznadziejny.

– To wiem – warknęłam.

Irytował mnie. Wciąż powtarzał to, co już wiem albo co muszę robić.

– Vivian, uspokój się. Rozmawiałem z Bakiem. Zgodził się tobą zająć się, jeśli chcesz. Przeniesiesz się na jakiś czas do Azji i tam bez stresu wrócisz do siebie.

– Co Leverrier na to? – zapytałam.

– Zgodził się, choć coś wspominał, że chce cię mieć pod swoją jurysdykcją. Wolę jednak, żebyś była u Baka. Będę spokojniejszy.

– Kiedy się przenoszę?

– Jutro rano. Bak i tak ma się tu jutro pojawić. Leverrierem się nie przejmuj. Wrócił już do Watykanu.

– A pudel?

Kierownik mało nie ryknął śmiechem. Uśmiechnęłam się pod nosem.

– Zabrał go ze sobą. Nie mów tak do niego. Chodził dziś jak struty.

– Jedno musisz przyznać, Kanda czasem wybiera trafne przezwiska.

– Vivian, przestań. Odpoczywaj.

Kiedy poszedł, ułożyłam się wygodnie. Zastanawiałam się nad tym, jak będzie wyglądać cały pobyt w Azji. Słabo znałam tamtych ludzi. Bak jest trochę dziwny, zawsze chce wszystko wiedzieć i udaje najważniejszego. Jednak, kiedy trzeba, staje na wysokości zadania. Może mnie nie zamęczy. W sumie to się nawet cieszę. Gdyby się okazało, że muszę przenieść się do Watykanu, chyba zrobiłabym coś głupiego. Sama myśl o tym sprawia, że innocence buntuje się nieznośnym bólem. Dojście do siebie wtedy byłoby znikome. Sama obecność Spencera przeszkadzałaby mi w powrocie.

Pokręciłam głową. Nie powinnam o tym myśleć. To do niczego nie prowadzi, tylko dodaję sobie stresu. Przenoszę się do Azji i odzyskam zdrowie. Muszę przecież wrócić do czynnej służby, potrzebują mnie tutaj. Jestem egzorcystką. Nie mogę sobie wziąć wolnego, Kreator nie próżnuje, nie będzie na mnie czekać. Muszę wyzdrowieć za wszelką cenę.

Ranek wstał piękny jak na styczeń. Świeciło słońce, zapowiadał się ładny dzień. Aż się prosił, żeby pójść na spacer. Złudne marzenia. Czeka mnie przeprowadzka. Czułam się nieźle, nawet ryż lepiej smakował. Miałam go już dość, wiedziałam jednak, że na razie nic więcej nie przyjmę. Skąd u mnie ta energia do życia? Pewnie z tych dodatkowych zastrzyków. W końcu muszą mnie jakoś utrzymywać, inaczej już dawno byłabym wycieńczona. Chociaż tak naprawdę byłam, wystarczyło trochę wysiłku i trzeba mnie zbierać, bo nie mam siły. Innocence wyżerało całą energię w mgnieniu oka. Gdybym jeszcze mogła normalnie jeść, ale nie, to by było za proste. To chyba kara za grzechy. Jeśli Bóg kocha egzorcystów, to na pewno nie mnie.

Matron przyniosła mi ubranie i pomogła je założyć. Komui przyszedł po mnie osobiście. Na dole czekał już Bak i... Jak on się nazywał? A, tak. Wong. Ten pierwszy z moją torbą podróżną. Lenalee mnie spakowała. Egzorcyści również odciągnęli się od swych zajęć, żebym czuła, że wyjeżdżam. Jakbym nie wiedziała.

– To jest jedyne wyjście? – zapytał Allen.

– A chcesz znowu oberwać? – Spojrzałam na niego. – Będę tam bezpieczna. Nie martw się.

W jego oczach był smutek. Martwił się o mnie. Pogłaskałam go po policzku.

– Przepraszam – dodałam.

– Za co ty mnie przepraszasz? – zapytał.

– Uderzyłam cię, a nie powinnam. Przepraszam.

– Przestań się wygłupiać. – Przytulił mnie delikatnie, choć chciał dużo mocniej. Czułam to. – To nie twoja wina. Bałem się o ciebie.

Ostatnie zdanie wyszeptał mi do ucha. Znów był tym małym Allenem, którego tak lubiłam dręczyć tu, w Zakonie. Mały, zazdrosny braciszek, którego kiedyś bałam się spuścić z oka.

– Wiem. Wrócę, obiecuję.

Wyswobodziłam się z jego ramion i uśmiechnęłam do niego. Skąd ta pogoda ducha u mnie? Pocieszałam ich, choć sama nie znałam przyszłości. Spojrzałam na pozostałych. Lavi odwzajemnił uśmiech, w oczach Kandy była groźba. Wiedziałam, co chce przez to powiedzieć – mam wrócić do zdrowia, inaczej pojawi się w Azji i skopie mi tyłek. Brutal.

Dopiero teraz zauważyłam brak Abby. Zmarszczyłam brwi. Spojrzałam na Komuiego.

– Gdzie wysłałeś małą? – zapytałam.

– Nigdzie. Nie mam pojęcia, gdzie się podziała – odpowiedział Kierownik.

Wszyscy zaczęli się za nią rozglądać. Zaczęłam się martwić. Wtedy poczułam ból. Zgięłam się w pół.

– Vivian!

Allen stał najbliżej, więc mnie objął w razie, gdybym miała upaść. Patrzył na mnie ze zgrozą. W końcu pierwszy raz innocence zaatakowało przy innych. Zaczęłam mieć problemy z oddychaniem. Odepchnęłam ręce białowłosego i opadłam na podłogę.

– Powinnaś wrócić do łóżka – powiedział.

– Nic mi nie jest. To zaraz przejdzie – szepnęłam.

Starałam się uspokoić. Nie walczyłam z innocence, bo to mijało się z celem. W końcu ból zaczął ustępować.

W tym czasie Kanda i Lavi poszli szukać Abby. To dziwne, zazwyczaj, kiedy wyjeżdżałam, pierwsza stała przy Arce i mnie żegnała. Co jej się dzisiaj stało?

– Nie wkurzaj mnie, mała! – Usłyszeliśmy gniewny krzyk Kandy ze schodów.

Abba coś mu odpowiedziała, ale nie mogłam rozróżnić słów. Wstałam w asyście Allena. Białowłosy drżał o mnie jak o lalkę z porcelany. Zignorowałam to.

– Całkiem ci na mózg padło!

Japończyk był wyraźnie wściekły. Podeszłam kilka kroków w stronę kłótni. Wtedy ich zobaczyłam. Śmiać mi się chciało na ten widok – szarpali się całą drogę, Abba była czerwona od płaczu i rzucała wyzwiskami w swojego ulubieńca, a Kanda z trudem holował ją do przodu.

– Maleńka, o co chodzi? – zapytałam.

Poczułam kolejną falę bólu. Położyłam dłoń na klatce piersiowej. Ostatnie kilka dni przeleżałam, dziś byłam na nogach dość długo, organizm zaczął się buntować.

– Vivian! – Abba uwolniła się od Kandy i podbiegła do mnie.

Przytuliła się i rozpłakała. Nie rozumiałam, o co chodzi. Uklęknęłam przy niej.

– Maleńka, co się dzieje?

Zignorowałam własny ból. Odwróciłam jej twarz do siebie, wyglądała, jakby całą noc płakała. Zastanawiałam się nad przyczynami.

– Maleńka, powiedz mi, co się stało?

– Nie chcę, żebyś umierała. Dlaczego musisz?

– Kto ci naopowiadał takich bzdur? – Starałam się nie uśmiechnąć, żeby nie pomyślała, że się z niej śmieję.

– Poszukiwacze wczoraj mówili, że wyprowadzasz się do Azji, żeby tam umrzeć. Ja nie chcę. Nie możesz.

Przytuliłam ją do siebie.

– I dlatego nie chciałaś zejść? Maleńka, ja nie umieram. Mam problemy z innocence. To prawda, ale nie umieram. Stanowię dla was zagrożenie i tylko dlatego przenoszę się na jakiś czas do Azji. Nic więcej.

– Wrócisz? – zapytała.

– Oczywiście, że wrócę. Nie ma takiej siły, która by mnie przed tym powstrzymała. O to się pokłóciłaś z Kandą?

– On mówi, że sobie na to zasłużyłaś i że już tam zostaniesz.

Pokręciłam głową. Japończyk był wredny.

– Wiesz, że Kanda życzy mi jak najgorzej. A poza tym, o ile dobrze pamiętam, trochę mu krwi ostatnio napsułaś.

– Zabronił mi do ciebie chodzić.

– I miał rację. Większość dnia i tak przesypiałam.

– A do Azji będę mogła przyjść?

– Nie, maleńka. To nie jest dobry pomysł. Wiem, że się martwisz i będziesz tęsknić, ale muszę skupić się na powrocie do zdrowia, a ty na swojej robocie. Jesteś egzorcystką czy beksą?

Czułam się coraz gorzej, ale mimo to nie puszczałam jej z objęć. Musiałam uspokoić małą, inaczej będzie cyrk. Mam nadzieję, że mnie posłucha.

– Egzorcystką – odpowiedziała z przekorą.

– To się tak zachowuj i słuchaj Kandy. Jest wredny jak cholera, ale czasem zdarza się mu mieć rację. A co najważniejsze nie da ci zrobić krzywdy. Obiecujesz?

– Obiecuję.

– To dobrze, bo już czas na mnie.

– Jeszcze nie – jęknęła.

– Tak, maleńka. Muszę iść.

– Nie...

– Ej, powiedziałaś, że jesteś egzorcystką.

– Bo jestem, ale już za tobą tęsknię.

– Ja też, maleńka, ale jak mus to mus.

– Cytrynowy? – zapytała.

Uśmiechnęłam się. Gra słów odwzorowana na zachowaniu Laviego. Abba wciąż mnie zaskakuje.

– Tak, cytrynowy.

Pocałowałam ją w czoło, puściłam i z trudem wstałam. Zauważyła to.

– To przeze mnie? – zapytała.

– Nie, maleńka. To nie twoja wina – powiedziałam, głaszcząc ją po jasnych włosach. – Nic mi nie będzie.

Wtuliła się we mnie. Drżała. Nie potrafiłam jej uspokoić. Ledwo powstrzymywałam się od krzyku z bólu. Nie wiedziałam, jak długo jeszcze wytrzymam. Pożegnanie niebezpiecznie się przeciągało. Nie chciałam, żeby widzieli najgorszą część buntu innocence. To byłoby zbyt straszne. Są egzorcystami, sam bunt jest dla nich rzeczą niepojętą.

Kanda zbliżył się i położył dłoń na ramieniu Abby, oderwała się ode mnie i przywarła do niego. Szukała pocieszenia. Wziął ją na ręce, mimo że była już na to za duża. Byłam pewna, że zaraz padnę. Poczułam, jak ktoś łapie mnie pod ramię. Bak.

– Chodźmy już – powiedział.

– Racja. Czas na nas.

Odrzuciłam jego pomoc. Uśmiechnęłam się do egzorcystów, nie chciałam, żeby byli smutni. Komui pożegnał mnie milczeniem, choć dobrze wiedziałam, ile ma mi do powiedzenia.

– Wrócę. Obiecuję. Do zobaczenia wkrótce.

Weszłam do Arki w towarzystwie Baka i Wonga. Wtedy oparłam się o ramię pierwszego. Czułam się coraz słabsza. Nie myślałam, że przenosiny będą wymagać ode mnie tyle siły.

– Przeszarżowałaś – odezwał się Bak.

– Widziałeś reakcję Abby. Gdybyś mnie stamtąd wyniósł, byłoby jeszcze gorzej. Oni nie mogą się o mnie martwić. Mają robotę – wytłumaczyłam, krzywiąc się z bólu.

Przeklęte innocence nadal szalało. Ostatnia dawka przeciwbólowych przestawała działać. Bak nie zwlekał już dłużej, torbę oddał Wongowi, a sam wziął mnie na ręce. Jego spojrzenie mówiło, że nie zniesie sprzeciwu. I tak nie miałam siły. Chciałam się już położyć, a najlepiej przestać czuć.

Obudziła mnie nienaturalna cisza. Przez moment zastanawiałam się, gdzie jestem. No tak, Kwatera Azjatycka. Już tęskniłam za domem, ale nie miałam wyjścia. Ich bezpieczeństwo przekładałam nad wszystko inne. Przecież nie mogłam dopuścić do sytuacji, kiedy któreś z nich znowu zostanie przeze mnie zranione. Dla samej siebie byłam niebezpieczna.

Podniosłam się ostrożnie z łóżka. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Podeszłam do okna i odsłoniłam zasłonę. Na zewnątrz trwał piękny, słoneczny dzień. Wszystko pokrywała warstwa lśniącego szronu. Miałam ochotę wyjść na spacer.

Odwróciłam się, gdy usłyszałam lekkie pukanie. Do pokoju weszłam dziewczyna o ogniście rudych włosach zaplecionych w gruby warkocz i orzechowych oczach. Miała na sobie fartuch, więc należała do zespołu lekarskiego, który ma nade mną sprawować pieczę.

– Dzień dobry. Widzę, że panienka już wstała – odezwała się cicho.

Na jej jasnych policzkach pojawił się lekki rumieniec. Jak dla mnie była trochę za młoda, żeby tu pracować. Najwyraźniej dla Zakonu wiek nie ma żadnego znaczenia zarówno, jeśli chodzi o egzorcystów jak i pozostałych jego członków.

– Mów mi po imieniu. – Uśmiechnęłam się lekko.

– Ale jest panienka egzorcystką. Należy się panience szacunek.

– Dość. Mów mi Vivian. To wystarczy.

– Dobrze.

– Zdradź mi jeszcze swoje imię i cel tej wizyty, bo chyba nie jest to śniadanie.

Czułam, jak żołądek domaga się mojej uwagi. Poza tym nie żyję samym powietrzem, jeść też muszę choćby ten cholerny ryż. Miałam nadzieję, że ich kucharz dobrze gotuje, bo inaczej umrę z głodu. Chyba, że Bak ściągnie mi tu Jerry'ego.

Usiadłam na parapecie i przyglądałam się dziewczynie. Ręce jej lekko drżały. Nie wiem, dlaczego. Co innego gdybym miała wielkie zębiska i mord w oczach, albo jakbym była Kandą. Czy ja naprawdę jestem taka straszna?

– Nazywam się Sarah Lockey. Jestem asystentką lekarza, który się panienką... to znaczy tobą opiekuje. Przyszłam podać leki przeciwbólowe – odpowiedziała.

– Żadnych więcej prochów – odparłam. – Powiedz Bakowi, że nie chcę ich przyjmować. Muszę się w końcu zmierzyć z tym, co mnie spotkało. Inaczej leczenie będzie trwało w nieskończoność. Nie ma dyskusji – dodałam, widząc, jak otwiera jej się buzia.

– Dobrze. Za chwilę ktoś przyniesie śniadanie.

– Świetnie.

Dziewczyna ukłoniła się i wyszła. Ignorując żołądek, znalazłam wygodne ciuchy i udałam się do łazienki. Długi ciepło-zimny prysznic zmył ze mnie dosłownie wszystko. Tu nawet woda inaczej pachniała. Nie tęskniłam za bardzo za Kwaterą Główną. Starałam się o tym nie myśleć i skupić się tylko na sobie. Inaczej już nigdy nie pójdę w bój. Zastanawiałam się, z jakiego powodu moja synchronizacja szaleje. Przecież nigdy wcześniej nie miałam z tym problemem. Czy ma to związek z moim pochodzeniem? Może spotkanie z Jasdevi coś we mnie uszkodziło? Tego chyba nigdy się nie dowiem. Jestem jedynym takim przypadkiem. Jeśli zaczyna się ze mną dziać coś dziwnego, wszyscy wokół błądzą po omacku. Nie ma przecież pierwowzoru, gotowego rozwiązania. Muszą szukać, a czasem długotrwały okres poszukiwań może zbliżyć mnie do śmierci. Tak było z tą „cudowną odtrutką na geny Noah" – o mały włos nie zdechłam. Teraz też nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje. Mimo zapewnień Komuiego, że to nie przejście, on sam miał wątpliwości.

Z łazienki wyszłam w pełni ubrana. Liczyłam, że za chwilę zjawi się ktoś ze śniadaniem. Póki co nikogo. W połowie drogi od drzwi do łóżka poczułam falę bólu. Jeszcze nigdy nie było to tak potężne i nie pojawiało się bez powodu. Może dlatego, że zawsze byłam na prochach przeciwbólowych. Teraz nie. W jednym momencie oślepłam i upadłam na kolana. Nie wiem, co się ze mną działo. Zwinęłam się na podłodze w kłębek. Czułam łzy na policzkach i krew w gardle. Nie wiem, nie mam pojęcia, kto wszedł, kiedy i co robił. Dziura w rzeczywistości.

Obudziłam się lekko otępiała. Leżałam w łóżku. Nie wiem, jak się tu dostałam. Na krześle siedział Bak, wpatrując się we mnie, jakbym miała zaraz zmienić kolor na niebieski, choć szary chyba lepiej brzmi w mojej sytuacji. Bardziej rzeczywiście. Przetarłam oczy i ostrożnie usiadłam. Wokół nic się nie zmieniło prócz pojawienia się Baka. Minę miał nietęgą. Starałam sobie przypomnieć, co się tak dokładnie działo, ale nie byłam w stanie. Coś tłumiło we mnie pewne reakcje.

– Podaliście mi leki? – zapytałam.

– Nie mieliśmy wyjścia. Nie wytrzymałabyś.

– Bak, przecież mówiłam. Jak mam z tego wyjść wciąż otumaniona lekami?

Jego zachowanie mnie wkurzyło. Zakwestionował moją decyzję. Chodziło o mnie. Chcę sama decydować.

– Umierając z bólu, nie wyleczysz się – odpowiedział. – Twój organizm jest zbyt wycieńczony. W ten sposób nie dasz rady.

– A skąd możesz to wiedzieć? – warknęłam.

– Właśnie stąd. Widzę, jak się zachowujesz. Pasożytnicze innocence to nie przelewki. Nawet zdezaktywowane pochłania mnóstwo twojej energii. Zwłaszcza teraz, gdy synchronizacja skacze jak małpy w buszu. W sposób, który chcesz działać, wykończysz się. O ile pamiętam, obiecałaś im swój powrót. Chcesz wrócić w drewnianej skrzyni?

– Nie. – Odwróciłam od niego wzrok.

Nie wiedziałam, co mam robić. Byłam bezradna. Uczucie, którego tak nienawidziłam, drwiło ze mnie. Przez chwilę czułam się załamana.

Bak przesiadł się na łóżko i położył mi dłoń na ramieniu.

– Ja też tego nie chcę – odezwał się. – Nikt z nas nie chce. Współpracuj z nami. Wiem, że chcesz wrócić jak najszybciej, ale potrzebujesz czasu. Daj go sobie i nam. Zaczniemy powoli. Pozwolimy innocence się ustabilizować i doprowadzimy twój organizm do formy. Co jakiś czas będziemy zmniejszać dawki środków przeciwbólowych, żebyś mogła zacząć współpracować ze swoim innocence, dobrze?

Kiwnęłam głową. Musiałam się na to zgodzić, bo co innego mi pozostało? Bak miał rację. Nie mam sił ujarzmić własnego innocence. Tak nie mogę nic zrobić. Mrugałam nerwowo, żeby pozbyć się łez z kącików oczu. Nie jestem tak słaba, żeby nie powstrzymać płaczu.

– Głodna? – zapytał Bak po chwili ciszy.

– A masz coś innego niż ryż?

– Ryż z truskawkami. – Uśmiechnął się. – Mam nadzieję, że ci nie zaszkodzi.

– Najwyżej wróci tą samą drogą.

Blondyn wziął talerz ze stolika i chciał mnie karmić. Próbowałam wyrwać mu pałeczki.

– Dam sobie radę – jęknęłam.

– Masz mnie słuchać, bo ja teraz o ciebie dbam – odparł.

– Dawaj te przeklęte hashi – warknęłam.

– Nie ma mowy. Zarządzam, że masz się dzisiaj nie przemęczać.

– Bak, dawaj te przeklęte hashi, bo cię zabiję.

– Vivian, przestań. Nie jest miło jak cię ktoś wyręcza? Tylko nie mów, że nie jesteś chora.

– Dobra, pasuję. – Westchnęłam.

Z dnia na dzień czułam się coraz lepiej. Nie były to bardzo gwałtowne zmiany, wręcz minimalne. Mimo wszystko czułam je. Zaczęłam funkcjonować prawie jak normalny człowiek. Prawie, bo codziennie miałam dwie sesje badań i dostawałam środki przeciwbólowe. Według umowy coraz mniejsze dawki. Poczucie bólu rozkładało się i pozwalało mi jako tako funkcjonować. Powoli jadłam tak jak inni. Kucharz wprowadzał nowe elementy do mojego jadłospisu nawet przy każdym posiłku. Czasem jedynie byłam zbyt nadpobudliwa. Wtedy zostawałam na jakiś czas sama w skrzydle. Biegałam jak wariatka, wrzeszczałam jak opętana i niszczyłam wszystko wokół. Bak powtarzał, żebym się tym nie przejmowała, bo właśnie dlatego umieścili mnie w jednym ze starych skrzydeł. Kiedy po atakach agresji i nadpobudliwości wszystko mi przechodziło, czasem nie byłam w stanie samodzielnie wrócić do pokoju. Wtedy na nowo pojawiali się moi „aniołowie stróżowie", jak sami się nazywali w żartach, i zajmowali się mną troskliwie. Od czasu do czasu rozmawiałam przez telefon z Komuim. Zapewniałam go, że wszystko zaczyna się normować. Za każdym razem opowiadał mi szczegółowo, co w Kwaterze Głównej – nie musiałam pytać.

Wolny czas poświęcałam na czytanie i spacerowanie. Szybko wybili mi z głowy jakiekolwiek treningi. Jeszcze za wcześnie. Spędzałam więc dnie samotnie. Nie chciałam towarzystwa. Nie czułam się wśród nich dobrze, tak jakbym nie pasowała do tego otoczenia. Czasem dopuszczałam do siebie Baka albo Fou, strażniczkę Kwatery Azjatyckiej. Z tą drugą robiłyśmy kawały kierownikowi. Nieźle się wtedy bawiłam.

Bak pozwolił mi wychodzić na zewnątrz. Kwatera ukryta była za wodospadem. Na jeziorze, do którego opada woda, rosną różowe lotosy. Z gracją unoszą się na powierzchni, słychać tylko spadające kaskady. To było moje ulubione miejsce, przesiadywałam tam godzinami i gapiłam się w wodę, jakby było w niej coś fascynującego.

Pozwoliłam myślom płynąć. Nie chciałam skupiać się na czymkolwiek konkretnym. Szum wody mnie uspokajał. Przestałam na chwilę martwić się o własne istnienie. Bałam się przyszłości, która w moim przypadku może mieć tragiczne zakończenie. Zamknęłam oczy. Czułam promienie słońca na twarzy. Usłyszałam kroki, ale się nie ruszyłam. Doskonale wiedziałam, że to może być tylko ktoś z sekcji azjatyckiej. Poczułam ciężar koca na ramionach.

– Chyba nie chcesz się rozchorować, nie? – Usłyszałam Baka.

Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się.

– Nie czuję zimna, a tu się dobrze myśli – odparłam.

– Mimo wszystko powinnaś zwracać na to uwagę.

– Nie truj.

Usiadł obok mnie i spojrzał na jezioro. Wyraz jego twarzy zmienił się. Jakby coś go dręczyło. Przyglądałam mu się przez chwilę w milczeniu.

– Są piękne, prawda? – odezwał się zamyślony.

– To tylko kwiaty. Zwiędną jak inne.

– Lotosy nie więdną. Są niezwykłe. Ich nasiona mogą spać nawet przez tysiąc lat i dopiero wtedy rozkwitnąć. Lotosy opadają i mogą zakwitnąć ponownie po kolejnym tysiącu lat – wyjaśnił.

– Jest w nich jakiś spokój – powiedziałam. – Może właśnie dlatego lubię tu tak przychodzić.

– A może kogoś ci brak, co?

– Mówisz o kimś konkretnym? – Zmrużyłam oczy, przyglądając mu się uważnie.

– Z lotosami kojarzy się tylko jedna osoba.

Domyśliłam się, o kim mówi. Odwróciłam wzrok, skupiając uwagę na najbliższym lotosie.

– Dlaczego mnie o niego pytasz? To nie jest mój przyjaciel.

– A mnie się wydaje inaczej.

– To źle ci się wydaje – warknęłam. – Kanda jest największym wrzodem na tyłku, jaki znam.

– Mówisz tak, jakbyś go nie znała i nie wiedziała, dlaczego taki jest, a jednak ciągnie was do siebie.

– Zamknij się. Nic o mnie nie wiesz, więc czemu oceniasz?

– Nie oceniam. Po prostu widzę pewne zbieżności charakteru. Kanda też lubi to miejsce.

– Nie interesuje mnie to – syknęłam.

Zamilkł, ale nadal siedział obok mnie. Chcąc nie chcąc skierowałam swoje myśli na Japończyka. Lotos nieodłącznie kojarzył się właśnie z nim. Wcześniej o tym nie myślałam. Stąd pewnie błędne wnioski Baka. Nie rozumiałam, dlaczego wszyscy uważają, że coś pomiędzy nami jest. Na każdym kroku udowadniam sobie i innym, że to niemożliwe. Kanda nie jest w stanie kochać, a zwłaszcza mnie. Dla niego jestem wrogiem, ciężarem, który musi znosić. Wciąż robi wszystko, bym nie czuła się tu jak w domu. Mimo tego roztacza nade mną opiekę. Może tylko dlatego, że traktuje mnie jak osobisty worek treningowy.

Zamknęłam oczy. Nie powinnam myśleć o Kandzie. On nic dla mnie nie znaczy. To tylko jeden z egzorcystów, nikt więcej. A jednak chyba lubię jego towarzystwo. Przy nim mogę bezkarnie milczeć, wspólne tajemnice chyba nas do siebie trochę zbliżyły. Kim on jest naprawdę? Nie potrafię go rozgryźć. Wciąż odkrywam jego kolejne tajemnice, ale to nie daje mi całkowitego obrazu. Yuu Kanda wciąż pozostaje tajemnicą, nieodkrytą kartą.

Odsunęłam od siebie te myśli. Zawsze wprowadzają mętlik w mojej głowie. Nie potrafiłam tego uporządkować. Spojrzałam na Baka, w jego twarzy było coś niepokojącego. Trochę mnie to przestraszyło. Czyżby wyniki dziś były gorsze? A może coś się wydarzyło?

– Wszystko w porządku? – zapytałam.

– Tak.

– Bak, mów prawdę – zażądałam.

– Po prostu coś sobie przypomniałem. To było dawno. Nie przejmuj się.

– Chodzi o Kandę?

– Skąd to pytanie? – Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

Uśmiechnęłam się lekko.

– Sam zacząłeś ten temat. Na pewno wszystko w porządku?

– Tak. Żałuję tylko, że czasu nie da się odwrócić.

– Znam to uczucie. Sama wielu rzeczy żałuję.

Zamilkłam, myśląc o przeszłości. Tam było dwoje ludzi, których brakowało mi najbardziej. Ciężko żyć samemu, bez żadnego wsparcia. Czasem czułam się jak pusta skorupa. Może tak byłoby lepiej, nie musiałabym znosić tego wszystkiego, pamiętać i uczyć się z tym żyć. Przyjmowałabym wszystko z obojętnością. Po co uczucia komuś, kto tylko cierpi, jest zabawką, przedmiotem w rękach innych?

– Vivian. – Głos Baka wyrwał mnie z rozmyślań. – Wracajmy już. Nie chcę, żebyś się przeziębiła. Chyba będzie padać.

– Mnie to nie przeszkadza. – Wzruszyłam ramionami.

– Posiedzisz na deszczu, kiedy dojdziesz do siebie.

– Dobra, dobra.

Wstałam i poszłam za nim. Wiedziona zapachem prażonych ziemniaków skierowałam się do kuchni. Kucharz jednak szybko mnie stamtąd wyrzucił. Ziemniaków mi jeszcze nie wolno, dla mnie było szykowane specjalne danie. Wróciłam więc do siebie, zahaczając po drodze o bibliotekę. Przyniosłam sobie trochę materiałów o lotosach. Chciałam wiedzieć więcej. Może dowiem się czegoś o Kandzie. Bak coś ukrywa. Na pewno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro