Rozdział 65.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„A ty nadal chociaż nie znasz mnie

osądzasz wszystko, co robię i co czuję.

A ty nadal chociaż nie znasz mnie

próbujesz mądrym być, nawet dziś"


Od trzech dni nic nie jadłam. Nie byłam w stanie przełknąć ani kęsa, wszelkie ciecze przechodziły z trudem. Szczerze mówiąc, miałam dość kuchni Zhu. Tęskniłam za Jerrym i jego uśmiechem trzy razy dziennie, nie licząc okazyjnych wyjazdów na misję. W ogóle mój pobyt w Azji zaczął się przedłużać. Od spotkania z Kandą źle spałam, wciąż miałam koszmary, z których budziłam się przerażona, zdezorientowana i mokra od potu oraz łez. Żadne środki uspokajające nie działały, wszystko musiało się samo ustabilizować. Jedynie na innocence nie mogłam narzekać. Od kiedy przestałam jeść, broń całkowicie się ze mną synchronizowała bez bólu, bez prądu i bez jakichkolwiek skutków ubocznych. Jednym słowem czułam się nieźle.

Bak był innego zdania. Niepokoiły go te koszmary, których treści mu nie zdradzałam, i moja dziwaczna głodówka. Nie wierzył moim zapewnieniom, że czuję się dobrze, ani wynikom badań. Te były znakomite. Jeszcze nigdy nie były tak dobre. Bak jednak wciąż miał jakieś „ale". Wkurzał mnie coraz bardziej, ciągle za mną łaził, żeby się upewnić, że wszystko w porządku. Robił istne cyrki zwłaszcza, gdy pojawił się Leverrier i Madarao. Dziękowałam niebiosom, że pudla tu nie przyniosło. Był za to Trzeci, na którego reagowało moje przekleństwo. Gdy szatan zajął się maglowaniem Baka, Madarao snuł się po korytarzach. Nie omieszkał zajrzeć do sali treningowej, gdzie ćwiczyłam samotnie. Fou stwierdziła, że musi uciąć sobie godzinną drzemkę.

– Katany?

– Coś się nie podoba, półakumo? – warknęłam.

Wzruszył ramionami i dalej bezczelnie mi się przyglądał. Zamknęłam oczy, ignorując jego obecność, i trenowałam dalej. Nie zamierzałam wyjść z wprawy. Doskonale słyszałam kroki i oddechy ludzi wokół. Jeden był zbyt blisko. Skrzyżowałam miecze na wysokości gardła przeciwnika.

– Fantastycznie, panno Walker. – Usłyszałam znienawidzony głos Leverriera.

Aż mnie kusiło, żeby wykonać podwójne cięcie. Otworzyłam oczy. Szatan patrzył na mnie bez cienia lęku. Za to przerażona mina Baka była nie do zapomnienia. No cóż, niecodziennie główny inspektor stoi oko w oko z egzorcystą trzymającym przy jego gardle skrzyżowane katany i to z takim spokojem.

– Dziękuję – odparłam chłodno. – Czyżby świat mnie potrzebował, że przerywa mi pan trening?

– Świat wciąż potrzebuje egzorcystów, panno Walker. Milenijny i Klan Noah nie śpią. Obawiam się, że będzie musiała pani przerwać własne leczenie na rzecz innych.

– Kogo mam poskładać? – Czułam, że to próba.

– Nie przyprowadziłem tu Madarao do towarzystwa. Jego rany po ostatniej misji wciąż się otwierają pomimo jego zdolności.

– Nie będę go leczyć – warknęłam, zabierając katany od gardła mężczyzny.

– To jawna niesubordynacja.

– A to półakuma. – Wskazałam na Madarao. – Jestem egzorcystką i powinnam go zniszczyć. Takie mutanty nie powinny istnieć. Nie pokonamy Kreatora jego własną bronią.

– Trzeci Egzorcyści są twoimi sojusznikami. Mają odciążyć was przy misjach. Siódmy tydzień nie ma cię w Kwaterze Głównej, a egzorcystów nie przybywa.

– Nie będę go leczyć. Od tego są lekarze.

– Takie leczenie zajmuje tygodnie.

– Inspektorze, innocence Vivian może nie być jeszcze w pełni sprawne – zaoponował Bak. – A jeśli narobi więcej szkód niż pożytku?

– Ufam, że Wiwianna na to nie pozwoli.

– Nie będę go leczyć – powtórzyłam ze wściekłością.

Leverrier za dużo ode mnie wymaga, jakby nie wiedział, że ledwo akceptuję istnienie tych mutantów. Inaczej ich nazwać nie można. Czyj w ogóle był ten poroniony pomysł, żeby robić coś takiego? Bawią się w Boga, a zaczynają być tacy sami jak Kreator. Czy oni naprawdę myślą, że w ten sposób wygrają wojnę? Papież nie powinien zgadzać się na takie rzeczy.

– Chyba nie zrozumiałaś. To nie jest prośba, tylko rozkaz – odparł Leverrier. – Nie masz wyboru.

– Zawsze mam wybór i nie zamierzam przykładać ręki do istnienia tego czegoś – warknęłam.

– Bo zamiast szybkiej regeneracji ma broń z genami akum?

Poczułam się tak, jakbym dostała policzek. Patrzyłam na niego z coraz większą nienawiścią. Jak śmiał porównywać Kandę do tego czegoś? Dla niego cel uświęca środki. Nigdy na to nie pozwolę. Może nie darzę Japończyka sympatią, ale to nie znaczy, że można komukolwiek mówić takie rzeczy. A zwłaszcza Leverrierowi.

– Zabawa w Kreatora nigdy nie jest w porządku, a porównywanie egzorcystów, nawet takich jak Kanda, do tego czegoś jest poniżej godności.

Odwróciłam się do wyjścia. Nie miałam zamiaru ciągnąć tego dalej. Szatan mnie wkurzał, nie miał prawa nawet mnie o to prosić. Doskonale wiedział, że jestem przeciwko wszystkiemu, co wiąże się z Kreatorem i jego działalnością. Półakumy były dla mnie złem. Nic z tego nie zmieni.

– Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie wypełnisz rozkazu. – Usłyszałam.

– Mogę go jedynie zabić, lecz nie jest wart mojej uwagi – odparłam zimno.

– Nawet jeśli od Trzecich Egzorcystów może zależeć życie twoich towarzyszy?

– Wszystko, co jest związane z akumami, nigdy nie będzie dobre. Jestem zmęczona. Idę się położyć.

Drzwi jednak zatarasował mi Madarao. Wyraz jego twarzy był pusty. Czułam, jak przekleństwo swędzi. Zawsze mnie to irytowało, byłam inna niż większość egzorcystów. To co ja może doświadczyć tylko Allen. Wyczuwałam akumy, więc obecność Trzecich fałszowała mój osąd.

Innocence zaczęło we mnie pulsować. Mocniej zacisnęłam palce na rękojeściach broni, zaczynało się robić niebezpiecznie. Nie wiedziałam, jak tym razem zachowa się innocence. Poza tym byłam głodna, miałam dość uczucia ściśniętego gardła. Dlaczego to nie może być egzorcysta? Dla niego bym spróbowała. Trzeci jednak nie dostąpi mojej pomocy. Nigdy w życiu.

– Zejdź mi z drogi – warknęłam.

Nie odpowiedział i się nie ruszył. Podniosłam katany do ataku. Gdzie nie poradzą słowa, trzeba działać siłą. Nie zawaham się, bom nie z tych.

– Złaź.

– Vivian, nie rób tego – odezwał się Bak.

Odwróciłam się do niego. W jego oczach dojrzałam strach. Bał się o mnie. Wiedział, że jeśli zaatakuję, nie obejdzie się bez walki.

– Chcę się położyć – powiedziałam spokojnie.

– Położysz się, kiedy wykonasz zadanie – odparł Leverrier.

– To zbyt niebezpieczne dla nich obojga. Zanim Vivian wróci do służby, powinna spotkać się z Hevlaską.

– Nie ma na to czasu.

– Dobrze, zrobię to – odezwałam się – ale potem dacie mi spokój.

– Oczywiście. – Uśmiech triumfu na twarzy Leverriera był ostatnią rzeczą, którą chciałam zobaczyć.

– Vivian, jesteś pewna? – zapytał Bak.

– Nie mam wyjścia. Przecież o tym wiesz. Chodźmy do laboratorium.

Przegrałam z Leverrierem. Jednak uczucie pulsującego innocence irytowało mnie bardziej niż szef Centrali. Milczałam przez całą drogę. Nie wypuściłam także broni z rąk, co mogło dziwnie wyglądać dla przypadkowego obserwatora. Miałam to gdzieś. Byłam wściekła, a przecież pozornie nic wielkiego się nie stało.

– Siadaj – mruknęłam.

Sama ściągnęłam z niego mundur i bandaże przesiąknięte krwią. Rany rzeczywiście miał spore, wciąż się otwierały i krwawiły. Zastanawiałam się, gdzie się tak załatwił, to nie mogła być zwyczajna walka z akumami. Nie pytałam jednak. Usiadłam obok niego. Dotknęłam ran i przejechałam po nich palcami. Nie obyło się bez cichego syku rannego. Uśmiechnęłam się sadystycznie. Ból był tym, co lubiłam u wrogów. Nie przeczę, że to upodabnia mnie do Noah, ale cóż zrobić? Po prostu mam brutalną naturę. Przynajmniej wiedziałam, którymi ranami trzeba zająć się najpierw.

– Vivian, jesteś pewna? – zapytał ponownie Bak.

– Najwyżej go zabiję – odparłam obojętnie.

Poprawiłam rękawiczkę i aktywowałam innocence. Poszło bez najmniejszego problemu. Trochę się bałam. Od czasu Brukseli nie robiłam tego, teraz mogło się coś wydarzyć. Przyłożyłam dłoń do najgroźniejszej rany, przekierowałam energię innocence na ciało Madarao. Wszystko było w porządku przez pierwsze parę minut. Potem coś się zmieniło. Poczułam ból w okolicach mostka, chwilę później bolały mnie wszystkie miejsca, które były ranione u Trzeciego. Zagryzłam wargę. Ból jednak nie stanowił problemu, pojawił się łagodnie i trzymał na tym poziomie. Zamknęłam oczy. Bez nich też sobie nieźle radziłam. Gdy osiągnęłam swój limit, przerwałam. Spojrzałam na Madarao. Została tylko jedna poważniejsza rana i sporo zadrapań.

– Ramię musi ci zszyć lekarz, ale to nie jest groźne – powiedziałam cicho.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Bak.

– Jestem trochę zmęczona. To minie. – Uśmiechnęłam się lekko.

– Sarah. – Dziewczyna pojawiła się natychmiast. – Odprowadzisz Vivian do jej pokoju i zajmiesz się nią. Niczego nie ma jej zabraknąć.

– Tak jest.

Ostrożnie wstałam. Nie byłam aż tak zmęczona, żeby tu zaraz paść, ale wiedziałam, że muszę uważać. Dezaktywowałam innocence i chwyciłam katany. Bez słowa minęłam zadowolonego Leverriera i wyszłam za rudą. W milczeniu przeszłyśmy przez ciąg korytarzy do mojego pokoju. Usiadłam na łóżku, kładąc katany na kolanach. Zmęczenie dawało mi się coraz bardziej we znaki.

– Podaj saya – powiedziałam cicho.

Dziewczyna wykonała polecenie. Przetarłam klingi podartą już szmatką z szafki nocnej i schowałam miecze. Ustawiłam je przy łóżku tak, żeby mieć je cały czas pod ręką. Sztylet też odłożyłam na bok. Jednym ruchem zrzuciłam buty i położyłam się.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytała Sarah.

– Miło byłoby napić się gorącej czekolady. – Uśmiechnęłam się pod nosem.

– Zaraz przyniosę.

Dziewczyna wyszła. Przymknęłam oczy. Ból Madarao zniknął już dawno, pozostało tylko potworne zmęczenie. Nie walczyłam z nim. Nawet nie wiem, kiedy odpłynęłam w krainę snu.

– Vivian, Vivian. – Usłyszałam przez sen.

Ktoś mną lekko poruszał. Otworzyłam oczy i ziewnęłam. Obok mnie siedział Bak.

– Obudź się, Śpiąca Królewno. – Uśmiechnął się lekko.

– Coś się stało? – zapytałam zaspanym głosem.

– Hevlaska chce cię zobaczyć.

– Dobrze. Daj mi chwilę.

Zsunęłam się z łóżka i wyciągnęłam czyste ubranie. Poszłam do łazienki, wzięłam szybki prysznic i przebrałam się. Wilgotne włosy splotłam w luźny warkocz. Jeszcze tylko buty, sztylet i byłam gotowa.

– Możemy iść. – Uśmiechnęłam się promiennie.

Sen napełnił mnie energią i optymizmem, przez całą drogę wesoło świergotałam, śmiałam się beztrosko i wręcz zachowywałam się jak mała dziewczynka. Nic nie popsuło mojego dobrego humoru. Przy bramie w Kwaterze Głównej czekał już Komui.

– Widzę, że dobry humor ci dopisuje – powiedział zamiast powitania.

– Byłby jeszcze lepszy, gdybym mogła skopać pewien tyłek. – Uśmiechnęłam się drwiąco.

– Wszystko w swoim czasie. Chodźmy.

Poprowadził nas na sam dół. Dopiero tam dopadły mnie wątpliwości, czy aby na pewno wszystko będzie w porządku. Uśmiech jednak nie zniknął z mojej twarzy. Nie chciałam, żeby się martwili, wystarczy tej troski o mnie. Od razu wyczułam bliskość Strażniczki.

– Witaj – powiedziała. – Słyszałam, że używałaś innocence do leczenia rannego.

– Wiesz, jaki jest Leverrier. Nie dał mi spokoju, dopóki się nie zgodziłam – odpowiedziałam spokojnie.

– To było nierozważne.

– Wiem. Przepraszam. Nie chciałam cię martwić.

– Musisz dbać o siebie, Kluczu.

– Nie nazywaj mnie tak, proszę. – Spuściłam wzrok.

Dziwne ukłucie w sercu wystraszyło mnie. Nie byłam gotowa wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. Poza tym to wcale nie muszę być ja. Nie czuję w sobie tej potęgi, której ode mnie wymagają.

– Jeśli tak sobie życzysz, spełnię twoją prośbę. Pamiętaj jednak, że wzbranianie się przed prawdą jest bez sensu i zrani wszystkich wokół.

– Nie masz pewności, że to ja jestem Kluczem, więc nie mów takich rzeczy. Niektórzy mogą to opatrznie zrozumieć – powiedziałam cicho.

Bałam się, że Leverrier zacznie na mnie naciskać w sprawie odnalezienia Serca, a ja przecież nie potrafię mu w tym pomóc. To tylko dodatkowy kłopot. Nie chcę być ścigana przez własną niewiedzę i oczekiwania Zakonu. Dlaczego chcą mi położyć na barki tak wielką odpowiedzialność? Nie jestem na to gotowa.

Cisza trwała dłuższą chwilę. Bak i Komui zrozumieli, że ten temat jest drażliwy. Myślę, że oni wiedzieli to od początku, od pierwszej wzmianki o Kluczu. Musiałam się do tego przyzwyczaić, ale nie potrafiłam. Dla Zakonu był to temat tabu tak samo jak Czternasty czy eksperymenty. Zwykli egzorcyści o nim nie wiedzieli, Lavi do tej pory nie zająknął się o tym, co już wiedział. To zrozumiałe. Jest kronikarzem i nie wolno mu dzielić się swoją wiedzą.

– Jeśli jesteście gotowe, zaczynajmy – przerwał ciszę Komui.

– Dobrze.

Strażniczka wyciągnęła do mnie swe macki, pozwoliłam się nimi opleść i podnieść. Innocence nie zareagowało, wciąż byłam spokojna i rozluźniona. To mi się podobało.

– 20%... 37%... 55%... 63%... 75%... 90%... 99%.

Zostałam odstawiona z powrotem na pomost. Nadal czułam się znakomicie. Najwyraźniej wszystko się już unormowało. Odetchnęłam z ulgą i odwróciłam się do kierowników. Uśmiechnęłam się zadowolona, opierając się o barierkę.

– Mogę zostać? – zapytałam.

– Wyniki badań masz w porządku – odparł Komui. – Innocence też jest na stałym poziomie, więc nie widzę przeszkód.

– To świetnie.

– No to moja praca skończona – odezwał się Bak. – Czas się żegnać, panno „sama decyduję o wszystkim".

Roześmiałam się. Nie miałam mu tego za złe. Pociągnęłam go za ramię i poprowadziłam na górę. Kanda powiedziałby, że puszę się jak paw, ale chyba miałam prawo.

Nasze głosy chyba zwabiły do głównego holu egzorcystów, bo słyszałam ich nawoływania. Nie przejęłam się nimi, zdążą się mną jeszcze nacieszyć. Na razie wysłuchiwałam ostatnich kazań Baka. Potakiwałam mu w dziwaczny sposób, więc szybko wybuchł śmiechem.

– Ja tu o poważnych sprawach, a ty mnie rozśmieszasz – zachichotał.

– Bo jestem szczęśliwa – zaświergotałam.

– Vivian. – Poczułam, że ktoś mnie łapie od tyłu. – Zostań, proszę.

Uwolniłam się od drobnych rąk Abby i odwróciłam się do niej. Patrzyła na mnie błagalnym spojrzeniem, ledwo powstrzymując łzy. Przykucnęłam przy niej.

– Wiem, że musisz wracać do Azji, ale zostań jeszcze na chwilę, proszę – powiedziała cicho.

Rozejrzałam się. Egzorcyści stali w niemym oczekiwaniu, przyglądając mi się. Jeszcze nie wiedzieli, że mój pobyt w Azji już się skończył. Spojrzałam na Baka, który uśmiechnął się do mnie. Odpowiedziałam tym samym i odwróciłam wzrok do dziewczynki.

– Dobrze, zostanę – powiedziałam. – Nawet na stałe.

Krzyk radości zagłuszył dosłownie wszystko. Abba rzuciła mi się na szyję i nie chciała puścić. Zaczęłam chichotać, w końcu się mnie doczekali.

– Puść mnie, maleńka. Zdążysz mnie jeszcze udusić.

– A ja cię nie chcę udusić – powiedziała.

Odsunęła się na parę kroków. Podniosłam się i spojrzałam na Baka. Przyzwyczaił się do mnie, a ja do niego. Trudno było nam się rozstać. Uśmiechnął się smutno.

– To ja chyba pójdę cię spakować – powiedział.

– Bez was nic by się nie udało. Dziękuję ci, Bak. Przekaż ode mnie podziękowania całemu zespołowi i Fou.

Przytuliłam się do niego. Siedem tygodni to długo. Zakon mnie zmienił, niepotrzebnie przyzwyczajałam się do ludzi wokół. Wiedziałam, że to przejdzie: jutro obudzę się w gwarze, stoczę następną bitwę na słowa z przyjaciółmi, podroczę się z Kandą i smutek przejdzie. Mimo to, gdybym mogła, nie puściłabym Baka.

– Miło było cię bliżej poznać. Cieszę się, że mogliśmy pomóc. – Usłyszałam.

Spojrzałam mu głęboko w oczy, dotknęłam jego policzka. Wiedziałam, że egzorcyści na nas patrzą i mogą to dziwnie odebrać. Co tam? Niech myślą, co chcą. Delikatnie pocałowałam Baka, bezwiednie oddał pocałunek.

– Wiesz, że oni na nas patrzą? – szepnął.

– Nie obchodzi mnie to. Tylko tak mogę ci podziękować. Mam nadzieję, że Fou nie poczuje się urażona. – Uśmiechnęłam się.

– Za każdym razem mnie zaskakujesz. Pójdę już.

– I zostawisz mnie z nimi? – zapytałam drwiąco.

– Przecież cię nie zabiją. – Zachichotał.

Odwrócił się i poszedł. Poczułam, jak Abba się do mnie przytula, wciąż jednak patrzyłam na odchodzącego blondyna. Gdy był tuż przy bramie, zawołałam:

– Ej, Baka Bak – odwrócił się. – Do zobaczenia.

Pomachał mi i odszedł. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Wtedy oblegli mnie egzorcyści. Ściskali i witali. W końcu Allen wypalił:

– Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć?

Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na mnie. Walker wyglądał na zagniewanego. Podejrzewałam, o co mu chodzi, ale nie zamierzałam jeszcze wszystkiego wyjaśniać.

– Ale o czym? – zapytałam niewinnie.

– O tobie i Baku.

– Nie rozumiem. – Uśmiechnęłam się lekko.

– Nie chciałem wierzyć, ale przed chwilą właśnie udowodniłaś, że to prawda.

– Allen, o co chodzi?

– Myślałem, że Bak kocha Fou, ale najwyraźniej się pomyliłem.

– A kto tak powiedział? Chyba jeden pocałunek nie świadczy o związku.

– Lavi – wypalił białowłosy. – On powiedział, że zachowujecie się jak para zakochanych.

Wybuchłam śmiechem. Nie mogłam się powstrzymać. Rudzielec jednak wyciągnął błędne wnioski i doniósł mojemu bratu. Wiedziałam, że tak to się skończy.

– Z czego ty się śmiejesz? – zapytał Allen.

– Przepraszam, ale nie mogę. Bak jest moim przyjacielem, pomógł mi wrócić do formy, ale pomiędzy nami nic nie ma. On był tylko moim oparciem, gdy było źle.

– A ten pocałunek? – zapytał młody kronikarz.

– Mała prowokacja, niemądry króliczku. – Uśmiechnęłam się wrednie.

– Ale... – zająknął się, widząc minę Allena.

Chłopak był purpurowy ze złości. Rudzielec zaczął się cofać. Jeszcze tak wściekłego Allena nie widział.

– Zabiję cię – warknął białowłosy.

– Przecież każdemu zdarzają się pomyłki. Allen, proszę, zaczekaj. Ja ci to wszystko wyjaśnię – zaczął się gorączkowo tłumaczyć.

Białowłosy aktywował innocence, na co rudzielec przestraszył się jeszcze bardziej. Niewiele myśląc, zaczął uciekać. Allen był gotowy pognać za nim. Złapałam go za ramiona i położyłam policzek na jednym z nich.

– Odpuść mu. To przecież twój przyjaciel – powiedziałam słodko.

– Noah, puść go – odezwał się Kanda z sadystycznym wyrazem twarzy.

– On ma rację. Puść mnie – powiedział Allen.

– No, dobra. Tylko nie zrób mu krzywdy.

Spełniłam prośbę. W następnym momencie było słychać tylko krzyk Laviego. Zaczęłam się śmiać. Wróciłam do domu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro