Rozdział 75.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Boisz się, więc będzie tak

Słabe życie słaba śmierć

Wszystko w twoich rękach

Obudź się"


Kolejne dni minęły mi na próbie uspokojenia się. Wszystko jednak było przeciwko mnie: każdy coś chciał, sny nie odpuszczały i jeszcze te cholerne pytania. Aż dziwne, że jeszcze nie zwariowałam, przecież normalny człowiek osiągnąłby już swój limit. Problem w tym, że ja nie jestem normalna. Jestem Noah, a Zakon zamiast mnie zabić, wykorzystuje, ile wlezie, a potem wszyscy się na mnie wypną. Nie miałam jednak wyjścia, tylko tu mogłam w miarę normalnie egzystować.

Nie wracałam do rozmowy z Komuim, wystarczy mi po ostatniej. Starałam się odprężyć, zapomnieć, cokolwiek, co by mi pomogło. Wszystko na nic, faktów nie da się wymazać, ale czy można nauczyć się z nimi żyć?

Było koło południa, na zewnątrz pierwszy raz od pewnego czasu świeciło słońce, co tylko zachęcało do spaceru. Ja jednak leżałam na środku sali treningowej i patrzyłam w sufit, kontemplując jego kolor. Nie uszło mojej uwadze, że to dziwne zachowanie, ale normalna nie jestem, więc chyba mi wolno. Przynajmniej nikt mi do tej pory tego nie zabronił. Jedyna osoba, która mogłaby narzekać, od trzech dni jest na misji pewnie bardzo zadowolona, że nie musi oglądać mnie w stanie kolejnego załamania.

– Tylko nie mów, że leżysz tak od trzech dni. – Usłyszałam komentarz zaraz po dźwięku otwieranych drzwi.

No i wykrakałam koniec spokoju.

– Nie, nie czekałam na ciebie, więc schowaj kpinę do kieszeni i spadaj. Psujesz atmosferę mojego depresyjnego nastroju – odpowiedziałam.

– Odbija ci, Noah?

– Powinieneś się już przyzwyczaić. Ciekawe, jak ty byś się czuł na moim miejscu. Wszyscy udają twoich przyjaciół, a tak naprawdę mają cię daleko gdzieś i w końcu zabiją.

– Wstawaj.

– Nie chce mi się walczyć.

– Nie będziemy walczyć. Wstawaj.

Spojrzałam na Kandę z zaciekawieniem. Czyżby uderzył się w głowę podczas misji? Innego wytłumaczenia nie znajduję.

– Po co mam wstawać? – zapytałam ostrożnie.

Co on knuje znowu? Powoli zaczynam martwić się o jego zdrowie psychiczne. Czasem zachowuje się jak nie Kanda. Może to sobowtór? Na pewno nie Lulubell, bo ją bym wyczuła.

– Czy do ciebie trzeba sto razy mówić? Wstawaj.

– Ale po co? Chcę wiedzieć.

– Dowiesz się w swoim czasie. Chodź.

Po krótkim wahaniu postanowiłam mu zaufać. W końcu co może się wydarzyć gorszego od śmierci z jego ręki? Wstałam i wyszłam za nim. Milczał przez całą drogę do Arki, przeprowadził mnie do Kwatery Azjatyckiej bez słowa wyjaśnienia, co było trochę irytujące. Weszliśmy w stare, nieużywane skrzydła. Część z nich poznałam w czasie mojego poprzedniego pobytu w Azji. O reszcie jednak nie miałam pojęcia. Japończyk tak prowadził, że w końcu straciłam orientację i byłam pewna, że sama stąd nie wyjdę.

– Kanda, gdzie jesteśmy? – zapytałam.

Nie odpowiedział, co u niego było objawem normalności. Westchnęłam ciężko, wolałabym wiedzieć, gdzie aktualnie jestem. Ta sytuacja wzbudzała we mnie niepewność i dodatkową frustrację. Jakby mało mi było negatywnych emocji.

W końcu usłyszałam szum wody, który narastał z każdym naszym krokiem. Zrównałam się z Kandą, na którego twarzy zauważyłam cień zadowolenia. W końcu wyszliśmy na zewnątrz przed... Kwaterę Azjatycką.

– Ciągnąłeś mnie taki kawał drogi tylko po to, żeby dotrzeć do bramy budynku? – zapytałam gniewnie.

– Wciąż jesteśmy w Kwaterze – odpowiedział spokojnie. – Rozejrzyj się.

Wykonałam polecenie i potwierdziłam jego słowa. Rzeczywiście to miejsce było inne: wodospad był niższy, rozlewisko mniejsze, a skały pokryły się trawą. Na tafli wody dojrzałam lotosy, wśród szumu wody słyszałam pieśni ptaków. Wyglądało to bardziej jak jakaś ostoja daleka od naszego świata pełnego zła i wojny. W powietrzu czułam słodki zapach kwiatów. Wydawało się, że to miejsce opanowało już lato, ale chłód szybko skorygował mój pogląd. Poczułam ciężar munduru na ramionach. Spojrzałam na Kandę.

– Nie przezięb się – powiedział. – Nie mam ochoty słuchać, że to przeze mnie.

Uśmiechnęłam się na to. Pierwszy raz od wielu dni. Skądś Japończyk wytrzasnął koc, który rozłożył tuż nad wodą, łaskawie zostawiając dla mnie kawałek. Spokój tego miejsca powoli przenikał moje skołatane nerwy, powodując, że czułam się lepiej. Tamto jednak nie zniknęło. Tkwiło we mnie jak bolesna drzazga, której nie potrafiłam wyciągnąć.

Spojrzałam na siedzącego obok Kandę. Wpatrzony w wodę wyglądał jak posąg, który nie potrafi czuć. Pod tą maską obojętności był jednak człowiek i pewnie nieraz buzowały emocje. Nie mógł być doskonały, nikt nie jest, choć może się mylę. Kanda jest inny, daleki od ludzi, których znam. Nieraz miałam do czynienia z introwertykami, gburami, draniami, ale nikogo nie potrafię porównać do Kandy w skali podobieństwa. Odmienności i owszem, ale nie podobieństwa. Trudno dostrzec w nim motywy działania, pragnienia, marzenia czy jakiekolwiek potrzeby. Jest jak pusta skorupa, która je, śpi, trenuje i wypełnia misje. Uniwersalny żołnierz? Nie sądzę, raczej maska doskonalona od lat: perfekcyjna, gładka, bez żadnych skaz czy pęknięć.

– Nie masz na co patrzeć? – zapytał.

– Wiedziałeś?

– O czym?

– Że się przemieniam.

– Wszyscy wiedzą – odpowiedział, jakby to było oczywiste. – Ty też zawsze wiedziałaś, więc nie wiem, po co robisz z siebie wielce nieszczęśliwą.

– Ale...

– Zawsze to wiedziałaś. Wszyscy wiedzieliśmy, widzieliśmy, widzimy i będziemy widzieć. Nic nowego, więc przestań.

– Więc czemu nie reagujecie?

Wzruszył ramionami. Słowa Kandy wzbudziły we mnie dodatkowe wątpliwości, tym razem dotyczące tylko mojej psychiki. Czy rzeczywiście od początku wiedziałam o przemianie? Oszukiwałam się? Po co? Żeby poczuć się lepiej? Żeby potem czuć rozgoryczenie i większe rozczarowanie?

– Zawsze wydawało mi się, że to przyjdzie nagle, niespodziewanie i intensywniej – odezwałam się po chwili ciszy.

– Nie zapominaj, że jesteś inna.

– Co masz na myśli?

– A ile znasz Noah zsynchronizowanych z innocence?

– Żadnego. Dlaczego więc moja synchronizacja nie spada?

Nie odpowiedział. Westchnęłam, czując, że to pytanie było głupie.

– No tak, bo jestem inna – powiedziałam cicho. – Nie ma krótszej drogi do tego miejsca?

– Nie pokażę ci jej.

– Więc po co mnie tu przyprowadziłeś?

– Na pewno nie po to, żebyś zadawała głupie pytania.

– Przepraszam – szepnęłam, odwracając wzrok.

Kanda wcale mi nie pomagał w tej plątaninie myśli. Nie sądzę, że potrafi odpowiedzieć na wszystkie dręczące mnie pytania, nawet, jeśli wie więcej o mnie samej niż ja. Mimo to czułam się tu lepiej. Wszystko, jakby zbledło, choć nie zniknęło. To miejsce miało w sobie silną harmonię, łagodzącą burze, i te małe, i te wielkie.

– Przedtem zapytałaś, jakbym się czuł na twoim miejscu. Pewnie skołowany i oszukany, ale pamiętaj, że masz przyjaciół. Ja bym ich nie martwił takim beznadziejnym zachowaniem.

– To było pytanie retoryczne – powiedziałam chłodno. – Nie chcę od ciebie rad ani litości. Nie możesz mi dać także odpowiedzi na pytania, które mnie nurtują. Może oprócz jednego, ale to i tak nie będzie szczere z twojej strony, więc nawet nie próbuję.

– Rok temu byłaś bardziej zadziorna.

– Rok temu nie czułam się tak osaczona i samotna. Pozwoliłam sobie zapomnieć, że odmieniec nie ma prawa żyć wśród ludzi.

– Sama chcesz być inna i cierpieć. Robisz ku temu wszystko, co jest możliwe.

– Nie dobijaj mnie – mruknęłam. – Choć raz daj spokój. Poza tym co ci to przeszkadza, że się nad sobą użalam? To moje życie. Mogę marnować je, jak chcę.

– Lubisz balansować pomiędzy życiem i śmiercią.

– Można się przyzwyczaić. Dobry tego przykład siedzi obok mnie i prawi mi morały, jakby był mądrzejszy ode mnie, co mu w ogóle nie wychodzi.

Na jego twarzy zobaczyłam cień uśmiechu. Czyżby zaczynał pokazywać przy mnie swoją prawdziwą twarz? Dlaczego?

– Ten przykład jest dużo mądrzejszy od ciebie – powiedział dobitnie. – Przynajmniej nie robi z siebie ofiary.

Miałam ochotę go uderzyć. Zaczyna mnie wkurzać.

– Koniecznie chcesz się kłócić? – zapytałam ze złością. – Myślałam, że mam do czynienia z dorosłym człowiekiem i rozmawiam z nim poważnie. Dobrze wiedzieć, że moje problemy są na tyle błahe, że nikogo prócz mnie nie obchodzą.

Wstałam i ruszyłam w kierunku, z którego przyszliśmy.

– Zgubisz się. – Usłyszałam.

– Przynajmniej nie będę musiała znosić twojego towarzystwa – warknęłam.

– Będę musiał cię szukać.

– Nie mój problem. Nie trzeba było mnie tu przyprowadzać.

– Noah, stój.

Na przekór niemu szłam dalej. Tylko po to, żeby zrobić mu na złość za kpiny pod moim adresem. Może to dziecinne zachowanie, ale ja byłam szczera, a on robił sobie ze mnie żarty. Nie tego się spodziewałam.

Poczułam szarpnięcie za ramię, ale nie zamierzałam się zatrzymać. Dopiero ból osadził mnie na miejscu. Nie spojrzałam jednak na niego.

– Znowu uciekasz zamiast walczyć. – Usłyszałam.

– Bo tylko to potrafię! – krzyknęłam mu prosto w twarz.

W jego oczach była obojętność, której tak bardzo u niego nienawidziłam. Wciąż to samo. Kiedy oczekiwałam od niego choćby kpiny, dostawałam obojętność. Raczył mnie nią jak trucizną, która miała mnie uleczyć albo zabić.

– Więc czemu nie uciekniesz z Zakonu? – zapytał.

– Bo nie chcę wracać na ulicę, a tylko to mnie czeka. Pytania pozostaną bez odpowiedzi.

Spuściłam głowę ze zrezygnowaniem. Znowu z nim przegrałam. Jestem beznadziejna. Za każdym razem udaje mu się mnie podpuścić i zrobić idiotkę. Mam nadzieję, że się dobrze bawi. W końcu może się na kimś bezkarnie powyżywać, bo przecież, kto się będzie mną przejmować. Jestem wrogiem. Tyle w tym temacie.

– Zamiast użalać się nad sobą i marnować czas na roztrząsanie rzeczy, na które nie masz wpływu, weź się w garść i zacznij w końcu żyć – powiedział chłodno.

– Nie potrafię – odpowiedziałam cicho.

– Więc je skończ.

Milczałam, wywołując u niego dodatkową wściekłość.

– Tego też nie potrafisz? – syknął gniewnie. – No dalej! Weź sztylet do ręki i zrób to!

Wydarł mi broń zza paska, wsadził do ręki i skierował w serce. Spojrzałam na niego.

– Oczywiście, że nie potrafisz – szydził dalej. – Dobrze ci balansować na granicy. Niczego innego nie umiesz. Mam ci pomóc?

– Nie masz prawa – warknęłam.

Miałam zaatakować, kiedy dostałam w twarz. Uderzenie było na tyle silne, że zwaliło mnie z nóg.

– Co ty sobie w ogóle myślisz, Noah?

– Wynoś się!

Zanim się podniosłam, kopnął mnie w brzuch. Na jego twarzy widniała złość.

– Niczego nie potrafisz prócz użalania się nad sobą – powiedział chłodno. – Nawet zabić się jest dla ciebie zbyt trudne. Jesteś żałosna. Nie zasługujesz nawet na litość.

Zacisnęłam powieki, żeby pozbyć się łez. Miałam dość jego kazań i życiowych mądrości, niczego nie rozumiał. Chciał się tylko pobawić moim kosztem. W końcu usłyszałam, jak odchodzi. Niech sobie idzie, gdzie chce. Gra skończona.

– Nienawidzę cię! Jesteś skurwielem, Kanda! Największym śmieciem, jakiego znam! – darłam się jak opętana.

Nieważne, czy mnie słyszał, ale ulżyło mi, gdy pozbyłam się tych słów. Moje spojrzenie przykuły lotosy. Cholerne kwiaty. Oblizałam spierzchnięte wargi, chwyciłam sztylet i podniosłam się. Chciałam zrobić mu na złość ciekawa, czy bardzo go zaboli. Weszłam do wody, była lodowato zimna, ale nie zważałam na to. Zniszczyłam najbliższy kwiat, potem następny i następny. Zaczęłam się śmiać. Im więcej lotosów zniszczyłam, tym głośniej się śmiałam. Nie zważałam na nic.

– Całkiem zgłupiałaś?! – Usłyszałam wrzask wściekłości.

Poczułam satysfakcję, nie przerywając działania. Szarpałam się z nim, gdy próbował mnie powstrzymać.

– Noah, przestań! Co one ci zrobiły?!

– Wystarczy, że przypominają ciebie – warknęłam.

Wtedy mnie podtopił. Zachłysnęłam się wodą. Zdezorientowana nagłą zmianą sytuacji zaprzestałam poprzednich czynności, myśląc tylko o wydostaniu się na powierzchnię. Byłam przekonana, że Kanda mnie utopi, ale po chwili doholował bezpiecznie do brzegu. Kaszlałam i krztusiłam się wodą zmieszaną z powietrzem, drżałam z przenikliwego zimna. Spojrzałam na rozwścieczonego Japończyka, który powstrzymywał się przed zadaniem ciosu.

– One nie mogą się przed tobą bronić. Masz z tego satysfakcję? – zapytał wściekle.

Usiadłam, patrząc to na niego, to na zniszczone kwiaty, których płatki wydawały się łzami. Były dla niego ważne, osiągnęłam cel – wkurzyłam go tym, nie patrząc na konsekwencje swego czynu. Przecież teraz równie dobrze on może się zemścić.

– No i czemu nie odpowiadasz? Już ci nie jest do śmiechu, co? Pewnie nawet nie pomyślałaś, co robisz. Żadnych konsekwencji, żadnych możliwości, żadnej odpowiedzialności. Tak właśnie działasz, a potem masz czelność robić z siebie ofiarę.

– Masz zamiar wytykać mi błędy? – warknęłam.

– Tak. Wszystko, co robisz, jest nieprzemyślane. Coś zrobisz i zrzucasz odpowiedzialność na wszystkich wokół, bo przecież wszyscy wokół są szczęśliwi i nie mają swoich problemów. Obarczasz każdego, kogo się da własnymi błędami, oczekując, że zaczniemy cię głaskać po głowie i znajdziemy rozwiązanie. Boisz się żyć naprawdę, a potem masz pretensje do całego świata.

– Dość. Nie zamierzam tego słuchać.

Chciałam wstać, ale nie pozwolił mi na to, chwytając mnie za rękę.

– Stój. Co, prawda w oczy kole?

– Ty niczego nie rozumiesz.

– Nie, Noah, to ty nic nie rozumiesz. Nikt za ciebie nie weźmie odpowiedzialności, jasne?

– To wy ode mnie oczekujecie nie wiadomo, czego – warknęłam. – Nie potrafię tego, czego chcecie. Nie rozumiem tego wszystkiego, ale oczywiście nikt nie raczy mi tego wyjaśnić, bo po co? Jestem tylko Noah, którego trzeba wykorzystać do granic możliwości, a potem pozbyć się go.

– Weź odpowiedzialność za siebie i swoje czyny, a nie szukasz dziury w całym – mruknął, zbliżając się.

Nie pozwolił mi się odsunąć, nie miałam, dokąd uciec. Pchnął mnie do pozycji leżącej.

– Nie przemyślałaś dziś ani jednego ruchu, który wykonałaś. Atakujesz, ale unikasz prawdziwego starcia. Boisz się życia, ale śmierci też starasz się uciec, balansując na cienkiej granicy na własne życzenie.

Poczułam strach, nie wiedziałam, co chce zrobić. Pochylił się nade mną, patrząc mi w oczy. Jego włosy muskały moją twarz. Zacisnęłam powieki, by ukryć uczucia, których szukał w moim spojrzeniu.

– Przestań – warknęłam.

Nie odpowiedział. Poczułam, jak unieruchamia mi nadgarstki nad głową, przytrzymując je w efekcie jedną ręką. Próba wyrwania się nie dała efektu.

– Przestań, to nie jest zabawne.

Zaschło mi w gardle z obawy przed zachowaniem Kandy. Mógł chcieć się zemścić za zdewastowanie tego miejsca. Nadal się nie odzywał. Wolną ręką chwycił mnie za podbródek, unieruchamiając całkowicie. Wtedy jego usta musnęły moje, by po chwili mnie pocałować. Próbowałam się uwolnić, ale wszystkie wysiłki szły na marne. Jego pocałunek nie był przyjemny, wpijał się w moje wargi coraz brutalniej, wręcz żądając dostępu dalej. Po plecach przechodziły mi nieznośne dreszcze. Nie wiem, czy przez niego, czy z zimna. Dłoń z podbródka przełożył na mój bok, zabolało. Najwyraźniej w poprzednim starciu złamał mi żebro, czego wcześniej nie poczułam. Doskonale to wyczuł, wywołując mój jęk. Dodatkowo coraz mocniej zaciskał dłoń na moich nadgarstkach.

W końcu pozwoliłam mu pogłębić pocałunek. Był brutalny, agresywny, świadomie sprawiał mi ból. Z łatwością odczytywałam wszystkie uczucia: frustrację, wściekłość, złośliwość, ale nie nienawiść. Naciskał też na złamane żebro. Jęknęłam mu w usta, nawet się nie broniąc. W końcu się ode mnie oderwał. Wyglądał na zadowolonego.

– Skurwiel – warknęłam.

– A jeszcze przed chwilą wyglądało na to, że ci się podoba – zakpił.

Szarpnęłam rękami, które Japończyk wciąż trzymał w żelaznym uścisku. Na jego twarzy zobaczyłam satysfakcję.

– Nie puszcz cię, jeśli nadal będziesz chciała mnie zaatakować – dodał.

– Niedoczekanie – warknęłam. – Nie będziesz mnie tak traktować, sukinsynie.

– Ja mogę czekać choćby wieczność i doskonale o tym wiesz. Chociaż pewnie ty też. Czujesz, że żyjesz, kiedy traktują cię jak szmatę.

Szarpnęłam się z furią. Na nic.

– Nienawidzę cię.

– Niczego więcej nie oczekiwałem. – Uśmiechnął się złośliwie. – Nie próbuj atakować, bo źle się to dla ciebie skończy.

– Nie boję się takiego bólu.

– Tak? Mam sprawdzić?

Było mi zimno, czułam ból, ubrania miałam mokre, a on jeszcze grozi gwałtem. Oddychałam niespokojnie, pragnąc wrócić do swojej skorupy ogarnięta przez wątpliwości i miliony myśli.

– Zrób to i sobie ulżyj – warknęłam.

– Żebyśmy mogli wrócić do początku tej rozmowy? Zacznij żyć i brać odpowiedzialność za to, co robisz.

– To nie jest takie łatwe.

– Tego nie powiedziałem. Masz żyć, a jeśli nie chcesz, to się zabij. Byle skutecznie. Nikt nie będzie brał odpowiedzialności za to, co robisz. Nie jesteś już dzieckiem. W ten sposób niczego nie osiągniesz.

Puścił mnie niespodziewanie i chciał wstać. Wtedy się na niego rzuciłam z chęcią mordu. Obronił się. Przewrócił mnie znowu, nadgarstki przyszpilił do podłoża i usiadł na moich biodrach.

– Udajesz głuchą czy nie rozumiesz? – zapytał.

– Złaź za mnie.

– Uspokój się. Nie pozwolę ci zaatakować. Odpowiedzialność, Noah, odpowiedzialność.

– Jedynym odpowiedzialnym za to jesteś ty.

– Nie ja darłem się jak opętany i nie ja zacząłem niszczyć kwiaty. Czy to naprawdę takie trudne do zrozumienia?

Rozluźniłam mięśnie unieruchomiona i upokorzona. Nic nie mogłam zrobić w pełni zależna od fanaberii Kandy. Jego spojrzenie parokrotnie ześlizgiwało się po moim ciele – w końcu przemoczone ubranie przyklejało się do skóry, odsłaniając nazbyt wiele.

– Nie patrz tak na mnie – powiedziałam.

– Niby jak?

– Dobrze wiesz. Po prostu przestań.

– Dlaczego? Nie powinno mieć to dla ciebie znaczenia. W końcu byłaś dziwką, powinnaś być przyzwyczajona.

– To przeszłość. Nie ma znaczenia.

– Dla ciebie ma.

– Nie ulica i sierociniec. To nie ma znaczenia.

– Przeszłości nie da się wymazać. Trzeba ją zaakceptować, czego ty nie potrafisz.

– A ty potrafisz?

Po jego twarzy przeszedł cień, który doskonale widziałam. Kazał mi robić coś, czego sam nie umiał.

– Rozmawiamy o tobie.

Wyswobodziłam łagodnie jedną rękę i przyciągnęłam go do siebie za koszulę. Nie czułam się w tej pozycji dobrze, ale to był jedyny sposób, żeby nie uciekł przede mną spojrzeniem.

– Lawirujesz jak ja – powiedziałam cicho. – Nie powinieneś mi, więc kazać robić czegoś, czego przykładem nie jesteś. Nawet gdybyś tłukł mnie dziś przez resztę dnia, nie przestawisz mnie na myślenie, którego nie znasz. Jest w tym sens?

Patrzyłam mu głęboko w oczy, czekając na odpowiedź. Byłam pewna, że rzuci jakąś ciętą ripostą, która mnie wkurzy albo przynajmniej spróbuje okpić moje słowa. Za to dojrzałam wątpliwości, które wypływały na wierzch z każdą sekundą coraz bardziej. Może w moich słowach dosłyszał wiedzę, której nie powinnam mieć, bo dotyczyła jego.

– I czemu milczysz? – zapytałam. – Skończyły ci się argumenty czy może nie planowałeś ponownego tak bliskiego zbliżenia?

– Ja przynajmniej nie rzucam się do walki bez świadomości ryzyka – warknął.

– Gdybym zastanawiała się nad ryzykiem, nie ruszyłabym się dzisiaj z łóżka. Przecież wiem, co mi grozi.

– Nie wiesz. W sali treningowej użalałaś się nad tym, co nieuniknione w twoim przypadku.

– Nie, chodziło o to, że mnie wykorzystujecie, a potem będziecie mieć głęboko w poważaniu, co się ze mną stanie.

Roześmiał się, choć nie wiem, co w tym śmiesznego. Odepchnęłam go. Wciąż jednak nie mogłam wstać.

– To jest takie zabawne? – warknęłam.

– Nie doceniasz ich. – Przesunął się na moje uda, ciągnąc mnie do siadu. – Wskoczyliby za tobą w ogień. Jeśli jednak szukasz tu swoich bliskich, zapomnij. Ich już nie odzyskasz. Życie nie jest proste, ale zacznij z niego korzystać i dbać o nie, bo będziesz żałować.

– Znowu gadasz od rzeczy.

Jego bliskość zaczęła mi działać na nerwy. Chciałam to już zakończyć, byłam zmęczona zmaganiami z nim, wciąż tylko udawał mądrzejszego niż jest i mnie irytował. Ostatnio nie robił nic innego, jakby się o mnie martwił albo by mu zależało, co oczywiście było tylko ułudą.

– Weź się za siebie i nie popełniaj durnych błędów tylko po to, żeby komuś coś udowodnić. Zacznij żyć.

– Nie potrafię.

– Potrafisz, bo jesteś człowiekiem.

– To brzemię jest zbyt ciężkie.

– Musisz się określić. Albo żyj albo skończ to życie. Nie stąpaj po granicy na własne życzenie. Wykorzystaj to, co masz.

– To za trudne.

Odwróciłam wzrok, żeby nie patrzeć na jego kpinę. Ujął moją twarz w dłonie i skierował moje spojrzenie na siebie. Był poważny.

– Jeśli tak sądzisz, to znaczy, że powinnaś to skończyć. Nie czyjąś ręką a swoją.

– To ucieczka – odpowiedziałam.

– Sama przedtem powiedziałaś, że tylko to potrafisz. Nikt za ciebie nie przeżyje twojego życia.

– Nie chcę tak. To za bardzo boli. Boję się tego.

– To nie jest powód.

– Więc co mam robić? Nie mam na to sił. Pojawiają się ciągle tylko pytania, wprowadzają zamęt, nie nadchodzą odpowiedzi.

– A próbowałaś się z tym mierzyć? Nigdy nie zakładaj, że coś jest niemożliwe, bo to zależy tylko od ciebie. Twoja decyzja jest najważniejsza.

Przez moment miałam wrażenie, że mówi całkiem o czymś innym, ale nie wiedziałam o czym. Niespodziewanie wstał i zarzucił mi na ramiona swój płaszcz – jedyna rzecz, która była sucha po naszej szamotaninie w wodzie. Przeszedł kilka kroków.

– Zamierzasz tu zostać? – zapytał.

Wstałam i poszłam za nim w milczeniu, zastanawiając się nad jego słowami. Kpina, złość, teraz powaga. Jak miałam to rozumieć? Przecież sam uciekał, a mnie kazał walczyć. Dlaczego? Nie mogłam znaleźć odpowiedzi, wszystko nagle się skomplikowało i wymieszało. Czy kiedyś znajdę odpowiednią drogę?

Kanda znów kluczył, przez co straciłam orientację, zresztą nie zważałam na drogę zajęta przemyśleniem jego słów. W końcu dotarliśmy do centralnej części Kwatery, będąc atrakcją dla jej mieszkańców. Jeszcze nie wyschłam, Japończyk zresztą też. Nikt jednak nie zwrócił nam na to uwagi. Bak czekał na nas przy Arce.

– Komui chce was widzieć – powiedział.

Kanda w milczeniu przeszedł przez bramę, poszłam za nim. Po chwili dotarliśmy do gabinetu Kierownika, który spojrzał na nas uważnie. Nic jednak nie powiedział na nasz wygląd.

– Pojedziecie do Colmaru we Francji niedaleko granicy z Niemcami. Mieszka tam dziewczyna, którą miejscowi nazywają czarownicą. Dwa lata temu w dość tajemniczych okolicznościach straciła całą rodzinę: najpierw jej matka spadła ze schodów, a kilki dni później zginęli jej ojciec i starszy brat. Co jakiś czas kręcą się tam akumy pierwszego i drugiego poziomu, ostatnio jest ich bardzo dużo. Dziewczyna nazywana jest Kiri, poszukiwacze w końcu ją odnaleźli. Sporo wskazuje, że jest użytkowniczką innocence.

– Szukali jej dwa lata? – zapytałam, widząc nieścisłości w opowiadaniu Komuiego.

– Pierwsze doniesienia przyszły do nas półtora roku temu, już po fakcie. Poza tym nie bez powodu dziewczynę wołają Kiri. W języku japońskim oznacza mgłę, a dziewczyna pojawia się i znika bez żadnych śladów.

– Poszukiwacze mają ją na oku? – zapytałam.

– Tak. Idźcie się ogarnąć i ruszajcie.

Wstaliśmy i poszliśmy się przygotować. Wzięłam szybki, gorący prysznic, wysuszyłam się i założyłam mundur. Torba była spakowana już od dłuższego czasu, więc zarzuciłam ją niedbale na ramię i wyszłam. Zapukałam w sąsiednie drzwi i weszłam. Kanda poprawiał właśnie włosy. Położyłam jego płaszcz na łóżku.

– Zapomniałeś – powiedziałam na usprawiedliwienie.

Nie odpowiedział. Poczekałam, aż skończy przygotowanie i razem zeszliśmy na dół. Wymieniliśmy jeszcze parę słów z Kierownikiem, pożegnaliśmy się z Abbą i poszliśmy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro