Rozdział 86.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Masz siłę, masz wiarę – raz jeszcze pozbieraj się

Nie żyjesz za karę, nie...

Masz wiarę, masz siłę – choć siebie czasami dość

Twe serce znów bije, chodź..."


Minęły dwa dni, przez które prześlizgnęłam się jak cień. Na szczęście Kiri i Lavi zostali odnalezieni jeszcze tej samej nocy co my, nic im nie dolegało prócz siniaków i zmęczenia. To mnie jednak nie pocieszało. Nikt z mieszkańców wioski nie przeżył, w gruzowisku odnajdywano same ciała, a ci, których dosięgły pociski akum, zamienili się w proch. Wszystko przez moją decyzję. Byłam za to odpowiedzialna i nic tego nie zmieni. Nie wiedziałam, jak mam z tym żyć. Czy nadal jest sens w pozostawaniu wśród egzorcystów. Wszyscy wokół mnie są przecież w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Noah zrobią wszystko, żeby zmusić mnie do posłuszeństwa. Dla nich nieważne jest, ilu ludzi zginie, nim osiągną cel, nie mają zahamowań czy moralności, są bezwzględni w swych działaniach. Przez to mogę sprowadzić śmierć na tych ludzi. Nie chcę, żeby przeze mnie ginęli niewinni, a tym bardziej ci, na których mi zależy. Nic nie poradzę, że Zakon stał się moim domem, a ludzie tutaj moją rodziną, którą pragnę chronić.

Kolejny świt wpadł przez okno. Już nie spałam, choć leżałam z twarzą w poduszce. Nie mogłam spać. Wciąż widziałam gruzowisko, zmasakrowane ciała. To było bardziej męczące niż świadoma egzystencja.

Podniosłam się z łóżka i mechanicznie poszłam pod prysznic. Woda spływała po mnie, czego w ogóle nie czułam. Chciałam trochę spokoju, zapomnienia o wydarzeniach sprzed trzech dni, ale to chyba nie jest możliwe. Miałam krew na rękach, której nic nie mogło zmyć.

Na śniadanie zeszłam spóźniona. Nie zauważałam jednak tłumu, gwaru i ukradkowych spojrzeń mieszkańców Kwatery Głównej. Odebrałam śniadanie, którego i tak pewnie prawie nie ruszę, i usiadłam wśród egzorcystów.

– Tak się o nas martwiła i nawet się nie przywita, no. – Usłyszałam Laviego.

Dopiero teraz zauważyłam, że on, Kiri i Squalo zostali w końcu wypuszczeni z Sanatorium. Najwyraźniej doszli już do siebie.

Uśmiechnęłam się słabo do rudzielca, choć pewnie tego grymasu uśmiechem nazwać nie można. Nie miałam siły na więcej.

– Przepraszam – mruknęłam.

– Vivian, co to za smutna mina? Nie możesz się tak zachowywać.

– Lavi, nie mam ochoty na wygłupy.

– No dobra, ale pamiętaj, że rozpacz niczego nie zmieni.

Jakoś odechciało mi się jeść. Wiem, że Lavi próbuje mi pomóc, ale jego słowa nie docierają do mnie. To było zbyt głęboko, żeby z dnia na dzień zniknąć.

– Mogłaby zacząć od „przepraszam". – Usłyszałam Squalo.

Podniosłam na niego spojrzenie. W jego oczach tliła się mieszanina złości i cwaniactwa.

– Niby za co mam cię przepraszać? – zapytałam.

– A czyja to wina, że wylądowaliśmy pod gruzami?! Vooi! Naprawdę uważasz, że nic się nie stało?!

Jego słowa ugodziły w to ropiejące od kilku dni miejsce, budząc we mnie pokłady wściekłości i agresji. Może i było to ożywcze w stosunku do otępienia, w którym żyłam ostatnio, ale...

– Więc twoim zdaniem powinnam zdradzić, tak? Ty chyba sobie kpisz, Superbi. Nic nie rozumiesz.

– A co tu jest do rozumienia? To wszystko twoja wina.

Rzuciłam się na niego ze wściekłością. Nie miał do mnie pretensji o wioskę, lecz o swoje bezpieczeństwo. Tylko to go obchodziło, jakby był najważniejszy na świecie. Nie ma prawa mówić mi takich rzeczy, niczego nie rozumie.

Wymieniliśmy kilkanaście brutalnych ciosów, zanim rzuciłam nim o ścianę i przyłożyłam sztylet do jego szyi.

– Nic nie rozumiesz, Superbi. Ciebie obchodzi tylko twoja własna dupa i o to masz pretensje. A tu chodzi o coś więcej. Z mojego powodu zginęła cała wioska. Myślisz, że co? Że mnie to nie obchodzi? Jesteś skończonym idiotą i szybko zginiesz, bo tu nie ma miejsca na głupoty. Jeśli masz zamiar to wciąż powtarzać, to lepiej się zamknij.

Czułam łzy w kącikach oczu, Squalo wszystko jeszcze bardziej utrudniał. Puściłam go, bo co innego miałam zrobić? Jakoś nie miałam ochoty skracać go o ten głupi łeb. Osunął się do siadu, łapczywie oddychając. Na jego szyi dostrzegłam czerwoną pręgę. Nawet nie czułam, że tak mocno przycisnęłam sztylet.

Odwróciłam się do wyjścia. Stali tam Komui i Leverrier. Ten drugi wzbudził we mnie jeszcze więcej agresji i wściekłości. Podeszłam do niego.

– Jest pan zadowolony w końcu? – zapytałam. – Skończy pan wreszcie tę szopkę? Udowodniłam, że nie jestem zdrajcą Zakonu. Ci ludzie zapłacili życiem za moją decyzję. Trzysta czterdzieści pięć osób.

Zanim odpowiedział, wyszłam ze stołówki. Nie chciałam słuchać nikogo, byłam odpowiedzialna za to, co się wydarzyło, żadne tłumaczenia tego nie zmienią.

Poszłam na salę treningową, walka z powietrzem dobrze mi zrobi. Przynajmniej nie będę musiała wysłuchiwać ich wszystkich. Odpowiedzialność mnie dobijała. Trzysta czterdzieści pięć ofiar mojego wyboru. Czy to kiedykolwiek zniknie z mej pamięci? Czy przestanę o tym myśleć? Czy z tym można żyć?

Już nie hamowałam łez, płynęły strumieniami po policzkach, skapywały na ubranie i podłogę. Nie wierzyłam, że człowiek może mieć ich aż tyle. A jednak to fakt potwierdzony moim zachowaniem. Uderzałam kijem w powietrze, ściany i kolumny, widząc w nich swoim wrogów. Momentami chciałam ruszyć z Zakonu, znaleźć wszystkich Noah po kolei i wymordować ich bez litości. Nie zasługują na nic prócz nienawiści.

A gdzie ja jestem w tym wszystkim? Dokonałam wyboru, który okazał się tragiczny w skutkach. Chciałam chronić... no właśnie. Co ja właściwie chciałam? Buntowałam się przeciwko byciu taką jak oni. Zamordowali mi rodzinę, więc jak miałam z nimi współpracować? Jak mogą tak sądzić? Nigdy nie przeszło mi przez myśl, by zostać pełnoprawnym członkiem Klanu Noah. Zostałam wychowana w całkiem innych przekonaniach, w nienawiści do nich. Zakon stał się moim domem. Jak mogłabym zabijać egzorcystów albo spokojnie na to patrzeć? Co miałam zrobić? Nie mogłam się zgodzić na jego warunki. Czy to wystarczające wytłumaczenie? Na rękach wciąż mam krew ludzi, którzy przeze mnie zginęli. Może nie powinni mnie w ogóle obchodzić. Byli mi zupełnie obcy, a jednak świadomość, że zginęli przeze mnie, przed dokonany przeze mnie wybór, była dobijająca. Nic mi nie zrobili, nie było powodu, żeby mieli zginąć, niczym się nie narazili, więc dlaczego? Nie miałam prawa decydować o ich życiu lub śmierci. Nie powinnam ich narażać, a jednak to zrobiłam. Byłam zbyt pewna siebie, przekonana, że mi się uda, a może zbyt słaba? Może on był zbyt potężny, przebiegły, lepiej przygotowany. Może wiedział, że tak postąpię, może to był test, ile potrafię poświęcić dla idei i przekonań. Czy to było słuszne? Czy one mają w ogóle jakiś sens, wartość? Czy warto dla nich zabijać i ginąć? A jeśli są tylko kłamstwem, ułudą, iluzją? W co mam wierzyć? Jak mam ufać samej sobie? Czy następnym razem tak pewnie podejmę decyzję? Czy nie popełnię kolejnego błędu? Czy moja decyzja była błędem? Kto zna prawdę? Kto może to ocenić? Ja nie potrafię. Gdybym wiedziała, że to się tak skończy, nie podjęłabym żadnej decyzji. Stałabym przed nim i milczałabym.

– Co z twoją ręką? – Usłyszałam Kandę.

Drgnęłam nerwowo, przestraszył mnie. Nawet nie słyszałam, jak wchodził, pogrążona w myślach. Spojrzałam na niego uważnie.

– A co ma być? – zapytałam.

Dziwne, że zajął się tym tematem. Nie miałam ochoty z nim o tym rozmawiać. W ogóle nie chciałam z o czymkolwiek mówić. Wolałam swoją samotność, w której nie musiałam wysłuchiwać pretensji, oskarżeń i pustych słów pocieszenia. Jakby to miało coś zmienić.

– Przecież widziałem. Nie jest normalna.

Wziął kij treningowy i oparł się o jedną z kolumn, obserwując mnie.

– Przekleństwo się rozrosło – powiedziałam.

– Mocno?

Odsłoniłam rękę. Czerwień wspinała się coraz wyżej i nic z tym nie mogłam zrobić. Rękaw szybko wrócił na swoje miejsce.

– Dlaczego pytasz?

Wzruszył ramionami w odpowiedzi, a ja wiedziałam, że pchnęła go do tego ciekawość. Nie miało to wielkiego znaczenia. Zresztą co to kogo obchodzi?

– Zostaw mnie samą. Nie mam siły na twoje czcze gadanie i głupie półsłówka.

Zaatakował, a ja przyjęłam wyzwanie. Walczyliśmy na podobnym poziomie, milczeliśmy. Nie potrzebowaliśmy słów, przeszkadzały i komplikowały. Na co nam one? Tak było dobrze, bezpretensjonalnie i szczerze. Nie chciałam mówić. Przyznawać się, że to moja wina, że żałuję i nie żałuję. Że nie wiem, jak się zachować, co myśleć, co mówić. Mówić, jak bardzo mnie to boli, ile emocji mną targa, że nie wiem, co bym zrobiła, gdyby ta sytuacja się powtórzyła. Kanda nie potrzebował moich słów, które mógłby okpić, obrócić przeciw mnie, wyśmiać. Obrzucić mnie błotem, porównać do naszych wrogów, nazwać nic nieznaczącym, słabym, bezużytecznym śmieciem, który do niczego się nie nadaje i wciąż ucieka przed odpowiedzialnością. On już wszystko wiedział, może rozumiał, może krytykował, ale póki co nie powiedział słowa. Jego ciosy mówiły wszystko. Były bezwzględne, brutalne, celne, ale też płynne i harmoniczne jak on. Z nich czytałam jego nastrój. Reprymendy, których nie wykrzyczał mi w twarz. Zbawienny spokój, którego potrzebowałam, a nie mogłam znaleźć. Był w nim, a ja czerpałam z niego, przekazując Japończykowi moje rozterki, myśli, ból, zawód i niepogodzenie się z rzeczywistością. Pozbywałam się tego wszystkiego, powoli wypełniając się pustką, która nie była ani dobra ani zła. Póki co blokowała napływ emocji, ale nie dawała ukojenia. Po prostu istniała.

Przez kolejne godziny na sali były tylko urywane oddechy, nierówne bicie serc, trzask drewna uderzającego o siebie, kamień i ludzkie ciała, ból, pot, wzrastające zmęczenie. Przestałam myśleć o czymkolwiek innym niż o kolejnym ciosie. Kanda miał nade mną przewagę na wszystkich frontach. Moje ciało miało już dość, a ja zmuszałam je do maksymalnego wysiłku. Nie chciałam się poddać, przerywać, kończyć. Tu byłam bezpieczna przed całym światem. Nie musiałam się martwić, co mam powiedzieć innym, słuchać ich mądrych słów.

W końcu upadłam na podłogę. Z trudem łapałam oddech, ledwo trzymałam kij w zdrętwiałych palcach.

– Wystarczy – stwierdził Kanda.

– Jeszcze nie.

Podniosłam się, krzywiąc z wysiłku, ale nie zamierzałam się tak łatwo poddać. Mogę jeszcze walczyć.

– Noah, czy ty chcesz się wykończyć?

– Nie gadaj, tylko walcz – warknęłam.

– Jak chcesz, ale to nie zmieni rzeczywistości.

Zaatakował z furią. Ledwo uniknęłam ciosu, ale skontrowałam. Chłopak jednak miał więcej sił w zapasie i w ciągu kolejnych paru minut rozbroił mnie, po czym kopniakiem posłał pod ścianę.

– Naprawdę żałujesz tej decyzji? – zapytał. – Im życia nie zwrócisz. Stało się.

– Myślisz, że dobrze zrobiłam? – odezwałam się cicho.

– A potrafiłabyś w dowód wierności Earlowi zabić któregoś z nas albo obu? Potrafiłabyś zabijać egzorcystów?

– Nie, nie wyobrażam tego sobie.

– Próbowałaś ratować sytuację. Wiedziałaś, co się stanie, jeśli nie dasz sobie rady. Znałaś konsekwencje. Nic już z tym nie zrobisz.

– Nie wiem, czy dobrze postąpiłam. Boję się popełnić kolejny błąd. Nie chcę, żeby ginęli przeze mnie niewinni.

– Będą ginąć, bo to wojna. Przestań użalać się nad sobą i gadać jak Kiełek. Znasz świat lepiej niż on, więc bądź mądrzejsza. Koniec na dziś. Idź spać, bo ledwo żyjesz.

Po tych słowach wyszedł, zostawiając mnie samą. Zmęczenie wygrało w końcu, więc nie walczyłam z nim. Siedziałam pod ścianą i myślałam nad słowami Kandy. Wbrew pozorom nie były ostre, ale sensowne i wręcz podnoszące na duchu. Nie wiedziałam jednak, co będzie dalej.

Spojrzałam w okno. Było już ciemno, więc spędziłam tu cały dzień. Nic dziwnego, że byłam wyczerpana. Nie odpoczęłam jeszcze po feralnej misji, brakowało mi snu i porządnego odpoczynku. Nie mogłam jednak spać, wszystko wracało ze zdwojoną siłą.

Drzwi lekko skrzypnęły, wpuszczając do sali Laviego. Jego zmartwiona mina mówiła wszystko. Nie miałam siły się podnieść.

– Yuu cię znowu wykończył – stwierdził.

– Na to wygląda.

– Jak długo tym razem walczyliście?

– Nie wiem. Pewnie koło ośmiu, dziesięciu godzin, ale to pomogło.

Rudzielec usiadł obok mnie. Oparłam się o niego.

– Squalo nagadał rano bzdur. To nie jest twoja wina. Próbowałaś ratować sytuację.

– Ciekawe, Kanda powiedział coś podobnego.

– I miał rację. Wiem, że się przejmujesz. Sam przez kilka chwil myślałem, że tam umrzemy, ale nie mam do ciebie żalu. Starałaś się i to się liczy.

– Dzięki, że próbujesz mnie pocieszyć, ale nie wiem, czy to była dobra decyzja. Ci ludzie nic złego nie zrobili.

– Wiem. Mnie też to boli, że zginęli, ale naprawdę wszyscy jesteśmy współwinni. Nie należy się tym jednak aż tak przejmować. Musimy pamiętać, ale też żyć dalej.

Nie odpowiedziałam. Miałam już wszystkiego dosyć, a rzeczywistość trochę się rozmywała.

– Powinnaś wrócić do pokoju – stwierdził Lavi.

Próbowałam wstać, ale ciało odmówiło posłuszeństwa. Rudzielec wziął mnie na ręce i skierował się na nasze piętro. Dobrze mieć takiego przyjaciela, mogę na niego zawsze liczyć. Gdy stanął przed moimi drzwiami, bezskutecznie próbował je otworzyć.

– Możesz? – Uśmiechnął się lekko.

Sięgnęłam po klamkę i wpuściłam nas do środka. Zasnęłam jeszcze na jego rękach. Byłam tak wykończona, że nie miałam siły nawet na sny. Ogarnęła mnie totalna ciemność, dzięki której w końcu wypoczęłam. Przez to też nie widziałam, jak Lavi układa mnie na łóżku i okrywa kołdrą. Pewnie zobaczyłabym też jego łagodny uśmiech, usłyszała, jak proponuje mi kolację albo chociaż kubek gorącej czekolady. Może poprosiłabym go, żeby ze mną został i pomarudził.

To jednak nie miało miejsca, bo zasnęłam snem sprawiedliwych. Rano jeszcze nie w pełni wybudzona poczułam się jak nowo narodzona, lecz nie zamierzałam szybko uciekać z krainy Morfeusza. Nie pocieszyłam się długo spokojem – ktoś pogłaskał mnie po policzku.

– Wstawaj, śpiochu. – Usłyszałam głos Laviego.

– Daj mi spać – wymruczałam pod nosem.

– Chyba nie chcesz przespać całego dnia?

– Chcę.

– Nie możesz. Za godzinę masz być u Komuiego.

Spojrzałam na rudzielca niezadowolona. Tak mi się dobrze spało, a tu znowu jakaś zmowa przeciwko mnie.

– Co on znowu chce? – mruknęłam.

– A czy ja wiem? Powiedział, że masz się nie spóźnić.

Prychnęłam jak wkurzona kotka. Nie miałam ochoty ruszać się z łóżka, ale kogo to obchodzi? Na pewno nie tych na górze drabiny społecznej Zakonu.

– Śniadanie do łóżka? – Chłopak podsunął mi pod nos tacę z jedzeniem.

Uśmiechnęłam się lekko. Mój wisielczy humor powoli się ulatniał. Przebiegli egzorcyści wiedzieli, jak mnie udobruchać. Nie odpowiadając, zabrałam się za jedzenie. Lavi pożegnał się, bo miał sporo roboty przy sortowaniu papierów Kronikarza. Złorzeczył pod nosem dziadkowi, ale wszyscy wiedzieli, że to puste słowa. Lavi kochał „starą pandę", jak zwykł go nazywać, zresztą ze wzajemnością, choć ich stosunki z zewnątrz nie wyglądały na rodzinne i pełne miłości. Niektórzy tak po prostu mieli i należy to zaakceptować.

Po śniadaniu poszłam pod prysznic. Musiałam zmyć z siebie cały wczorajszy dzień. Siniaki zaczęły boleć, zakwaszone mięśnie buntowały się przed ruchami, ale wiedziałam, że wszystko przejdzie do popołudnia.

Odświeżona i odprężona w czystych ciuchach ruszyłam do gabinetu Komuiego, spodziewając się tam Leverriera. Z pewnością o to chodziło, pozostali już się wytłumaczyli z misji, zostałam tylko ja. Aż dziw, że nie zaczęli ode mnie. Szatanowi pewnie by to odpowiadało, ale jak zwykle zadziałały tu siły Kwatery Głównej i jakoś prześlizgnęłam się do tej pory obok tego wszystkiego.

Zapukałam i weszłam, gdy dostałam pozwolenie. Przyszłam dziesięć minut przed czasem, ale Leverrier raczej tego nie doceni. Tak jak przypuszczałam, siedział w jednym z foteli. Drugi zajął generał Tiedoll, co mnie bardzo zdziwiło. Nie wiedziałam, że jest w Kwaterze Głównej. Skinęłam mu lekko głową. Uśmiechnął się na powitanie.

– Usiądź, Vivian. – Przy biurku stał Komui.

Wyglądał na spiętego, w co nie wątpiłam. Takie sytuacje były trudne: ja nie pomagałam, buntowałam się, Leverrier atakował, wyciągał wnioski, jakie mu pasowały, a biedny Kierownik trwał w roli mediatora, uspokajając mnie, gdy zaczynałam mówić za dużo, i przekonując szefa Centrali, że się myli.

W kącie na stercie papierów dojrzałam też jakiegoś matołka z Watykanu. Pewnie skryba, który ma uwiecznić moje „kłamstwa". Odwróciłam od niego wzrok i wykonałam polecenie. Na samą myśl, że muszę do tego wracać, robiło mi się mdło. Nie wiedziałam, czy potrafię dokładnie i wiarygodnie uargumentować moje wybory. Każde zawahanie zostanie wykorzystane przeciwko mnie.

– Ciasta, Wiwianno?

– Nie, dziękuję. Jakoś nie mam ochoty na słodycze.

„A tym bardziej od ciebie, fałszywa pokrako" – skończyłam w myślach, nie mając zamiaru tego mówić. I bez tego mam kłopoty.

– Vivian, opowiedz nam o tej misji – powiedział Tiedoll.

Zaczęłam mówić, początkowo pewnie i spokojnie, ale z biegiem czasu mój głos zacinał się, stał się cichszy i niepewny. Ciężko było mi opowiadać o tym, jak podjęłam decyzję o tak fatalnych skutkach, jak leżeliśmy pod gruzami z marną nadzieją, że zostaniemy uratowani. Nikt mi nie przeszkadzał, słuchali w ciszy, nie popędzali mnie. Gdy zamilkłam, Leverrier zapytał:

– Jesteś pewna, że podjęłaś słuszną decyzję?

– Starałam się chronić tych ludzi przed taką śmiercią. Była zgodna z moim sumieniem.

– Ale jej skutki już nie, prawda?

– Zawaliłam zadanie. Przeciwnik był ode mnie sprytniejszy i wykorzystał swoją przewagę.

– A może po prostu należało poprosić o pomoc? Przypominam, że nie byłaś tam sama. Superbi mógł ci pomóc.

– Nie wiem, do czego pan zmierza, inspektorze.

– Do tego, że prowadzisz z nim konflikt bez żadnego podłoża i to mogło być przyczyną porażki. Twoje myślenie i działania są jednostronne. Zrobiłaś, co chciałaś bez rozważenia innych możliwości.

– Nie było na to czasu. Natomiast moje konflikty z innymi egzorcystami nie mają tu żadnego znaczenia.

– Może jednak mają.

– Oskarża mnie pan o to, że nie godzę się na pomiatanie mną tej durnej rybie? – warknęłam.

– Vivian, spokojnie – odezwał się Tiedoll. – Praca zespołowa jest równie ważna.

– Z nim się nie da współpracować. Zawsze chce robić wszystko po swojemu, wtrąca się we wszystko i nie da sobie niczego wytłumaczyć. Jak miałam go wciągać do tej walki, nie mając pewności, że nie wyrządzi więcej szkód?

Przesłuchanie trwało jeszcze długo. Leverrier czepiał się o każdy szczegół. Tiedoll ledwie powstrzymywał mnie przed rzuceniem mu się do gardła. Powoli nie wytrzymywałam domyślnego oskarżenia.

W końcu Komui pozwolił mi odejść. Była pora obiadu, więc zeszłam do stołówki. Czułam się zmęczona i w ogóle nie do życia.

– Jerry, kawy, bo umrę.

– Nie za wcześnie na kawę? – zapytał kucharz.

– Chyba za późno. Szatan wyssał ze mnie całą energię życiową, a ledwo dotarłam do połowy dnia.

– Zjesz coś i poczujesz się lepiej. A zamiast kawy dostaniesz gorącą czekoladę. Jak ja o was nie zadbam, to sami tego nie zrobicie – westchnął.

Uśmiechnęłam się do niego blado, odbierając obiad. Usiadłam na swoim miejscu przy dziwnie pustym stole. Najwyraźniej tym razem byłam pierwsza. Zajęłam się jedzeniem, starając się nie myśleć o Leverrierze, jego słowach i niemym oskarżeniu wiszącym w powietrzu.

Po niedługim czasie dołączył do mnie Allen z górą jedzenia. Póki napełniał usta kolejnymi potrawami, trwaliśmy w ciszy. Gorąca czekolada tylko odrobinę poprawiła mi humor, zmartwienia były zbyt wielkie, by „zabić" je jednym kubkiem, choć nawet litr napoju nie zrobiłby różnicy.

– Chodź – Allen wyciągnął do mnie dłoń przez stół.

Spojrzałam na niego, nie wiedząc, co chłopak planuje. Wstałam z wahaniem. Odnieśliśmy naczynia i wyszliśmy ze stołówki. Byłam przekonana, że pójdziemy na spacer do lasu, ale Allen poprowadził mnie do Arki. W środku otworzył Sekretny Pokój, weszliśmy do niego i zostawiliśmy uchylone drzwi, żeby nikt nie miał wątpliwości, gdzie jesteśmy. Link usiadł w fotelu, ja zajęłam sofę, a Allen zasiadł przy pianinie. Zaczął grać Kołysankę. Położyłam się na wznak i cicho zaśpiewałam. Powoli się uspokajałam, przesłuchanie przestawało mieć znaczenie, zmartwienia znikały. Muzyka wypełniała każdą komórkę mojego ciała, było mi dobrze. Zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie odpłynąć.

***

Allen dał się pochłonąć melodii, którą grał, i nawet nie zauważył, że Vivian zamilkła i zasnęła. Link obserwował rodzeństwo Walkerów w ciszy, poświęcając trochę uwagi temu miejscu. Ostatnim razem nie było tu fotela, więc skąd się wziął, skoro Sekretny Pokój Czternastego zazwyczaj był zamknięty? Czyżby mogli nim także tak sterować? To miejsce nie było jeszcze dobrze poznane, kontrolę nad nim tylko Walkerowie, którym zakazano samodzielnego otwierania pomieszczenia. Zawsze musi z nimi być choć jedna osoba i nie wolno im zamykać drzwi, będąc w środku.

Allen przerwał grę i spojrzał na siostrę. Podniósł się i podszedł do niej bliżej. Pochylił się i przez moment obserwował z bliska twarz śpiącej. Linkowi nie podobało się to zwłaszcza, gdy usłyszał szept:

– Anna.

Odkrząknął, gdy twarz Allena znalazła się tylko kilka centymetrów od dziewczyny. Walker odskoczył od siostry jak oparzony, ale zaraz się opanował, by Link nie zauważył jego zmieszania. Spojrzał na młodego inspektora i zapytał:

– Co?

– Nic. To wyglądało, jakbyś chciał ją pocałować.

– Bzdury. Vivian jest moją siostrą. Nie gadaj głupot, Link.

Mężczyzna wzruszył ramionami i nie odpowiedział już. Wiedział swoje, był prawie pewny, że w Allenie znowu uaktywniła się natura Czternastego. Walker też porzucił ten temat, usiadł na podłodze i oparł głowę o sofę. Milczenie wypełniało całe pomieszczenie, pozwalając zmęczonej dziewczynie odpocząć.

Minęło trochę czasu, po którym drzwi się otworzyły szerzej. Stanął w nich Lavi.

– Allen, budź ją – powiedział.

– Może by tak ciszej – mruknął Walker.

– Komui chce ją widzieć. Ja muszę iść, bo mam robotę.

Wyniósł się szybko, więc Walkerowi pozostało obudzenie śpiącej. Kierownik mógł chcieć z nią porozmawiać albo wysłać na misję, choć to nie zostało określone. Chłopak podniósł się na kolana i lekko potrząsnął ramieniem siostry.

– Budź się, Vivian.

***

Usłyszałam Allena jakby przez jakąś ścianę. Otworzyłam niemrawo oczy. Nawet nie pamiętam, kiedy zasnęłam, co było dla mnie trochę dziwne. Czyżbym była aż tak zmęczona?

– Co jest? – zapytałam.

– Komui cię woła.

– Już. – Westchnęłam.

Przetarłam oczy i podniosłam się. Nie zastanawiałam się nad tym, co chce Kierownik, po prostu trzeba było iść. Wstaliśmy, wyszliśmy z Sekretnego Pokoju i zamknęliśmy go. To miejsce jest tylko dla nas dwojga i tych, których zaprosimy.

Allen odprowadził mnie pod same drzwi gabinetu Komuiego i wrócił do siebie. Zapukałam i weszłam, tym razem bez zaproszenia. W środku zastałam Kierownika w towarzystwie Kandy. To oznaczało tylko jedno.

– Ja nigdzie nie jadę – zaprotestowałam z dłonią na klamce.

– Vivian, proszę cię. Usiądź i wysłuchaj mnie.

– Nie chcę.

– Vivian, wiem, że boisz się popełnić kolejny błąd, ale im dłużej będziesz zwlekać, tym będzie trudniej.

– Muszę jechać? Nie może tego wziąć ktoś inny?

– Nie, Vivian. Ta misja jest dla ciebie. Usiądź.

Zagryzłam wargę, wahając się jeszcze przez chwilę, po czym poddałam się. Nie miałam za wielkiego wyboru i usiadłam obok Kandy. Wysłuchałam Kierownika, przejrzałam dokumenty i poszłam się przygotować do misji. Było mi z tym ciężko. Nie chciałam jechać, ale nie buntowałam się przed tym. Po paru minutach przeszliśmy z Kandą przez Arkę do kolejnego miasta na misję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro