IV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ojciec miał córkę i nie wiedział co ma z nią teraz zrobić.

Tamtej nocy, po wyjściu Ludei do świtu miotał się wściekle po domu. Jego decyzja, wreszcie, łaskawie mu na nią pozwolili. Kiedy przyszedł prosić o rękę Lueny mówili co innego. Nie żeby sam jakoś się do niej garnął. Zrobił to raczej z szacunku dla ich rodziny i bo tego oczekiwano. Córka wodza, wiotka jak boginka i wiecznie wystraszona nie chwytała go za serce tak jak powinna żona. Bardziej martwił się o to co stanie się z jej delikatną naturą jak wyjdzie spod rodzicielskich skrzydeł. Tamta świąteczna noc, kiedy wystąpili jako uosobienia Bellany i Rara i zgodnie ze starym zwyczajem złączyli się by oddać swoją rozkosz niebiosom jako ofiarę, była już tylko bladym wspomnieniem. Dziewczyna też wydawała się bardziej wystraszona wizją ślubu z kimś, kto może i miał pozycję równą z jej rodziną, ale należał do duchów. Nie kochał jej więc powinna być bezpieczna. Ale co jeśli później pokocha? Miała wtedy trochę ponad dwadzieścia wiosen i urodę oślepiającą jak słońce, wierzyła, że każdy mężczyzna w końcu musiałby ją pokochać. Wszyscy uważali że wyjdzie za jakiegoś młodego wodza z równiny, może nawet szepczącego króla. Dzieci ze świętego rytuału tylko dodawały jej wartości na matrymonialnym rynku. Były żywym dowodem na to, że miała za sobą błogosławieństwo drugiej strony.

Więc kiedy odmówili kowalowi, uprzejmie, ale stanowczo wszyscy odetchnęli z ulgą i wrócili do swojego życia. Potem były te szalone dni po narodzinach bliźniąt, ale stara prawda powróciła z pełną mocą. A teraz Ludea, która sama uciekała z podkulonym ogonem chciała żeby stanął do walki z przeznaczeniem.

Kowal należy do duchów, a duchy są zazdrosne - złowróżbna maksyma, z którą nie raz usiłował bezskutecznie walczyć, tak jak go nauczono. Walczył dzielnie i bez sensu bo czego by nie zrobił wychodziło na to samo.

Jego życie zostało nieodwracalnie zmienione dawno temu nad rzeką.

Zanim Behemoty spadły z nieba nie było gór, zwierząt ani roślin. Nie było niczego poza skałami, okruchami Matki Ziemi zawieszony w Czasie. Aż pojawili się tutaj, a ich krew rozlała się tworząc oceany. Trzy sfery spotkały się i jak zawsze w takim przypadku powstało życie. Potem z wnętrza martwych bogów rozlały się wnętrzności i stały się ludźmi. Od tego dnia minęły wieki i po Behemotach zostały tylko stalowe kości które mogły czynić cuda.

Fergus wiedział o tym tak jak każde dziecko w osadzie. Patrzył na górę i widział w niej jednego z martwych bogów, którego kości, wywożone na równiny, do krajów gdzie panowali władający magią królowie, zapewniały wiosce byt i bezpieczeństwo. Wiedział że nie chodzi się wysoko w góry bo rozpadliny i jaskinie potrafią ciągnąć się aż do pogrzebanych ciał Behemotów. Chodząc tam można było nieopatrznie obudzić duchy. Duchy które przenikały świat wokoło, a ich moc była tak wielka że żaden z szepczących królów nie odważył się zakłócić swoją magią ich spokoju. Na straży szlaków stał stary szepczący, którego nikt nigdy nie widywał, ani nie szukał póki sytuacja nie opierała się o tragedie. Mały Fergus miał nakazane nie ruszać żadnych dziwnych przedmiotów znalezionych w strumieniu, ale zaraz wołać do nich kowala. Wiedział, że to może przynieść pecha, ale nie rozumiał tego wtedy. Teraz też nie był pewien czy rozumie.

Pamiętał ten dzień, tuż po tym jak wiosenna powódź ustąpiła. Miał zbierać drewno na opał, ale kiedy trafił nad rzekę zupełnie o tym zapomniał. Na ziemi wciąż pełno było mokrego mułu, spod którego wyłoniły się obce kształty. Pamiętał to uczucie kiedy wydobywał je po kolei, czyścił z błota i patrzył jak starożytna stal migocze w słońcu. W głowie miał coś więcej, ulotny obraz, który próbował odtworzyć, składał i łączył części aż złapał go zmrok. Wtedy oprzytomniał, zgarnął swoje skarby i zabrał je do wiejskiego kowala. Ten długo oglądał mechanizm, przyglądał się też uważnie samemu Fergusowi. W końcu dał mu i złoto i ziarno, które chłopak uradowany zaniósł do domu.

Twarzy rodziców nie pamiętał za to prawie wcale, zmieniały się jak wędrujące po niebie księżyce, najpierw szare ze strachu, bo zniknął na cały dzień, potem czerwone z gniewu, aż w końcu białe. Ojciec, krzyczał na niego żeby nigdy więcej nie chodził nad rzekę sam, matka tuliła mocno do siebie. Oboje trochę pokasływali, ale przecież nie było to nic dziwnego wczesną wiosną. Tydzień później zabrała ich zaraza, a stary kowal wziął Fergusa do swojego domu. W kuźni czekał na nich stary szepczący z gór, w dłoniach trzymał mechanizm, który chłopak złożył nad rzeką.

- Magia to moc naginania świata do swojej woli, to moc Bogów, którzy ten świat postawili. Każdy człowiek nią włada w ograniczonym stopniu. Czasami ktoś zostaje wybrany by być jej narzędziem albo jej władcą. Duchy przebudziły się dla ciebie. To wielki dar i wielkie brzemię. Bo uważają cię za swojego i są bardzo zazdrosne.

Nie przejął się tym. W końcu tak można mówić o wszystkim. Stary kowal miał głośną żonę i wiecznie powiększające się stado dzieci. Nie miał co prawda talentu do tej roboty, ale po latach praktyki umiał dość żeby się utrzymać. Zajmował się produkcją i konserwacją większości reliktów w osadzie. Poza tym wiedział jak bezpiecznie rozłożyć boskie kości, co przetopić i sprzedać, a co zachować do konserwacji izolacji, cieplnego szkieletu chat, baterii słonecznych i przepowiadającej pogodę rzeźby z Dworzyszcza. Skoro jemu się powiodło czemu Fergus miałby tego sukcesu nie powtórzyć? Nawet gdyby zawsze miał być pomocnikiem synów swojego dobroczyńcy to nie było złe życie.

Potem obcy spadli z nieba i wszystko zmienili.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro