IX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Well wystawił głowę z odmętów świata duchów. Ujął w dłonie szczątki ludzi i zobaczył w nich część siebie. Spojrzał na matkę, a smutek w jej oczach poruszył jego serce. Ocalimy ich, ocalimy ich dla ciebie, zdecydował. Tylko już nie płacz.

Nie płacz.

Słowa wyślizgujące się spomiędzy szczekających zębów dziewczynki ledwo same siebie przypominały.

Woda niosła ze sobą zimno i otrzeźwienie. Już w tej strasznej chwili kiedy wypadła z szybu wprost w ciemną toń, myśli Lugii zaczęły płynąć szybciej. Tafla zamknęła się nad nią i na chwilę straciła poczucie tego gdzie jest góra a gdzie dół. Miała wrażenie że jest ptakiem z przetrąconymi skrzydłami, jednym z tych, które pozornie bez powodu co roku spadały z nieba nad górami. Machała rękoma na wszystkie strony. Nawet nie wiedziała, z której napatoczyło się powietrze, a razem z nim kawałek metalu, krata, zerwana impetem jej spadającego ciała, wciąż częściowo przyczepiona do wylotu tunelu. Odruchowo uczepiła się palcami i wyciągnęła głowę z wody.

Nad sobą mała pionowy komin z którego wypadła. Szybem docierało do niej echo śmiechu Tego.

- Będziesz moja.

Krata w rękach skrzypiała, gotowa w każdej chwili zerwać się i pociągnąć ją ze sobą na dno. Jeśli tu w ogóle było jakieś dno. Nie była w stanie go sięgnąć. Nie widziała też brzegu. W ogóle nie widziała wiele, czuła tylko ruchy wody wokół własnego ciała.

Pierwszy raz od rana słowa układały się w głowie Lugii swobodnie tak jak powinny.

- Well usiłował zrozumieć czemu jego matka tak kochała ludzi. Byli mali, delikatni i żaden z nich nie nadawał się do jego ciemności. Postanowił zabrać co było mu bliskie, zostawić to czego nie pojmował - szeptem posłała swoje słowa z echem po wodzie.

Starzec powiedział że wszystko sobie przypomni kiedy przyjdzie czas, ale nie powiedział co powinna wtedy zrobić.

- Umrę - wyszeptała, czując w ustach słony smak łez. Nawet one zabierały z jej wnętrza cenne ciepło.

- To nie jest takie straszne jak się wydaje.

W pierwszej chwili myślała że To już ją dogoniło, ale głos był zbyt łagodny.

- Nie bój się, przecież wiesz kim jestem. Czekałaś na mnie kiedy inni mnie nie chcieli.

Słowo pojawiło się samo na jej ustach i kiedy nabrało mocny nagle poczuła się silniejsza.

- Bracie?

Wyczuwała go wokół siebie jak poruszał się w wodzie, jednocześnie wszędzie i nigdzie.

- Tak.

Zadrżała.

- Well zabrał się do pracy. Zdzierał ciało, kruszył kości, zabierał myśli, wspomnienia, rozpacz i zawód. Zrywał to z ich zmęczonego istnienia.

- Poprowadzimy cię, niczego się nie bój. Zamknij oczy.

Zamknęła, w ciemności nie robiło to i tak wielkiej różnicy. Poczuła wyraźniej wodę, jej lodowaty napór na ciało, delikatne fale, które rozbijały się o jej formę tworząc coś chyba nawet umiała nazwać.

- Rytm?

- Tak. Czy wiesz co to?

Usiłowała się wsłuchać, wyczuć melodię, ale z chwilą kiedy przestała się ruszać dreszcze stawały się zbyt bolesne.

Brat westchnął.

- Puść się.

Odruchowo zacisnęła mocniej palce na karcie.

- Puść, zaufaj mi, będę cię chronił.

Łatwo mu było mówić, w końcu nie znał niczego innego. Powstał i umarł w tej samej chwili, w ciemności i wilgoci, aż w końcu stał się jej częścią nawet tutaj, głęboko w ziemi.

- Musisz opowiedzieć historię do końca. Musisz albo naprawdę umrzesz.

Jego głos był łagodny jak kołysanie fal. Dłonie bolały ją już od zaciskania się na zimnym metalu. Przecież i tak nie mogła tu zostać wiecznie.

- Opowiedz mi, a potem puść.

Odetchnęła, usiłując zapanować nad drżeniem.

- Well ukrywał w swoim mroku potwory i koszmary. Wilki i kruki polowały dla niego na zagubione dusze, przynosząc je w swoich żołądkach do świata duchów. Był panem tego co trudne i straszne. Po śmierci nie ma już potrzeby cierpieć, więc zabierał do siebie to co jego. Bez bólu dusze stawały się lekkie i unosiły się na powierzchni wody, gdzie zobaczyła je spokojniejsza już Yellandey.

Odetchnęła głęboko jeszcze raz i puściła.

Chłód i szok na chwilę wyparły z głowy myśli, usiłowała krzyknąć i woda wdarła się jej do płuc.

- Spokojnie.

Tym razem poczuła jego ramiona, to jak zamknęły się wokół niej. Trzymały ją mocno i zdała sobie sprawę że wcale nie brakuje jej powietrza. Woda otaczała i wypełniała jej ciało, które zmieniało się powoli. Nurt coś wymywał i coś nanosil.

- Teraz patrz.

Zobaczyła inny świat, akurat w chwili kiedy ten umierał. Przez jedno straszne uderzenie serca wydawało się jej że to jakaś wizja przyszłości, bo przerażeni ludzie ginący w ogniu spękanej ziemi wyglądali tak jak oni sami. Nawet jeśli żyli w metalowych miastach. Miastach które upadały, zmiecione przez potężne trzęsienia ziemi, przez ogień wypływający z jej skorupy. Przez jakiś czas wszystko było gorącem i ogniem, aż dum wzniósł się wysoko, przysłonił twarz słońca. Nastał czas ciemności i zimna.

Nie rozumiała.

- Co się stało?

- To inna opowieść.

- O czym?

- O tym co było przed Yellandey - odparł brat i objął ją mocniej. - Opowieść o tym jak pierwszy raz zerwano zasłonę, taka dla tych, którzy chcą szeptać.

Dawno nie słyszała nowych opowieści. Takich, które nie wrosłyby już w nią jak sama górska osada. Słuchała więc, pod powiekami mając obraz białego pyłu, padającego jak śnieg.

- Byli sobie ludzie, którzy uważali że są bogami. Ale tak naprawdę byli ślepi. Bo nie rozumieli, że są trzy sfery: duch, umysł i materia. Ich zepsuty wzrok widział tylko to co fizyczne i namacalne. Dlatego kiedy ich miasta rosły ku niebu ich dusze i świadomość obracały się w proch. Aż w końcu zmieniły się w truciznę i zaczęły ich zabijać. Jednak ludzie nie byliby ludźmi, gdyby nie stanęli do walki.

W ciemności znów zapłonął ogień, jasny stos pod czymś wielkim jak góra, co drżąc i hucząc uniosło się w chmury, a potem jeszcze wyżej do bezkresnej czerni.

- Stworzyli więc ziarna i wysłali je hen daleko w ciemność i pustkę istnienia. Tak powstały Behemoty. Nie tylko te nasze ale setki, tysiące innych. Wyruszyły w nieznane żeby uciec przed okrutnym wyrokiem jaki wydał na nich czas.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro