VIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ojciec miał córkę i gotów był dla niej zrobić wszystko. Można było powiedzieć że go zaczarowała. Nie od razu, zajęło to kilka miesięcy zanim przywykł do cichego dziecka o wielkich oczach, które uwielbiało słuchać opowieści, nawet tych jedynie pomyślanych. Dziecka, które potrafiło powiedzieć coś strasznego i to się sprawdzało. Wziął ją do siebie w nadziei, że skoro magia odeszła duchy nie zdołają jej zabrać. Nawet kiedy córka skarżyła mu się, że ściga ją śmierć we własnej osobie, on dalej miał nadzieję. Jednak gdyby ta zawiodła wiedział że zrobi co trzeba.

Kiedy zdejmował pieczęć Wella z trumny Lueny nie zastanawiał się nad znaczeniem tego co się z nią stało. Wiedział że nie może sobie na to pozwolić. Zdecydował już dawno temu, odwrotu nie było.

Młoda pani z Dworzyszcza wydawała się jeszcze drobniejsza po śmierci. Ciało wciąż nie wyglądało jakby choć planowalo zacząć się rozkładać, ułożone na plecach, z połamanymi kończynami przybite kołkami do dna trumny. Welon znowu spadł jej z twarzy i jasne oczy wpatrywały się w niego wielkie i puste.

Te oczy przeraziły ich najbardziej kiedy tydzień temu otworzyli jej trumnę. To one sprawiły że nawet najbardziej pragmatyczni chłopi uwierzyli, że Luena nie umarła do końca. Nie dała przy nich żadnego znaku, nie poruszyła się, nie odezwała, tylko te oczy, których nie mogli zamknąć chociaż się starali, wydawały się błądzić za nimi kiedy szykowali się do tego co miało być zrobione. Większość mężczyzn skupiona była właśnie na nich dlatego nie zauważyli tego co Fergus. Nawet gdyby zauważyli nikt z nich nie zrozumiałby co to znaczy. Nie zamierzał ich ani uświadamiać ani tłumaczyć. Wystarczyło że sam nie spał po nocach.

Wszedł do trumny i uklęknął nad ciałem. Odetchnął głęboko i spojrzał w oczy Lueny.

- Przykro mi.

Wydoroślała u boku swojego dziwnego męża z nieba. Trudno było powiedzieć czy się pokochali, ale dbali o siebie na tyle na ile pozwalały im ich obce wychowanie i zwyczaje. Pani na dworzyszczu nie miała co prawda w sobie siły Ludei, ale przestała przypominać spłoszone dziecko. Nigdy nie przywykła do obcych istot, zwyczajów i sprzętów, ale mąż słuchał jej, czasami w jego decyzjach pobrzmiewał jej głos. Głos korzystny dla gór i ich mieszkańców. Nie mieli prawa chcieć od niej więcej, ale chcieli. Kiedy opadł strach rósł apetyt, wielu zapomniało że Luena nie była swoją matką, a obcy może i obchodzili się z nimi łagodnie, ale umieli wytyczać granice.

Młody Pan regularnie zapraszał Fergusa do domu, głównie żeby skonsultować z nim kości, które jego ludzie wydobyli w górach. Behemoty fascynowały obcych, musieli obejrzeć i rozłożyć na kawałki wszystko co pochodziło z wnętrza gór. Pewnie rozebraliby je całe gdyby wciąż nie byli tak słabi.

Ich blade ciała o lekko niebieskawym odcieniu źle znosiły życie na zdobytej ziemi, nawet po tylu latach hartowania się często chorowali, dlatego ograniczyli kontakty ze światem do minimum. Nosili szczelne kombinezony, wstrzykiwali sobie do żył coś co miało im pomóc przetrwać, jednak wciąż zmuszeni byli trzymać wszystko co tutejsze na dystans.

Młody Pan przez większość roku miał gorączkę i katar, jednak jeśli nie musiał leżeć w łóżku wyprawiał się w góry.

- Kiedyś wszyscy byliśmy jednym - mawiał, rozkładając przed Fergusem zdobycze. - Można powiedzieć że mamy to zapisane we krwi. Wasza jest bardzo bliska pierwowzoru co jest niesamowite. Jesteście reliktami, naukowcy sądzą że to zasługa tego, że wciąż macie pozostałości arki. Gdyby udało się zbadać jej mapy astronawigacyjne...

Gadał dużo takich rzeczy, a Fergus starał się w obcym opisie zobaczyć znany sobie świat. Nie było to takie trudne jak myślał.

Łączyła ich wiara w Czas. Do tego obcy byli przekonani że kiedyś dawno temu Matka Ziemia była całością na której żyli bogowie stwórcy. Potem coś się stało i rozpadła się na okruchy, a bogowie pogniewali się na siebie. Ci którzy przeżyli zmieniali swoje twory jak im to pasowało. Jednak Behemoty umarły zanim zdołały dopełnić aktu stworzenia. Tak przynajmniej Luena tłumaczyła we wsi dziwne opowieści męża.

Fergus miał trochę inne zdanie na temat przekonań obcych, ale milczał. Chodził do Dworzyszcza dla świętego spokoju i widywał tam Luenę, coraz piękniejszą, łagodnie czułą dla męża, który pozwalał jej towarzyszyć sobie nawet przy sprawach, do których nieprzeszkoleni nie powinni mieć dostępu. Wtedy wydawało się to Fergusowi urocze.

Ponownie zakrył całunem twarz kobiety i te upiorne otwarte oczy, sięgnął do jej brzucha i namacał mały metalowy dysk pod skórą. Dysk wibrowało pod dotykiem a jego ciepło przebijało przez ciało.

Kowal zamknął oczy i przez chwilę oddychał głęboko. Powtarzał sobie że tak trzeba, nie tylko ze względu na małą, ale dla Lueny, która bogowie tylko wiedzą jak długo byłaby zamknięta między śmiercią i życiem. Nałożył rękawice i sięgnął po nóż.

- Przepraszam - wyszeptał nim wbił ostrze w skórę zmarłej i wsunął je na tyle głęboko żeby sięgnąć metalu.

Rana zaświeciła w ciemności i pulsujący blaskiem dysk niemal wyskoczył mu na dłoń. Wydawał się ożyć od tamtego wieczora, kiedy Młody Pan pokazał go Fergusowi. Pamiętał każde słowo jakie wtedy powiedział, o czakrach, ich przeznaczeniu i działaniu. Żałował ponad połowy z nich.

Sięgnął po otrzymany od Starca szklany słój i szybko umieścił dysk w wodzie gdzie ten wbrew prawom przyrody unosił się wciąż świecąc.

Schował słój za pazuchę i ściągnął rękawice. Nie trudno było namacać oczy Lueny pod welonem i tym razem dały się zamknąć bez trudu. Well przyszedł po nią wreszcie.

- Skończone - szepnął do siebie.

Czy gdyby wtedy był mniej szczegółowy w opisie dalej by żyła? Pamiętał błysk w jej jasnych oczach, mógł się łatwo domyślić jak bardzo pragnęła znów mieć dziecko.

Wracając do konia starał się nie patrzeć na pięć świeżych, małych kopców.

Kiedy znów piął się w górę ta drżała.

Starzec przechadzał się powoli wokół paleniska, oczekując na niego z nieobecnym, zapatrzonym w przeszłość wzrokiem. Odzyskał wiele z utraconych lata temu sił, cały wydawał się błyszczeć jak sama czakra.

- Jest pełna? - spytał.

Fergus skinął głową i podał szepczącemu słój, cały płonął od wewnątrz delikatnym blaskiem. Starzec chwycił go mocno, z namaszczeniem.

- Wywróżyłem jej że zdoła ocalić jedno dziecko - stwierdził cicho.

Fergus zacisnął zęby i odetchnął czekając aż gotująca się krew ostygnie.

- Jesteś pewien że wystarczy?

- Tak. - Szepczący uśmiechnął się szeroko. - Nie tylko ja czekałem. To miejsce jest jak sterta suchego drewna.

W jego głosie było coś co kazało Fergusowi odwrócić wzrok. Czy on to planował? Jeszcze zanim Lugia zachorowała? A jeśli nie planował czy wiedział? Czy te jego wahanie było grą? Pułapką w którą wcisnął swoje dziecko?

- W takim razie nadszedł czas. Zabiorę ją.

- Już jest w drodze.

Kowal zamarł w pół ruchu, poczuł jak coś zimnego zaciska się na jego gardle.

- Nie patrz tak na mnie. I tak nie mogłeś tam z nią iść. To jej część zadania.

Lugia była mała, mniejsza niż jej rówieśnicy, zawsze trochę słabsza. Myśl o niej błądzącej po jaskiniach wypełniał Fergusa trudną do zniesienia bezradnoscia.

- Co mam teraz robić?

Starzec przez chwilę ważył w dłoni naczynie wpatrując się w jasny, wibrujący krąg metalu.

- Jedź już.

- Na pewno?

- Tak. Jedź. Odłącz osadę od sieci. Nie wiem czy to wiele pomoże, ale wiele więcej już się zrobić nie da.

- Będą zniszczenia?

- Tak.

- Ktoś zginie?

- A nawet jeśli tak... czy to coś zmienia?

Fergus zacisnął mocno usta, uciekając wzrokiem od przekrwionych oczy mędrca. Milczał więc, nienawidząc siebie w duchu.

- A potem?

- Czekaj. Jeśli przeżyje przyjdzie razem ze wschodem słońca - oświadczył i uśmiechnęła się - Znowu wszystko będzie możliwe.

Stało się, pomyślał i nagle całe ciało Fergusa zalał chłód.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro