X

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alhedryk był trzecim synem szepczącej królowej, wokół której narosło przez lata tyle legend, że nawet jej imię nie było już pewne. Legendy twierdziły że nie był jej najpotężniejszym ani ulubionym synem. Jednak magia pozwalała mu widzieć to czego tylko zapragnął, jeśli przypatrywał się dostatecznie długo. Fergus nieraz słyszał opowieści o Panu Yellandaru, Lordzie Ogrodów Wiecznej Wiosny, Władcy Motyli, który patrzył przed siebie i był w stanie przewidzieć wszystko. Za swoich lepszych dni Alhedryk musiał onieśmielać. Jednak kowal przybył tam w czasach kiedy w Yellenadarze ogrody uschły i nie było już ani jednego motyla, a władca był strzaskany i u kresu sił.

Król przyjął Fergusa w swojej tymczasowej pracowni, zagraconej komnacie pełnej narzędzi, kawałków Behemotów, dziwnych rysunków i innych rzeczy, które wyglądały znajomo i zarazem tajemniczo. Kowal bał się domyślać do czego mogły służyć. Rozpoznał za to zbroję z kości Behemota. Ktokolwiek formował metal, zwijał i łączył kable oraz łuski znał się na rzeczy. Fergus nie mógł wyjść z podziwu jak wszystko się przenikało w piękną i pełną mocy całość. Najwspanialszy był wzór wyryty na każdym, najmniejszym kawałku metalu, wyglądał jak fale płynące po całej sylwetce wojownika, w świetle świec mienił się jak woda. Wiły się dalej pod płytą cienkimi nićmi przylegając do skóry, łącząc metal i człowieka. Niewielu, nawet wśród szepczących, mogło wejść w tak bliski kontakt ze szczątkami bogów i przeżyć. To byłaby idealna zbroja, gdyby nie dwie dziury w napierśniku.

Alhedryk siedział na szezlongu, który służył mu od kilku dni za posłanie, był blady, jego skóra wyglądała jak wysuszona rybia błona, przetykana siecią czarnych żył. Gdyby się nie poruszał można byłoby pomyśleć że już nie żył. Wokół siebie roztaczał zapach choroby i ziół. Bandaże na dłoniach miał brudne, częściowo pozrywane, czarna od oparzeń skóra prześwitywała między nimi ponuro. Uwagę przykuwały, jednak, nie rany ale oczy, przekrwione, spuchnięte i czerwieńsze od krwi. Mimo to widział na nie doskonale, gapił się na Fergusa w skupieniu odkąd ten tylko wszedł do komnaty. Kowal zauważył to dopiero po chwili. Wzrok władcy onieśmielał go, z tyłu głowy wciąż dźwięczała myśl, że ma przed sobą istotę która chodziła po świecie ponad pięćset lat, a teraz całą jej uwaga skupiona jest na nim.

Strażnik pilnował go, kiedy przekładał ostrożnie bezcenne zapasy metalu, poszukując czegoś, z czego mógłby zrobić łuski i uzupełnić ubytki. Uwagę Fergusa zwróciły małe białe dyski pływające w olbrzymim szklanym słoju. Było ich przynajmniej sto, każdy niewiele większy od monety, mieniły się delikatnym blaskiem i coś w środku podpowiadało kowalowi że pod żadnym pozorem nie powinien ich dotykać, niezależnie od tego jak bardzo przyciągały jego wzrok.

- Nazywamy je czakrami - głos Alhedryka brzmiał spokojnie i był pozbawiony bólu, co wydawało się dziwne biorąc pod uwagę jego stan. - Przewodziły moc w ciele Behemota kiedy ten jeszcze żył. Są dobre do magazynowania życia, zabierają je albo podtrzymują zależnie od tego jak zostaną ułożone.

Król przeniósł wzrok na strażnika.

- Możesz odejść - oznajmił i dźwignął się z siedzenia.

Żołnierz i Fergus wymienili zdziwione spojrzenia.

Alhedryk poruszał się z wyraźnym trudem jednak dokuśtykał do stołu.

- Odejdź, poradzimy sobie - powtórzył i dopiero teraz strażnik posłuchał.

Szepczący odkręcił drżącymi dłońmi słój. Niezdarność jego ruchów budziła litość jednak coś we wnętrzu Fergus krzyczało, że pomoc w tej chwili wpędziła by go w większe tarapaty niż udawanie że nie widzi tego jak Alhedryk bladł z bólu.

- Mój pradziad próbował kiedyś ożywić Behemota przez ładowanie czakr. Uważał że jeśli zrekonstruuje ciało i ułoży czakry tam gdzie być powinny bogowie powstaną z martwych - mówił, sięgając metalowymi szczypcami do słoja.

- Udało mu się? - spytał ostrożnie Fergus.

- W pewnym sensie. Na chwilę obudzi ciało, ale potem spłonęło doszczętnie razem z całym jego miastem. Została tylko czaszka - oznajmił obojętnie król. - Granicy życia i śmierci lepiej nie dotykać jeśli nie jest się Bogiem. Niemniej to były owocne badania. Ustalił ile trzeba żeby naładować jedną czakrę. - Uniósł dysk tak żeby obaj mogli go widzieć. - Pięć żyć.

Kowal zadrżał wpatrzony w opalizujący dysk.

- Napędzały systemy irygacyjne ogrodów, a teraz mój pancerz. Nigdy nie dotykaj ich gołą skórą - polecił kategorycznie władca. - Zwłaszcza jeśli są ciemne, będą próbowały się tobą ładować.

Znów skinął głową, starał się wyglądać na rozgarniętego i nie gapić się aż tak na chore oczy władcy. Nie wyszło mu to zdaje się najlepiej.

- Spokojnie. Pytaj jeśli chcesz.

- Co się stało? – powiedział, zanim zdążył się zastanowić czy to rozsądne.

Alhedryk uśmiechnął się zimno, odkładając czakrę do naczynia.

- Próbowali mnie oślepić. Nie udało im się.

- Podobno mieli pożeraczy.

Władca prychnął pogardliwie.

- Już nie mają.

A ty nie masz armii, pomyślał kowal i sam się swojej zuchwałości przestraszył. Król przyglądał mu się uważnie krwawym oczami.

- Jak sytuacja w górach?

Kowal nawet się nie zdziwił, nie trudno było rozpoznać skąd pochodził.

- Spokój.

- Obcy?

- Na razie nie.

Alhedryk uśmiechnął się krzywo.

- Boją się.

Fergus przekrzywił nieznacznie głowę, król nie potrzebował wielkiej zachęty żeby kontynuować.

- Duchów, bogów, to ostatnie miejsce, którego nikt nie rozgrzebał i nie rozwiózł na cztery strony świata. Tylko tam duchy mówią własnym głosem. Tylko tam mogą jeszcze manifestować swoją wolę i zrobić z człowiekiem to co zrobiły z tobą.

Kowal skrzywił się, a Alhedryk uśmiechnął nieznacznie.

- Stary strażnik jaskiń wciąż żyje?

Fergus zaśmiał się pod nosem.

- Pewnie będzie żył tak długo jak nasza góra - stwierdził wesoło, po czym dodał już poważniej. - Jeśli go nie dostaną.

Alhedryk pokręcił głową.

- Obcy długo nie odważą się postawić tam nogi - stwierdził i zignorował pytające spojrzenie kowala. - Nie masz rodziny.

Fergus odwrócił się do zbroi uciekając przed czerwonymi oczami króla.

- Nie.

Nawet stary kowal i jego głośna żona leżeli już na cmentarzu.

- Miałeś, ale nie żyją.

- Mówi się że zabrały ich duchy - stwierdził i zaraz dodał.

- To nie jest aż takie proste, ale ostatecznie i tak wychodzi na to samo.

Fergus uklęknął przy rozgrzanym piecu, położył dłonie na narzędziach i w jednej chwili poczuł się pewny i skupiony. Dochodzący zza pleców głos Alhedryka przestał mieć aż takie znaczenie.

- Nie wierzysz w to.

- Nie wiem - przyznał. - Za dużo w tym wszystkim...

- Przypadku?

Przytaknął.

Król zamilkł i chwiejnym krokiem udał się do swojego posłania.

- Muszę odpocząć. Jeszcze pomówimy.

Kiedy Fergus pracował wszystko działo się samo. Jego ciało poruszało się, myśli płynęły w głowie szybciej, sprawniej. Wyczuwał też coś jeszcze, obce i znajome zarazem, płynęło jego ciałem, trzymało go tak pewnie jak on swój młot. Coś co chciało nabrać kształtu, a on był narzędziem w tym procesie. Pancerz wydawał składać się sam, nowe blaszki nakładały się na siebie, spojenia zamykały same, a on instynktownie wiedział gdzie postawić kolejny znak żeby powstał wzór. Zatopiony w tym wszystkim nawet nie próbował odpędzić poczucia że tak samo jest z całym światem. Że jest tam gdzie powinien być.

- Powiedz mi, gdyby duchy pozwoliły ci wybrać, zostałbyś przy rzemiośle, czy wybrał ciepłe ramiona żony i gromadę dzieci?

Alhedryk odezwał się znowu kiedy Fergus zabierał się do osadzania blaszek. Kowal zamarł spocony i spojrzał na bladego mężczyznę siedzącego po drugiej stronie komnaty. Pytanie wybiło go zupełnie z rytmu.

- Nie wiem - odpowiedział szczerze.

Król skinął głową i podniósł się ciężko z posłania.

- Chodź, pokażę ci coś.

Fergus zadrżał chociaż nie wiedział czemu.

- Zbroja wymaga jeszcze trochę pracy.

- Zdążysz. - Władca sięgnął po pochodnie i skierował się do drzwi wyjściowych. - Chodź. Spodoba ci się.

Fergus nie mógł się oprzeć poczuciu grozy jakie wypełniło mu serce. Poczuł, jak nadciąga coś wielkiego, co zaraz porwie go ze sobą i miał ostatnią szansę żeby uciec.

Nie uciekł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro