Rozdział 14

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zaczynałam mieć problem z utrzymaniem głowy ponad ramionami. Najwyraźniej przeskakiwanie miedzy światami męczyło tak samo jak sesja na siłowni. Nie, żebym miała jakikolwiek pojęcie na ten temat.

Poraz kolejny powieki usilnie próbowały przysłonić mi wizję i zmusić mój umysł do ucieczki w nieświadomość, ale choć czułam się, jakbym nie spała od tygodni, nie zamierzałam więcej tracić przytomności w towarzystwie dwóch prawdopodobnie najgroźniejszych istot, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia.

Wzięłam głęboki wdech z nadzieją, że lodowaty wiatr pomoże mi rozjaśnić zamglony umysł. Wypuszczając powietrze z płuc mimowolnie rozluźniłam zmęczone mięśnie, wbrew czającym się dookoła zmorom. Wbrew temu, że ogrzewające moje plecy oparcie, wcale nie było częścią najwygodniejszego fotela świata. Miałam tylko nadzieję, że Nair nie odsunąłby mnie zbyt agresywnie, bo z pewnością wylądowałabym wtedy twarzą w śniegu.

Tymczasem las stał się tak czarny, że chwilami nie byłam pewna, czy moje oczy wciąż pozostawały otwarte. Skupiłam się więc na wypatrywaniu gwiazd z nadzieją, że ich widok zatrzyma mnie na jawie.

Odbijające światło drobinki, co jakiś czas dawały o sobie znać nieśmiałymi refleksami. Nie różniły się one zbytnio od tych, które przez wiele lat upiększały mi nieprzespane noce, ale miałam wrażenie, że niebo w krainie umarłych nie było tylko świadkiem mijającego czasu. Twór nad naszymi głowami zdawał się strzec umarłych przed czymś, co istniało tam, gdzie nie sięgało światło.

Nie trwało długo, nim chmury odsłoniły pełnię księżyca i jaśniejąca kula podobna do kloszy lamp, które zostawiliśmy daleko w tyle, przegoniła mrok. Srebrzysty blask oblał ścieżkę, ujawniając ukrytą głęboko w gąszczu polanę. Tak jak Blackriver, miasto Upadłych musiały otaczać głównie lasy i rozsiane po nich nawiedzone lokalizacje, bo na uwolnionej od cieni, zaśnieżonej łące stała stara chata. Niewielka chałupa wyglądała, jakby miała przewrócić się z pierwszym, silniejszym podmuchem wiatru.

Jej widok przypomniał mi spotkanie z Mią, po tym jak cudem uciekłam przed dwójką zarażonych turystów. Nie wiedziałam wtedy, że był to mój ostatni dzień pobytu w posiadłości na wzgórzu... w posiadłości Aurenów. Miałam nadzieję, że wraz z brakiem obecności mieszańca, zniknęły straszydła szwędające się po tamtejszych lasach. Że życie znowu zaczynało płynąć po staremu, jakby Demony istniały tylko w koszmarach.

Nie rozumiałam, czemu wciąż pozostawaliśmy na obrzeżach Ravenrock, ale nadzieja na ucieczkę przed zimnem przyćmiła wszystkie inne myśli. Już z daleka widziałam, że otoczona białym puchem chata nie była pusta. Dym ulatywał ze komina, ledwo wystającego ponad pokryty śniegiem dach. Światło płomieni falowało w niewielkich oknach, które po drugiej stronie zasłaniały poszarpane firanki.

Zniecierpliwiona wyprostowałam plecy, a wtedy chłodne powietrze wdarło się między mnie a moje oparcie i uzmysłowiło mi, jak blisko Naira siedziałam przez dłuższą chwilę.

Nie pamiętałam momentów, w których to Ian brał mnie na ręce. Za każdym razem byłam wtedy nieprzytomna. Gdy ten jeden raz w pełni świadoma wpadłam w jego ramiona, bliskość chłopaka przypominała stanie w niemiłosiernym słońcu, które uwielbiało wzniecać pożary. Tymczasem wbrew rozsądkowi oparta o Naira czułam się prawie tak jak w ramionach mojej mamy. Uspokojona. Bezpieczna.

Upadły przyhamował konia, doganiając brata, który zdążył już opuścić swoje siodło.

- Tutaj odpoczniesz - powiedział, puszczając wodzę.

Zerknęłam w dół, obmyślając strategię, która pozwoliłaby mi dosięgnąć ziemi bez uszczerbku na zdrowiu. Nawet nie zauważyłam, kiedy Upadły zszedł z konia. Zrobił to tak bezszelestnie, jakby na chwilę wyparował. Wyciągnął do mnie schowaną w rękawiczce dłoń w tej samej chwili, gdy chmury w jego oczach zagroziły atakiem błyskawic. Ich widok powinien był przyspieszyć moje ruchy, lecz zamiast tego sprawił, że moje spojrzenie powędrowało niżej.

- Co oznacza ślad mojej dłoni na waszej skórze? - zapytałam, choć zapewne niemądrze było wspominać o tym nowym dodatku do wytatuowanych ciał dwójki.

Dotykając Upadłych zrobiłam coś, co nie spodobało się im bardziej niż fakt, że to przeze mnie potępieńcy terroryzowali Blackriver. Coś czego miałam pożałować raczej szybciej niż później, wnioskując po nastawieniu Morva.

Nair jeszcze przez kilka sekund cierpliwie czekał aż podam mu dłoń, ale mój wzrok zastygł na jego szyi. Nie spodziewałam się, że złapie mnie za nadgarstek i pociągnął w swoją stronę. Chcąc uratować się przed lądowaniem pod ogromnym cielskiem klaczy, chwyciłam barki Upadłego. Wołałam umrzeć od porażenia piorunem niż przez zmiażdżenie kopytami.

Spodziewałam się szybkiej drogi w dół i twardego uderzenia stóp o ziemię, ale gdy tylko oparłam na nim swój ciężar, Nair ściągnął mnie z konia tym razem ostrożnie, nie spuszczając wzroku z moich źrenic.

Oznacza, że przyciągnęłaś kłopoty.

Niski głos rozszedł się echem w moich myślach, mimo że jego usta nawet nie drgnęły.

Wstrzymałam oddech, kiedy lęk poprowadził skostniałe palce po moim kręgosłupie. Czy Upadły właśnie wlazł mi do głowy? Panika wbiła pazury w moją klatkę piersiową i z zamiarem pozbawienia tlenu, szarpnęła za wnętrzności.

To wtedy poczułam, jak z zakamarków mojego umysłu wydostaje się coś mrocznego. Coś, co barwiło na czarno płynącą w moich żyłach krew. Nie panowałam nad kącikami ust, gdy te powędrowały ku górze, jakby obce oblicze przejęło moją twarz.

Przyciągnęłam za szyję? Zapytałam w myślach.

Mimo, że nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, Morv znalazł się przy nas. Sapnęłam, kiedy chwycił mnie za gardło i odwrócił w swoją stronę tak, bym mogła spojrzeć prosto w jego otoczone piorunami źrenice.

- Chętnie zostawię na twojej swój własny ślad. - Zimny ucisk skórzanej rękawiczki był niczym w porównaniu do iskier, które próbowały przeszyć gruby materiał.

Upadły zacisnął mocniej palce, blokując przepływ krwi w pulsujących pod nimi tętnicach. Gdyby chciał, mógłby zakończyć moje istnienie w jednej, krótkiej chwili. Z jakiegoś powodu jednak nie wcielał w życie natrętnych myśli. Zupełnie, jakby u celu naszej podróży czekała na mnie wystarczająco surowa kara. Upadły nie miał za to problemu z podduszaniem ludzi do utraty przytomności.

Wyglądało na to, że Nair nie zamierzał powstrzymywać swojego brata. Stojąc tuż obok, patrzył jak ja i Morv siłujemy się na spojrzenia.

- Innym razem - wtrącił wreszcie, unosząc wzrok w stronę chaty, gdzie wcześniej zamknięte drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem.

Światło kominka ujawniło stojącą w progu postać, ale tańczące przed moimi oczami mroczki, nie pozwoliły mi przyjrzeć się jej lepiej. Zacisnęłam pięści, gotowa użyć siły, żeby uchronić się przed utratą kontaktu z rzeczywistością.

- Sliga. - Nair kiwnął w stronę wyraźnie zgarbionej sylwetki.

Morv wreszcie odwrócił wzrok i przywitał się bez słowa. Dopiero wtedy puścił moją szyję. Zamrugałam w próbie pozbycia się czarnych plam z pola widzenia. Bezskutecznie. Ziemia pode mną zakołysała niebezpiecznie, ale wtedy ten złapał moje przedramię. Nie pozwolił, żebym upadła, by w następnej chwili poprowadzić nas w kierunku chaty.

Stary dom w lesie, według Naira miał być miejscem odpoczynku, lecz bardziej przypominał chałupę, w której nierozważni wędrowcy kończyli upieczeni w piecu. Nawet stojąca na szczycie zaśnieżonych schodków gospodyni, przywodziła na myśl postać wyciągniętą prosto z najmroczniejszej bajki. Podparta na kiju, który sięgał jej do ramienia, starucha wyglądała jak szkielet ukryty pod grubą warstwą łachmanów i luźnej skóry. Jej zamglone oczy zdawały się wypatrywać energii życiowej, zmieniając dźwięk zgrzytającego pod nami śniegu w gruchot łamanych kości.

Nabrałam ochoty, żeby wrócić na konia, ale kiedy stanęliśmy u podnóża schodów i światło kominka dosięgło naszej trójki, pomyślałam o czekającym w środku cieple. Tylko wciąż trzymająca moje ramię dłoń, powstrzymywała mnie przed skuleniem się z zimna. Już dawno przestałam czuć palce u stóp, przez co wiedziałam, jak pilnie potrzebowałam ciepła płomieni. Nawet kąpiel w stojącym na ogniu wiedźmowym kotle, brzmiała teraz całkiem nieźle.

Starucha stuknęła kosturem o deski i zniknęła bez słowa we wnętrzu chaty. Musiało to być pozwolenie na wejście. Pociągnięta na zdrętwiałych nogach, ledwo pokonałam wąskie stopnie, które po trzech długich susach zaprowadziły nas przed otwarte na oścież drzwi. Gdy przekroczyliśmy próg i ciepło musnęło moją twarz, miałam ochotę westchnąć z ulgą, dopóki nie rozejrzałam się po niewielkiej izbie.

To nie płomienie tańczyły w ceglanym kominku. Nad pustym paleniskiem unosiła się miniaturowa wersja zorzy polarnej. Jaśniejsza od tej, która przywitała nas po drugiej stronie Zasłony, falowała żółto-czerwonymi barwami, które uwalniały ciepło prawdziwego ognia. Nie wypełniały one jednak wnętrza zapachem palonego drewna. Dym, który widziałam wcześniej, unoszący się z komina, musiał być zatem zwykłą parą.

Przed kominkiem stał drewniany fotel, obrzucony grubym kocem, a obok niego mały stolik. Były to jedyne, zwyczajne elementy tego wnętrza. Cała reszta salonu wyglądała jak nora czarownicy. Wypełniona składnikami, które nie przypominały niczego, co można było znaleźć w świecie ludzi, pachniała mokrym drewnem, kurzem i ziołami.

Dziwaczne korzenie grzały się na regałach po bokach kominka. Część z nich przywodziła na myśl twardniejącą lawę, podczas gdy inne aż za bardzo kojarzyły się z wypełnionymi krwią tętnicami. Półki na ścianach obok dźwigały ciężar przeróżnych kamieni i minerałów. Jedne miały barwę kruczych piór, inne były zielone jak lasy iglaste. Największe, czarne niczym węgiel w ciepłym świetle lśniły drobinkami srebra. Przyjrzałam się kolekcji zasuszonych kwiatów i ziół, która zwisywała z sufitu nad nimi, kiedy głos Naira przyćmił ogrzewające mnie światło.

- Mamy problem.

Upadły patrzył w stronę niewielkiego korytarza, z którego z zawiniątkiem w dłoni wyłoniła się staruszka o włosach białych jak śnieg. Kobieta mruknęła coś pod nosem tak, jakby ten poinformował ją o czymś, o czym ona wiedziała z chwilą, z którą stanęliśmy przed chatą.

Podeszła bliżej, stukając kijem o drewnianą podłogę. Całkowity brak emocji próbował wygładzić jej pomarszczoną twarz, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że niewidome oczy staruszki obserwowały mnie uważnie. Nie wyglądała ona na ani odrobinę zlęknioną, mimo że stojące po moich bokach ponure sylwetki, onieśmielały nawet unoszącą się w kominku zorzę. Obojętna na cienie rosnące w kątach izby, zatrzymała się przede mną. Gdy machnęła w powietrzu dłonią, jakby chciała pozbyć się ulatującej między nami strużki dymu, ciężar na moich plecach powrócił.

Syknęłam w odpowiedzi na piekący ból, który pociągnął mnie ku podłodze. Gdybym nie, to że Morv wciąż trzymał moje przedramię, pewnie padłabym na kolana. Nie miałam siły dźwignąć ponad ziemię nagle zmaterializowanych skrzydeł, tak jakby ich niewidzialność, była tylko tymczasowym znieczuleniem. Zamiast tego opadły one bezwładnie wzdłuż moich pleców, wcale nie zmniejszając uczucia przypalania żywcem.

Zacisnęłam zęby i uniosłam głowę, żeby spojrzeć wiedźmie w twarz. Kobieta puściła kostur, który posłusznie został u jej boku i rozwinęła kawałek trzymanego przez siebie materiału. Garść małych, kruczoczarnych kamieni zagrzechotała w jej dłoni.

- Głupcy... - odezwała się. - Powinniście byli przylecieć, a nie tracić czas na przejażdżki - skarciła Upadłych, brzmiąc przy tym dokładnie tak jak ktoś, kto zdążył przeżyć cały wiek... albo dwa.

Znowu machnęła ręką, z niezadowolonym mlaśnięciem odganiając trzymającą mnie dłoń. Morv nie puścił od razu i gdybym nie wiedziała lepiej, pomyślałabym, że pozwolił mi przygotować się na utratę podparcia. Dałam z siebie wszystko, by nie upaść na deski, kiedy staruszka wcisnęła w moją dłoń trzymane przez siebie kamyki.

W jednej chwili ból wyparował. Zaskoczona wyprostowałam plecy i przyciągnęłam do siebie skrzydła, których ciężar nie był już nie do zniesienia. Spojrzałam na kamienie w mojej dłoni strzelające serią niewielkich iskier, ale zanim zdążyłam zareagować na ich rosnące ciepło, kamyki zniknęły w czarnym dymie, który zaraz rozpłynął się w powietrzu.

- To nie pomoże na długo. - Tym razem Wiedźma zwróciła się do mnie. - Potrzebujesz gorącego jedzenia i jeszcze gorętszej kąpieli - powiedziała, po czym tak po prostu odwróciła się i ruszyła w głąb korytarza.

Miałam zapewne podążyć w ślad za nią, ale choć podzielałam zdanie staruchy, zostałam w miejscu. To nie mój stan fizyczny musiał być problemem, o którym wspomniał jeden z moich porywaczy. Zgadywałam, że miało to coś wspólnego ze śladem dłoni na szyjach Upadłych.

- Wiem, że chętnie odpoczniesz też od tej dwójki - dodała kobieta, znikając w ciemnościach.

Nair uśmiechnął się lekko, ale gdy mrugnęłam wszelkie oznaki emocji na powrót zniknęły z jego twarzy. Gdy zaczął rozpinać płaszcz, zdałam sobie sprawę, że Morv zdążył oddalić się w najciemniejszy kąt izby.

Możesz spróbować. Usłyszałam w myślach jego głos.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro