Rozdział 37

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jakiś czas stałam w bezruchu. Wpatrywałam się w ciemność, która pochłonęła las, gdy księżyc zniknął za chmurami. Tak samo jak on miałam ochotę ukryć się gdzieś, gdzie mogłabym uciec od zapachu lawendy. Morv zniknął, ale moją sypialnię wciąż wypełniała woń, przez którą nie potrafiłam uspokoić bicia serca.

Oddech Valakhiego nie chciał opuścić moich płuc. Nie ważne ile głębokich wdechów wzięłam, cały czas czułam słodki smak powietrza, które przed chwilą musnęło moje usta. Sprawiło, że wargi mrowiły mnie, tak samo jak obojczyk rozgrzany od dotyku, którego nie wiedziałam, że tak bardzo pragnęłam.

Kiedy w końcu odzyskałam władzę nad nogami, przyłączona do sypialni łazienka była moim pierwszym celem. Musiałam zmyć z siebie wodę z jeziora. Spróbować ostudzić skórę i pozbyć się zapachu, który bez wątpienia nie pozwoliłby mi zasnąć.

Wszystko w murach zamku miało odcienie czerni i srebra, jednak w sąsiadującym z moim pokojem pomieszczeniu zdecydowanie przeważało to drugie. Nie tylko z tego powodu gościnna łazienka nie wyglądała jak łaźnia przy sypialniach braci. Znacznie mniejsza składała się z okrągłej wanny, stojącej pod ścianą najdalej od wejścia. Po drodze do drzwi na srebrnych płytkach leżał czarny, podłużny dywanik, który miał dodawać wnętrzu bardziej przytulnej atmosfery. Na lewo znajdował się zlew z wielkim lustrem w gotyckiej ramię. Na prawo osadzona została część toaletowa.

Jak w każdym pomieszczeniu w zamku, w którym do tej pory byłam, tutaj też mrok przeganiały srebrne płomienie. Trzy świece stały na półce nad wanną i dwie po obu stronach lustra. Z ciekawości rozejrzałam się za włącznikiem światła. Skoro byliśmy w świecie ludzi, musiała dotrzeć tutaj elektryczność. Kruki najwyraźniej wolały jednak bardziej średniowieczny klimat, bo nie znalazłam żadnego przełącznika. Z resztą, na suficie brakowało miejsca na żyrandol. Pozostało mi mieć nadzieję, że w kranie płynęła ciepła woda.

Gdy odkręciłam kurek nad wanną, zauważyłam, że żyły, które pojawiły się na moich rękach pod powierzchnią Samotni, zniknęły. Zdopingowana dotykiem gorącej wody, która po chwili popłynęła z kranu, nabrałam odwagi, żeby spojrzeć na własne odbicie w lustrze.

Na widok fioletu odetchnęłam z ulgą. Moje oczy nie były dłużej czarne. Tatuaż na szyi również przestał się mienić, lecz zaschnięta woda z jeziora pozostawiła na skórze zacieki, od których przewróciło mi się w żołądku. Za bardzo przypomniała ślinę zmor o wygniłych twarzach.

Przyklejone do ciała ubrania odchodziły jak druga skóra. W pośpiechu zapomniałam sprawdzić temperaturę wody, która parowała tak bardzo, że powietrze w łazience zaczynało przypominać te, unoszące się w lasach dookoła zamku. Powinnam była poczuć na skórze gorąco. Zamiast tego otoczyło mnie przyjemne ciepło. Blada cera nawet nie zaczerwieniła się, kiedy usiadłam w kąpieli.

Moje mięśnie zdecydowanie potrzebowały odpoczynku. Brodzenie w smolistej cieczy zmęczyło je prawie tak samo jak rozładowania elektryczne, którymi przeszywał najmniejszy kontakt z ciałem, któregoś z braci. Bliskość Dowódców budziła tę samą sensację, lecz podczas gdy Nair swoim dotykiem chciał pokazać mi, jak silne działanie miała na nas Nić, jego brat pragnął mnie ukarać.

To Morv był tym, który bardziej stronił od dotyku. Bliskości mającej niewiele wspólnego z walką. On jako jedyny ostrzegł mnie przed dotykaniem Valakhich. Gdy pierwszy raz znalazłam się w samochodzie braci, powiedział mi, że nie chciałabym go dotknąć. Siedząc w parującej kąpieli, w której moje ciało jeszcze intensywniej pachniało lawendą, niczego nie pragnęłam bardziej.

Powietrze uszło z płuc na wspomnienie tego, co tak niedawno wydarzyło się w sypialni obok. Wciąż czułam, to w jaki sposób Morv chwycił mój warkocz. To jak dotknął wargami mojej skóry. Sięgnęłam palcami do obojczyka, po którym jeszcze przed chwilą prześlizgnął się język Kruka. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś takiego. Nawet, kiedy w książkach trafiałam na sceny, od których piekły policzki. Gdy myślałam o Dowódcach Kruków po moim ciele spływała lawa. Kula gorąca kumulowała się w najniższych partiach brzucha, ociekając jak topniejący metal.

Poderwałam się, gdy woda dotarła do brzegów wanny. W porę zakręcając kran, postanowiłam skupić myśli na rozpleceniu warkocza i umyciu włosów.

Na półce pod tą ze świecami czekał szampon i mydło. Odkręciłam buteleczkę z tym pierwszym. Powąchałam zawartość, jakbym mogła rozpoznać w ten sposób, czy Erieen dolała do środka czegoś żrącego. Szampon pachniał niegroźnie, jak jeden z tych, które można było znaleźć w pokojach hotelowych.

Dokładnie umyłam włosy i namydliłam skórę na całym ciele, by nie pozostał na niej najmniejszy ślad po kąpieli w jeziorze. Po wyjściu z wanny owinęłam najpierw włosy jednym z dwóch ręczników, które leżały złożone w kostkę na przeznaczonym dla nich stołku. Osuszając większym ciało, zlokalizowałam ciepłe kapcie pozostawione obok drzwi.

Erieen postarała się przygotowując dla mnie oba pomieszczenia. Nie licząc okropnej różanej woni, którą na początku pachniała sypialnia.

Zanim opuściłam łazienkę, uwolniłam włosy ze zbyt ciężkiego turbanu. Ręcznik na ciele zamieniłam na szlafrok, który tak samo jak kapcie czekał przy wyjściu.

Jeszcze przed chwilą jedynym źródłem światła w pokoju był stojący przy łóżku świecznik, lecz w trakcie mojej kąpieli księżyc postanowił znowu wyjrzeć zza chmur. Jego łuna wpadła przez drzwi balkonowe na środek pomieszczenia, dokładnie tam gdzie Morv teleportował nas dzięki swojej mocy. Gdzie trzymał mnie w rękach i sądził, że przez cały czas myślałam tylko o tym, by wydostać się z jego uścisku.

Zapewne wkrótce Nair miał dowiedzieć się o naszej małej wymianie oddechów. Bracia na głos kierowali do siebie tylko krótkie zdania albo pojedyncze słowa, ale na pewno nieustannie dzielili się własnymi myślami. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby właśnie magiczna telepatia była ich głównym sposobem komunikacji. W świecie, w którym cienie potrafiły słuchać, zwykłe szepty nie wystarczały, by utrzymać sekrety.

Wiedza, że byłam jedyną istotą, która miała szansę usłyszeć ich myśli, może nawet poznać Valakhich od strony, której nie znał nikt inny, przyspieszyła moje krążenie. Im więcej czasu spędzałam z Dowódcami, tym bardziej pragnęłam poznać ich lepiej. Nie byłam jednak pewna, czy przez cały czas patrzyłam na tę ciemną stronę księżyca, za którą ukrywał się srebrzysty blask, czy tylko myliłam znajomy kształt z bezkresem czarnej dziury.

Przeczytanie księgi Zakonu Kruków było pierwszym krokiem do zrozumienia, z kim tak naprawdę miałam do czynienia.

Zanim weszłam na łóżko, postanowiłam znaleźć sobie, jakieś ubranie. Właśnie wtedy moja wdzięczność dla Erieen prysła jak bańka mydlana. Gdy otworzyłam komodę w pierwszej szufladzie czekał na mnie liścik od białowłosej, zapisany starannym, kaligraficznym pismem.

Skoro Dowódcy sprowadzili sobie mieszańca do zabaw, powinien on ubierać się adekwatnie do swojej roli.

Pod spodem leżało kilkanaście zestawów, koronkowej bielizny i pończochy. W szufladzie poniżej znalazłam jeszcze więcej czegoś, co dla mnie wyglądało jak skrawki materiałów i plątanina cienkich sznureczków. W przedostatniej szufladzie idealnie poskładane czekały jedwabne i króciutkie koszule nocne, a na samym dole gorsety. Wszystko czarne i pachnące różami.

Z zaciśniętą szczęką podeszłam do szafy, która przywitała mnie widokiem skąpych sukienek i wysokich szpilek. Z każdym przesuniętym wieszakiem czułam, jak lód wdziera się do żył i nim się zorientowałam moja zaciśnięta na jednej z kreacji pięść, zostawiła w czarnym materiale wielką, wypaloną dziurę.

Wróciłam do łazienki. Przez następne pół godziny zajęłam się praniem swoich ubrań, by później wykręcić wszystko najlepiej, jak mogłam i wywiesić na balkonie z nadzieją, że wiatr nie zwieje niczego z murku prosto w przepaść.

Usiadłam na łóżku i uśmiechnęłam się krzywo. Nigdy nie pomyślałabym, że do listy określeń, które zostały skierowane w moją stronę przyjdzie mi dopisać „mieszaniec do zabaw". Białowłosa mogła wybrać bardziej dosadne słowo na „K", ale najwyraźniej lojalnie trzymaliśmy się klimatów bardziej średniowiecznych.

Erieen wiedziała o mnie tylko tyle, że w moich żyłach płynęła krew człowieka i Upadłego. To wystarczyło, żeby znienawidziła mnie, zanim zdążyłyśmy chociażby na siebie spojrzeć. Coś podpowiadało mi jednak, że za jej nienawiścią kryło się znacznie więcej, niż niechęć do mieszańca.

Zanim wróciłam do czytania księgi, spojrzałam na smartfona. Zegarek na ekranie wskazywał chwilę po północy, a w powiadomieniach czekał SMS od Mii dostarczony kilka godzin wcześniej.

„Przeczytałaś księgę?"

Nie próbowała do mnie dzwonić. Wiedziała, że lepiej byłoby, gdyby Kruki nie dowiedziały się, że miałam ze sobą telefon. Ja natomiast byłam prawie pewna, że Morv bez rozglądania się po moim pokoju, jakimś cudem zauważył nie tylko starą księgę.

„Jeszcze nie. Byłam popływać w jeziorze." Odpisałam, na co Mia odpowiedziała ciągiem znaków zapytania.

Odłożyłam komórkę i podniosłam ciężki tom. Potrzebowałam chwili, żeby pobudzić szare komórki i znaleźć fragment, na którym skończyłam poprzedniego dnia. Nie potrafiłam jednak skupić się na czytaniu. Co jakiś czas musiałam wracać do poprzedniego zdania, bo moje myśli nieustannie zalewały obrazy czarnej wody, wytatuowanych torsów, migoczących gwiazd i świateł zorzy. Widziałam uśmiechniętą twarz mamy i tajemniczą postać mojego ojca.

W skupieniu nie pomagał też fakt, że cały czas czułam w powietrzu słabnącą woń lawendy.

Drgnęłam, kiedy rozległo się pukanie. Zsunęłam stopy na podłogę, ale ominęłam kapcie. Nie chciałam, żeby spowalniały mnie, gdyby na korytarzu czekała Erieen z bronią na mieszańca. Wyobraziłam ją sobie z mieczem albo kuszą, chociaż może tak jak Ward i Elizabeth reszta Kruków też preferowała broń palną.

Pokonując odcinek do drzwi, poprawiłam szlafrok i wyprostowałam plecy. Pozostało mi polegać na wyostrzonych po przemianie zmysłach i mieć nadzieję, że unik przed kulą wcale nie był taki trudny. Nacisnęłam na klamkę.

Na widok Satorii moje usta same drgnęły w uśmiechu.

- Hej. - Dziewczyna nie miała na sobie swojej skórzanej ramoneski. Na jej czarnej koszulce rozpoznałam logo jednego z zespołów, które dawniej słuchałam. - Kładziesz się spać? - Spojrzała na mój szlafrok.

- Nie - zaprzeczyłam, choć w pierwszym odruchu moja głowa kiwnęła na tak. Przywykłam do udawania przed Ianem i Sarą, że bardzo lubiłam spanie.

- To dobrze. Dla nas północ, to jak dla innych samo południe. - Jej uśmiech miał w sobie nutę czegoś nikczemnego. - Niedługo siadamy do obiadu, zejdziesz?

- Tak - odpowiedziałam, zanim zdążyłam pomyśleć. Moje ubrania były mokre.

- To nie jest test na prawdę i fałsz. - Satoria zaśmiała się, kiedy ruchem głowy znowu niechcący zaprzeczyłam padającym z moich ust słowom. - Jeśli wolisz zostać w pokoju, Erieen chętnie przyniesie ci kawałek pieczeni.

- Zejdę - odparłam. - Potrzebuję tylko chwili.

- Super. - Dziewczyna wyprostowała się zadowolona.

Gdy ruszyła w kierunku schodów, zamknęłam drzwi sypialni i odwróciłam się w stronę balkonu. Z pokonaną miną odnalazłam wzorkiem suszące się na murku ubrania. Gdybym nie była takim odludkiem, zapytałbym Satorię, czy nie mogłaby pożyczyć mi jakieś koszulki i spodni. Dziewczyna była nieco niższa ode mnie, ale zdecydowanie wolałabym odsłonięte kostki niż to, co oferowały wiszące w szafie stroje.

Nie byłam wrogiem sukienek. Dawno temu nawet marzyły mi się gotyckie suknie idealne do spacerowania po cmentarzach. Tamte kreacje miały jednak niewiele wspólnego z tym, co zostawiła dla mnie białowłosa. Cóż, mogłam cieszyć się, że kobieta postawiła chociaż na czerń. Gdybym znalazła, w którymś z mebli róż lub czerwień, prawdopodobnie spopieliłabym więcej niż kawałek sukienki.

Wróciłam do łazienki, gdzie rozczesałam częściowo suche już pasma pozostawioną przy umywalce szczotką. Od zawsze miałam raczej proste włosy, ale po tym, gdy ich czerń nabrała srebrzystej poświaty, zaczęły one układać się w fale, jakby każde mycie było dla nich wyjściem do fryzjera.

Fiolet moich tęczówek wciąż iskrzył jak posypany brokatem, a usta zdawały się jeszcze bardziej czerwone niż sprzed przemiany. Nawet rzęsy wyglądały na dłuższe i ciemniejsze, jakby obudzenie mocy Valakhich przypominało przemianę w wampira.

Odwlekałam ponowne otwarcie szafy. Wyszłam na balkon upewnić się, że pranie wciąż było mokre. Tak jak się obawiałam skarpetki zdążyły odfrunąć w siną dal, porwane przez wiatr prosto w kłęby mgły, która snuła się pod murami zamku. Bielizna na szczęście spadła na drugą stronę. Wolałam zapobiec większym stratom, więc zabrałam resztę ubrań i wróciłam z nimi do pokoju. Rama w nogach łóżka, musiała tymczasowo robić za suszarkę.

To przy niej na podłużnej pufie leżało zawiniątko, w którym znajdował się mój sweter. Koszula Morva była tylko trochę wilgotna, ale i tak wylądowała obok reszty schnących rzeczy. Pamiątkę po mamie położyłam koło księgi.

Powoli, jakbym zaglądała do otwartej trumny, stanęłam przed komodą i uchyliłam górna szufladę. Potrzebowałam chwili, żeby znaleźć coś co składało się z odrobiny większej ilości materiału w stosunku do koronki. Wszystko wciąż miało metki, na których widniały nazwy marek w języku francuskim. Większość kompletów zdawała się być w moim rozmiarze.

Po komodzie przyszła pora na szafę. Zignorowałam wszystkie krótsze sukienki i ściągnęłam z wieszaków cztery, które sięgały aż do podłogi. Rozłożyłam je na łóżku i cofnęłam się kawałek.

Miałam przed sobą kreacje idealne na kolację z szefami mafii. Odsłonięte ramiona, głębokie dekolty i opinający krój, który podkreślał każdą krągłość. Skąpe, ale jednocześnie eleganckie.
Zdecydowałam się na tę z najbardziej odsłoniętymi plecami, bo tylko ona nie miała dekoltu wyciętego aż do pępka. Jego zaokrąglony kształt kończył się nieco grubszymi ramiączkami, które zdobił delikatny błysk srebrnej nici.

Miękki materiał sukienki w kontakcie ze skórą przypominał muśnięcia piór. W wysokim lustrze, który stał obok drzwi, wyglądał na równie czarny, co oczy Valakhich. Dopasowany krój nie ograniczał ruchów, ani pojemności płuc. Nie do końca tak ubrałabym się na obiad z Zakonem egzorcystów i zabójców Demonów, ale wcale nie czułam się jak w dziwacznym przebraniu.

Pierwsze, lepsze pończochy wystarczyły, by zapobiec otarciom, które bez skarpetek fundowały ciężkie trapery. Zamierzałam swetrem zasłonić przesadnie wyeksponowane plecy, lecz gdy przy wiązaniu butów wisząca na drewnianej ramie koszula zsunęła się na pufę, zmieniłam zdanie.

Jedwabny materiał o wiele bardziej od wełny pasował do tego, który opinał moje ciało. Ubranie koszuli Morva subtelnie dałoby do zrozumienia, że miałam gdzieś, co Kruki mówiły za moimi plecami. Nie byłam już tą samą Liv, która na zaczepki reagowała odwróceniem wzroku i zagłuszaniem hałasów muzyką. Nie wiedziałam, dlaczego to akurat w moich żyłach płynęła kropla krwi pradawnych istot, lecz zamierzałam wziąć z nich przykład i przestać biernie obserwować, jak zalewa mnie szambo. Nie mogłam pozwolić, żeby białowłosa pomyślała, że stłamsiła mnie, tak jak nie raz próbowali zrobić to moi rówieśnicy.

Otoczona zapachem lawendy poczułam się jak po kieliszku wina. Zostawiłam rozpięte guziki i podwinęłam rękawy, próbując zwalczyć gorąco, które dosięgło moich policzków. Każde muśnięcie kołnierza o obojczyk przypominało mi dotyk ust Morva. Rozkojarzało na tyle, że nawet nie zauważyłam, kiedy znalazłam się przed otwartymi na oścież drzwiami jadalni.

Zanim pokonałam próg, kilka par czarnych oczu przeskoczyło w moją stronę. I dwie pary srebrnych.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro