Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pęd powietrza przyniósł nieco wytchnienia od smalącego słońca. Wiatr pozbył się kawałków gałązek i igieł z moich włosów. Mia nie oszczędzała swojej maszyny i zaledwie po paru minutach jazdy, byłyśmy już na drodze dojazdowej, która prowadziła na szczyt wzgórza. Koła skutera zwolniły, kiedy wjechałyśmy na żwir, ale nie ustąpiły, dźwigając pod górę nasz ciężar. Wkrótce zza drzew wyłoniły się szare mury posiadłości.

- Dzięki - rzuciłam, gdy tylko zajechałyśmy pod schody kamiennej werandy.

Zeskoczyłam z motorynki. Musiałam zadzwonić na policję. Powiedzieć o dwójce szaleńców grasujących w lasach na wzgórzu.

Wpadłam do salonu, gdzie mój telefon grzecznie czekał na chwilę takie jak ta. Odblokowałam ekran, ale nagła myśl sprawiła, że otworzyłam przeglądarkę. Wirus układu nerwowego Blackriver. Wpisałam hasło i otworzyłam jeden z pierwszych artykułów.

Droga przenoszenia: ślina lub krew zarażonego.
Objawy: Gorączka, halucynacje, zmiany nastroju, agresja.

Zastygłam, gapiąc się w komórkę. Nawet nie zauważyłam, że Mia weszła za mną do posiadłości przez drzwi, które w pośpiechu zostawiłam szeroko otwarte.

- Łał - westchnęła, kiedy jej spojrzenie omiotło wnętrze salonu od ciemnej podłogi aż po sufit.

Strzeliste sklepienie na chwilę skupiło całą jej uwagę. Ozdobione łukami i misterną rozetą, zwieńczone było czarnym żyrandolem, który u każdego wzbudziłby zaintersowanie.

Chciałam jeszcze raz podziękować Mii za podwózkę i uprzejmie pokazać drogę do wyjścia, kiedy tuż za plecami dziewczyny pojawił się Ian.

- Witam - mruknął w czubek jej głowy.

Mia szybko odskoczyła na bok.

- Hej - odpowiedziała cicho, wycofując się bliżej mnie.

Ian nie patrzył w jej stronę. Zmarszczył brwi, zapewne bardzo ciekawy, gdzie poniosły mnie nogi. Miał na sobie zwykłą koszulkę i stare dżinsy, przez co nie wyglądał, jakby w ogóle opuszczał posiadłość. Potwierdzały to ślady kurzu, które zdradziły jednocześnie, gdzie powinnam była zacząć wcześniejsze poszukiwania.

- Ten wirus... - odezwałam się, zanim chłopak zdążył otworzyć usta. - Sara wie, skąd się wziął?

- Tak - odparł krótko.

Zacisnęłam palce na telefonie. Oczywiście. Lekarka i jej syn widzieli więcej, tak samo jak moja mama i ja. Powinnam była dawno się tego domyślić. Już na samym początku zauważyłam w ich oczach zrozumienie, którego nie zaznałam od nikogo wcześniej. Tylko że ani ja, ani moja mama nie potrafiłyśmy władać żywiołami.

Po raz pierwszy od dawna zaczynałam czuć prawdziwe przerażenie. Przywykłam do złych snów, do widoku istot z zaświatów, jednak wolałabym diagnozę choroby psychicznej niż świadomość, że coś co nigdy nie powinno było przedostać się do naszego świata, żerowało na żywych. Zatruwało nie tylko ciała, ale i umysły niewinnych ludzi.

- Czego chcą? - Zdołałam wydusić.

Ian wszedł do salonu. Przeczesując włosy palcami, zabierał z czoła krótsze pasma. Pewnie zastanawiał się, ile może powiedzieć w obecności mojej nowej... jedynej koleżanki.

- Nie wiemy, dlaczego potępieńcy atakują ludzi.

Nie zareagował na głośne westchnięcie, które wydostało się z ust Mii. Stanął tuż przede mną, żeby upewnić się, że słuchałam go uważnie.

- Liv... - zaczął. - Musisz być ostrożna, to bardzo ważne. Nie tylko ze względu na... tę chorobę.

- Dlaczego?

Od natłoku myśli zaczynało kręcić mi się w głowie. Nie dość, że przeklęte zmory szwendały się po Blackriver i zarażały ludzi cholera wie czym, to nie miałam najmniejszego pojęcia, kim tak naprawdę był on i Sara. Ile wiedzieli o tym, co spotkało moją mamę?

- Odsyłając potępionych do otchłani, możesz zwrócić na siebie uwagę, czegoś gorszego... znacznie gorszego - ostrzegł.

Zacisnęłam szczękę, kiedy czerwone ślepia wyłoniły się z moich wspomnień, ciągnąc za sobą echo krzyku.

- Jak demona, który zabił moją mamę? - zapytałam, ignorując dźwięk wstrzymanego oddechu, który wydostał się zza mojego ramienia.

Ian przeskoczył wzrokiem między moimi źrenicami, tak jakby widział w nich więcej, niż ja sama.

- Gorzej - mruknął.

*

   Słońce zaczęło znikać za wzniesieniami. Jego czerwone promienie przeszyły szpiczaste korony drzew i dosięgły okna sypialni, z którego wykąpana i owinięta kocem obserwowałam linię lasu. Czułam się jakbym przebiegła maraton. Taki, w którym udział brały też głodne wilki.
Wątpiłam, żebym jeszcze kiedyś wybrała się na spacer w tamtym kierunku... albo gdziekolwiek indziej. Gdyby tylko siedzenie za zamkniętymi drzwiami, mogło uchronić kogokolwiek przed plagą stworów nie z tego świata...

Mia wyszła, kiedy Ian rozkazał mi coś zjeść i pójść spać. Powiedział, że zadzwoni do Sary i zapyta, czy do szpitala przyjęto dwójkę nowych zakażonych, którzy w gorączce błądzili po lesie. Miał też dać znać policji, jeśli kobieta i mężczyzna nie zostali odnalezieni.

Mieszaniec. Powtórzyłam w myślach. Tak samo zwrócił się do mnie czerwonooki demon w noc, kiedy po raz pierwszy dotknęłam potępionego ciała. Moje dłonie zmieniły w popiół potwora, który odebrał mi jedynego rodzica i najlepszą przyjaciółkę. Od tamtej pory zaczęłam widzieć w ciemnościach rzeczy, które napędzały koszmary.

Może te cholerstwa nazywały mnie tak, bo moja mama miała dar, a tato nie. Oboje byli bardzo młodzi, kiedy się poznali. Chociaż pochodzili z dwóch różnych światów, zakochali się w sobie bez pamięci. Rodzina mamy, jedna z tych pobożnych tylko poza domem, była dość biedna. Mama musiała szybko pójść do pracy, żeby mieli co jeść. Tato pochodził ze znacznie bogatszego domu, z rodziny o statusie rodu królewskiego. Tak tłumaczyła mama. Wielkie pałace, drogie auta i interesy ważniejsze niż najbliżsi.

Rodzice chcieli uciec. Znaleźć swoje własne miejsce na ziemi i tam zbudować wspólną przyszłość. Nigdy jednak nie poznałam ojca. Zmarł, zanim przyszłam na świat. Nie miałam żadnych zdjęć, dzięki którym wiedziałabym, jak wyglądał. Mama mówiła, że to do niego byłam podobna. Miałam jego kruczoczarne włosy i błękitne oczy. Rysy, które nie potrafiły kamuflować żadnych emocji. Nawet, to jak się poruszałam, zawsze przypomniało mojej mamie jej pierwszą miłość.

Położyłam się, nie gasząc lampki i leżałam... i leżałam, nasłuchując każdego szmeru, każdego gwizdu coraz silniejszego wiatru. Możliwe, że już nigdy nie było mi dane zasnąć. W przeciągu dni moje życie z dramatu zmieniało się w chaos gatunków. Nie zdziwiłabym się, gdyby i tym razem nie było mi dane zobaczyć napisów końcowych. Jeśli nie zdołałby zabić mnie żaden demon, na pewno zrobiłaby to bezsenność.

Wolałam nie zostawiać niedokończonych spraw. Dosłownie wyskoczyłam z łóżka i wypadłam z pokoju, zapominając nawet o swetrze. Pomaszerowałam przez korytarz, ale kiedy uiosłam rękę, żeby zapukać do pokoju Iana, dotarł do mnie szmer cichej rozmowy.

Dźwięki niskie i ponure jak odległe grzmoty w pierwszej chwili zdawały się pochodzić z wnętrza ścian. Mogłam poczuć pod stopami ich powalony rytm.

Jeden głos był bardziej gniewny, pełen żaru grożącego totalnym zniszczeniem. Drugi chłodniejszy przypominał unoszącą się w powietrzu truciznę, od której nie było ucieczki. Razem tworzyły pomruk śmierci.

To ich obecność sprawiła, że ciemność rozproszyła się jak spłoszone stado nietoperzy. Zniknął wiecznie przyczajony w kątach mrok, pozostawiając po sobie tylko nieruchome kształty mebli i obrazów. Moje serce waliło jak opętane, kiedy ruszyłam w stronę schodów. Wszystko podpowiadało mi, że głosy te nie pochodziły z tego świata, a tym z którym rozmawiały, był Ian.

Pokonałam stopnie, jakimś cudem bezszelestnie, jakby nawet one zesztywniały z przerażenia. Na parterze migocząca z salonu poświata w parze z błyskami odległych piorunów, rzuciła długi cień na leżący w holu dywan. Na jego widok zatrzymałam się nagle, ogłuszona biciem własnego serca.

Ciemny kształt przypominał zarys ogromnych skrzydeł.

Nie zauważyłabym, że rozmowa ucichła, gdyby otchłańcze dudnienie nie przystało wibrować głęboko w moich trzewiach. Przyspieszyłam chcąc zobaczyć, z kim rozmawiał mój przyjaciel.

Kiedy wyszłam zza zakrętu moje spojrzenie wylądowało na plecach Iana, który wciąż miał na sobie te same ubranie, co oznaczało, że wcale nie kładł się spać. Chłopak zerknął na mnie przez ramię, a wtedy kolejna błyskawica podpowiedziała mi, gdzie powinnam była patrzeć.

Pod oknem daleko od wydobywającego się z kominka blasku, dwie postacie mignęły na tle burzy. Obie tak samo wysokie i smukłe jak lustrzane odbicia, zamroziły mnie w miejscu.

Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do otaczającego ich cienia zauważyłam, że nieznajomi byli niemal identyczni. Ubrani w kolory nocy o długich czarnych włosach i jasnej cerze, wyglądali na niewiele starszych od Iana. Ich twarze nie miały jednak w sobie ani odrobiny przyjaznego blasku. Dominujące spojrzenia oczu koloru deszczowych chmur przeszyły mnie, jak pioruny nocne niebo za ich plecami.

- Liv. - Ian przerwał ciszę, przypominając mi, że powinnam była oddychać. - Poznaj moich kuzynów. Nair i Morv postanowili wpaść z niezapowiedzianą wizytą.

W tonie jego głosu usłyszałam nerwowość, której nigdy wcześniej nie wychwyciłam. Strach?

Chłopak odwrócił się, stając między mną a naszymi gośćmi, jakby chciał osłonić mnie przed czymś, czego nie miałam szansy się spodziewać. Tymczasem ja przeskoczyłam wzrokiem między jednym bratem a drugim.

Pierwszy o oczach wypełnionych srebrnym płomieniem spiął brwi na powitanie. Jego spojrzenie groziło, że zmieni w proch każdego, kto odważy się podejść bliżej. Drugi jak cisza przed burzą obserwował mnie, źrenicami otoczonymi kłębami srebrnego pyłu. Kiedy się odezwał, dym w jego oczach zastygł, zatrzymując tym samym płynącą w moich żyłach krew.

- Witaj. - Skinął.

- W mieście jest hotel... - Ian zaczął, odwracając się w stronę wyjścia.

- Zostaniemy tutaj... kuzynie. - Nair, ten pierwszy opuścił skrzyżowane na piersi ręce i wyszedł z cienia.

Rękawy koszuli miał podwinięte, przez co mogłam zobaczyć czarne wzory, które pokrywały jego przedramiona. Tatuaże przedstawiały nieznane mi symbole i ptaki ulatujące z konarów obumarłego drzewa. Gałęzie te rozrastały się po skórze mężczyzny niczym ścieżki żył...

- Oczywiście. - Ian wykrzywił usta w nieszczerym uśmiechu, żeby zaraz zacisnąć zęby, kiedy zobaczył rysujące się na mojej twarzy emocje. - Liv, musisz odpocząć.

Chciałam zapytać kim... czym była stojąca przede mną dwójka, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Nie ze strachu, chociaż to on był głównym powodem tego, że nie mogłam poruszyć nawet palcem. Nie pomagał fakt, że miałam na sobie cienką koszulę nocną, a bijący z kominka blask nie robił nic, by przegonić chłód, który promieniował od naszych gości.

Widok dwójki zdawał się dziwnie znajomy. Jak zapach z dzieciństwa, którego nie dało się powiązać z żadnym konkretnym wspomnieniem, ale budził on falę uczuć, która przyspieszała bicie serca.

Nair przystanął obok mojego strażnika. Był od niego wyższy o dobrych kilka centymetrów, mimo że Ian nie należał do niskich osób. Niczym kruk wyniosły i ponury, nie pasował do sięgającego go teraz, ciepłego blasku płomieni.

- Przestały znikać? - Nie musiał patrzeć na moją rękę, żebym wiedziała o co pytał.

Zrozumienie w jego głosie kłóciło się z chłodem metalicznych tęczówek, który cały czas ostrzegał mnie przed choćby jednym niewłaściwym ruchem.

Kiwnęłam powoli, a wtedy Morv dołączył do dwójki, przyglądając się mi zza gęstych rzęs. Drugi kruk krążący nad padliną.

- Ma dzień, może dwa - odezwał się.

Ian stanął bliżej, bijącym od siebie ciepłem, próbując odmrozić mnie z miejsca.

- Do czego? - zapytał.

Nie umknęło mi to, w jaki sposób zacisnął szczękę. Tak, jakby w każdej chwili mógł rozpętać się chaos.

- Śmierci - odpowiedział tamten, nie spuszczając ze mnie pochmurnego spojrzenia.

- Mieszaniec nie przeżyje przemiany - dodał Nair.

- Mieszaniec? - wydusiłam.

Miałam wrażenie, że dudnienie w mojej piersi, rozeszło się po podłodze i zakołysało otaczającymi nas ścianami. Ian otworzył usta, ale nie usłyszałam, co mówił.

Skupione na mnie, dwie pary srebrnych oczu rozmazały stojące w salonie meble w hebanową abstrakcję. Morv przekrzywił lekko głowę. Podczas gdy jego źrenice zmroziły skórę na mojej twarzy, srebrny ogień w oczach drugiego brata buchnął w stronę Iana.

- Nie powiedzieliście jej?

Ton głosu Naira sprawił, że chłopak zacisnął pięści.

- To nie jest wasza sprawa - odparł.

Zacisnęłam wargi. Nie obchodziło mnie, że mogłam umrzeć prędzej niż później. Ian najwyraźniej zamierzał ukrywać prawdę, aż do końca. Prawdę, przez którą moja mama straciła życie.

Co do cholery oznaczało bycie mieszańcem, skoro nawet ona wolała, bym pozostała w nieświadomości?

Zawsze zdawałam się przyciągać zło. Jeśli lgnęło ono do mnie, jeszcze zanim przyszłam na świat, czy śmierć ojca, też była moją winą?

- Łap ją. - Morv warknął, kiedy czarne plamy przysłoniły mi wizję.

Zapomniałam oddychać.

Gorące dłonie nie pozwoliły, bym upadła. Nagrzane powietrze wypełniło moje płuca, lecz gdy odnalazłam wzrokiem pełne troski oczy, odepchnęłam się z całej siły.

- Co to znaczy, że jestem mieszańcem? - wysyczałam.

Najwyraźniej nawet moje ciało miało już dość kłamstw, a może to przez brak woli do życia, bo nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zatoczyłam się, tracąc kontakt z rzeczywistością, zanim mój tyłek zdążył zbić piątkę z podłogą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro