Rozdział 11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Warkot silnika zakłócił ciszę w mojej głowie. Z sekundy na sekundę coraz donośniejszy nakazywał wrócić do rzeczywistości, lecz mój umysł pozostawał otępiały. Słuchałam pracy pędzącej maszyny, zastanawiając się, czy znowu zasnęłam przed włączonym telewizorem, dopóki wydarzenia minionych dni nie mignęły mi przed oczami jak klatki z filmu.

Wspomnienie nieprzytomnego Iana leżącego w półmroku katedry, wreszcie poruszyło moim zdrętwiałym ciałem, jednak gdy tylko drgnęłam, do hałasu dołączył ból.

Jęknęłam mając wrażenie, jakby niewidzialna siła ścisnęła mi wnętrzności. Fala nudności ostatecznie wyrwała mnie z odrętwienia i zmusiła do otwarcia oczu, lecz jedyne co zobaczyłam to czerń skórzanego obicia.

Miałam na sobie moją koszulę nocną, stary sweter i trampki, ale czułam się tak, jakby strój ten wkrótce zastąpić miał czarny worek. Nic dziwnego. Nie sądziłam jednak, że w ostatnich chwilach życia przyjdzie mi walczyć z nudnościami, które będą próbować zmusić mój żołądek do wykręcenie się na drugą stronę.

Spróbowałam wstać. Udało mi się nawet odkleić od siedzenia, nim silnik znowu zawarczał, siłą przyspieszenia wgniatając moje plecy w oparcie. Po kilku oddechach wreszcie zdołałam usiąść. Odchyliłam głowę wciągając do płuc zapach burzy i lawendy.

- Gdzie jest Ian? - zapytałam z włosami przyklejonymi do twarzy.

Samochód, w którym się znalazłam, pędził samotnie po otoczonej lasem szosie. Zachodzące lub wschodzące słońce rozjaśniało niebo na tyle, bym mogła dostrzec zza przyciemnionych szyb iglaste gałęzie oraz dwie identycznie ponure sylwetki, zajmujące fotel kierowcy i pasażera.

- Co mu zrobiliście? - dodałam głośniej.

- Aniołek zakończył swoją wartę. - Nair odparł zza kierownicy, nie spuszczając wzroku z ciemniejącej jezdni.

Skrzydła dwójki zniknęły, co potwierdziło, że wróciliśmy do świata żywych. Blackriver i posiadłość Sary musiały zostać daleko w tyle, bo za oknami, ponad czubkami drzew pięły się skaliste wzniesienia, które do tej pory oglądałam ze znacznie większej odległości. Nie miałam pojęcia o istniejącej między nimi wąskiej przełęczy i znajdującej się na jej dnie krętej, opustoszałej drogi.

- Dokąd... - zaczęłam, ale wtedy kolejna fala bólu zgięła mnie w pół.

Przekonana, że za chwilę zwymiotuję krwią, spróbowałam skupić się na czymkolwiek, poza tym co się ze mną działo. W moich myślach na chwilę pojawiła się uśmiechnięta twarz mamy, lecz szybko zastąpiła ją, plująca szlamem czaszka.

- Potrzebujemy więcej czasu - zabuczał głos Naira.

Morv nie odpowiedział, lecz najwidoczniej zrozumiał ukryte w słowach brata polecenie. Zniknął w chmurze dymu, żeby w następnej sekundzie zmaterializować się na tylnej kanapie samochodu.

Zdrętwiałe kończyny nie pozwoliły mi odskoczyć tak szybko, jak bym chciała. Ostatkiem sił uciekłam w tył, ale udało mi się to tylko dlatego, że podmuch chłodnego powietrza na chwilę przegonił nudności. Rozwiewając włosy Morva, odsłonił zwróconą do mnie twarz, ostro zarysowaną szczękę i ucho ozdobione srebrnymi kolczykami.

- Oddychaj, bo znowu odpłyniesz - powiedział spokojnie, chociaż w mojej głowie myśli pędziły z prędkością mijanych przez nas drzew.

- Gdzie mnie zabieracie? - zapytałam, przyciskając plecy do drzwi.

Przyciągnęłam do siebie nogi, zamierzając wymierzyć Upadłemu kopniaka w brodę, jeśli ten spróbowałby znaleźć się bliżej.

Jego niewzruszone spojrzenie nie opuszczało moich źrenic, kiedy uniósł dymiącą dłoń.

- Nie zbliżaj się - ostrzegłam, wyciągając przed siebie ręce. - Bo zmienię cię w cholerny pył.

Upadły nie wyglądał na ani trochę zlęknionego. Może, dlatego że brzmiałam dokładnie tak jak dzieciak, który ubzdurał sobie, że posiada super moce. Mój głos teraz o parę oktaw za wysoki, chrypił coraz bardziej przez kwas żołądkowy, który musiałam ciągle przełykać.

- Uwierz mi, nie chciałabyś mnie dotknąć - odpowiedział Morv.

Jego oczy do tego momentu wyprane z emocji zaczęły przypominać obraz zbliżającej się burzy. Ich widok spowodował, że kolejny skurcz żołądka był bardziej jak ponure przeczucie. Przypomnienie, że powinnam była walczyć. Nie pozwolić, żeby dwójka zabrała mnie kolejny kilometr dalej na północ. Mama nie bez powodu stroniła od pasa gór. Pokryte wieczną warstwą śniegu, zamarznięte szczyty musiały przypominać jej o istotach, przed którymi chciała mnie chronić.

Samochód wpadł w kolejny zakręt, siłą ciążenia popychając Upadłego dalej ode mnie. Wykorzystałam ten moment.

Poderwałam się do fotela kierowcy i sięgnęłam na drugą stronę. Gdy tylko moje palce dotknęły szyi Naira, ten wyprostował się jak przeszyty prądem. Moja skóra zamrowiła zupełnie tak, jakbym wskoczyła do lodowatej wody.
Nie wiem jak, ale zdążyłam wyciągnąć rękę w stronę Morva, kiedy ten dopadł do mnie ułamek sekundy później. Gdy moja druga dłoń dosięgnęła jego gardła, dookoła nas wybuchły cienie.

Nagle znalazłam się w toni zamarzniętego jeziora. Nie potrafiłam poruszyć ciałem, ani otworzyć oczu. Mogłam tylko patrzeć na migoczące pod moimi powiekami gwiazdy. Srebrno- szmaragdowe refleksy znikały i pojawiały się w rytm dudnienia, które zapowiadało coś, przed czym nie dało się uciec.

Samochód wyleciał z drogi. Nair musiał zawczasu nacisnąć na hamulec, bo kiedy spotkaliśmy się z drzewem, uderzenie nie pozbawiło mnie świadomości. Wyrwana z dziwnego transu i napędzana adrenaliną chwyciłam za klamkę. Nie patrząc za siebie, otworzyłam tylne drzwi czarnego SUVa.
Podmuch lodowatego powietrza spróbował zatrzymać mnie w środku, ale dałam radę wyskoczyć na kamieniste pobocze. Na chwiejnych nogach popędziłam w stronę ciemnego gąszczu.

Las przypominał tą samą tajgę, do której zdążyłam przywyknąć w ciągu ostatnich lat, jednak tutaj powietrze pachniało śniegiem. Jego cienka warstwa oklejała buty, zastępując adrenalinę w moich żyłach drobinkami lodu. Nie wiedziałam, jak długo biegłam, zaciskając kostniejące dłonie, ale razem z uciekającą z ust parą, zbyt szybko opuszcza mnie determinacja. Wreszcie sięgające z ziemi korzenie stały się przeszkodą, której nie potrafiłam dłużej pokonywać.

Runęłam na ziemię prosto w ostre odłamki skał w tej samej chwili, gdy kolejne uderzenie rozrywającego bólu, wydusiło ze mnie urwany krzyk. Widocznie było mi pisane odejść w agonii.

Skulona zaczerpnęłam jeden z ostatnich wdechów, żeby nagle zatrzymać go w płucach, gdy zapach bzu przyćmił ból. Rozluźniłam zaciśnięte powieki, czując jak moje mokre od łez rzęsy zamarzają, gdy powoli uniosłam wzrok, prosto na stojąco nade mną postać.

Spowita mrokiem, ogromna i nieruchoma sylwetka przypominała posąg, dopóki podmuch wiatru nie poruszył jej spływającym aż do ziemi, czarnym płaszczem. Z szeroko otwartymi oczami patrzyłam, jak nieznajomy kuca obok, rozpraszając na boki kłęby ponurej mgły.

Śmierć. Wreszcie po mnie przyszła.

Wypełniając płuca słodkim zapachem, kiedy Mroczny Żniwiarz zbliżył dłoń do mojej twarzy. Spodziewałam się poczuć dotyk zimnych kości, ale muśnięcie, które starło łzę z mojego policzka, było niemal niewyczuwalne. Delikatne, jakbym miała w każdej chwili rozsypać się w proch.

Świat pociemniał, żeby po chwili rozbłysnąć czerwonymi iskrami, które rozeszły się po śniegu na wzór ukrytych pod ziemią korzeni.

Nagle razem z podmuchem wiatru potężna siła poderwała mnie ku górze. Zachłysnęłam się zimnym powietrzem, kiedy posłała moje ciało w stronę koron drzew, a potem jeszcze wyżej ku nocnemu niebu.

Zawisłam ponad lasem, patrząc prosto w pełnię krwawego księżyca, podczas gdy gniewne podmuchy nie przestawały targać moimi włosami. Serce, które miało wkrótce zakończyć swoją męczarnię, waliło w mojej piersi, zagłuszane przez szum drzew. Powinnam była czuć gasnące we mnie życie. Zamiast tego z każdą sekundą moje ciało robiło się coraz mniej odrętwiałe, krew coraz mniej zamarznięta.

Chociaż nogi dyndały mi dobre kilkadziesiąt metrów nad ziemią, po raz pierwszy od dawna poczułam się dobrze... naprawdę dobrze. Upadek z wysokości mógł jednak szybko i boleśnie zmienić ten stan.

Kiedy spojrzałam w dół, coś mignęło na obrzeżach mojej wizji. Zerknęłam za siebie, a wtedy to, co zobaczyłam sprawiło, że zaczęłam spadać.

Wielkie czarne skrzydła zatrzepotały chaotycznie za moimi plecami, co zapewne uchroniło mnie przed bardzo twardym spotkaniem z kamieniami. Jakimś cudem udało mi się wylądować najpierw jedną stopą na ziemi, dzięki czemu kolano, które wbiłam w podłoże, przetrwało uderzenie.

Podparta na dłoniach potrzebowałam chwili, żeby odzyskać ostrość widzenia na tonących w ciemnościach drzewach. Gdy wiszący nade mną księżyc wyjrzał zza chmur pozbawiona szkarłatu, srebrzysta kula rozjaśniła pusty gąszcz i uświadomiła mi, że byłam sama.

Ponury Żniwiarz zniknął, zabierając ze sobą zapach bzu, jakby wszystko to, co się przed chwilą wydarzyło nie miało miejsca. Tak samo skrzydła, które dopiero co wyrastały z mojego ciała. One też wyparowały. Nie czułam się jednak dłużej tak, jakbym umierała. Wręcz przeciwnie. Miałam wrażenie, że powstałam ze zmarłych.

Kiedy usłyszałam szmer kroków, wstałam na równe nogi, lecz zanim zdążyłam zdecydować, w którą stronę biec, Nair i Morv wyszli zza drzew. Ich oczy pełne piorunów zmierzyły mnie, tak jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy.

Chciałam zapytać o to, co się właśnie wydarzyło, ale wtedy Nair przeciął dzielący nas dystans. Uciekłam w tył uderzając plecami o pień drzewa, kiedy ten przysunął się tak, bym mogła spojrzeć głęboko w jego wypełnione gniewem źrenice.

- Nie masz pojęcia, co zrobiłaś - wysyczał.

Gdy uniosłam brodę, coś zamigotało w świetle księżyca, kierując moje spojrzenie niżej na jego szyje. Na tle znajdujących się tam wzorów, niebieskimi drobinkami iskrzył się odcisk mojej dłoni...

Wzięłam nerwowy wdech. Cokolwiek zrobił mój dotyk, najwyraźniej nie działał on na Upadłych tak jak na potępieńców.

- Obyś nie żałowała, że przeżyłaś przemianę.

Nair nachylił się, mroczną aurą przyciskając mnie mocniej do szorstkiej kory. Jego spojrzenie przeszyło powietrze piorunami, które spięły każdy mój mięsień. Gdy wreszcie zrobił krok w tył, potrzebowałam chwili, żeby odkleić plecy od pnia.

- Wracaj do auta. - Cofnął się bliżej brata, którego szyję zdobiła ta sama pamiątka.

Chmury w oczach Morva pociemniały jeszcze bardziej, gdy na niego spojrzałam.

- Przemianę w co?

- Sami chcielibyśmy wiedzieć. - Usłyszałam w odpowiedzi. - Dlatego jedziesz z nami.

- Dokąd?

- Do obozu Ravenrock. - Nair zaczął obracać się w stronę nieruchomej głuszy. - Twojego nowego domu.


*


    Ku mojemu zaskoczeniu czarny SUV okazał się całkowicie sprawny, gdy wróciliśmy na szosę. Zatrzymany na poboczu tuż przed ogromną sosną, nie miał na sobie nawet rysy.

- Trzymaj ręce przy sobie, albo wrzucę cię do bagażnika - ostrzegł Nair, kiedy zajmowałam miejsce na tylnej kanapie.

Bracia od początku nie byli przyjaźnie nastawieni, ale po mojej ucieczce powietrze między nami zaczęło kopać prądem. Rozsądek nakazywał jednak posłuszeństwo, dopóki musiałam współpracować, aby zrozumieć co się ze mną działo. Bez dwóch zdań, nie byłam tą samą Liv, którą jeszcze niedawno wykręcało z bólu. Głodna i zmęczona miałam ochotę na hamburgera, gorącą kąpiel i długi sen. Jednocześnie od dawna nie czułam się tak żywa.

Śmierć znowu dała mi więcej czasu, ale czy byłam gotowa na to, co miało nadejść?

Spojrzałam w niebo na wspomnienie tajemniczej postaci, która zdawała się już od jakiegoś czasu śledzić moje kroki. Chociaż księżyc zniknął za chmurami, wiatr szeptał o czerwieni, która wciąż spływała po jego ciemnej stronie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro