Rozdział 16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Nair uśmiechnął się lekko. W jego wydaniu był to bardziej szyderczy grymas niż coś, co mogłoby obniżyć rosnące napięcie, ale kiedy kąciki jego ust powędrowało ku górze, otaczające nas cienie cofnęły się na swoje miejsce.

- Niewielu ma odwagę stawiać nam warunki.

W odpowiedzi wyprostowałam kręgosłup. Chciałam oprzeć się na krześle, ale zapomniałam o ciążącej na moich plecach przeszkodzie. Zastygłam w niewygodnej pozycji, zaciskając i rozluźniając usta. Nie byłam pewna, czy to odwaga popychała mnie do odkrycia prawdy, czy może raczej głupota. Naiwność, że miałam szansę odnaleźć się w tym całkiem obcym mi świecie.

Valakhi wstał.

- Zjedz - powiedział, omijając stół i kierując się w stronę schodów. - Porozmawiamy w drodze powrotnej.

On i Morv bezszelestnie opuścili piwnice, zupełnie tak jakby to mrok pochłonął ich ciała. Sliga także zniknęła, pozostawiając mnie samą w srebrzystym świetle pochodni.

Spojrzałam w czerń, pośród której znikały krańce podziemnej kryjówki wiedźmy. Ciemność od zawsze przypominała mi taflę jeziora, pod którą od czasu do czasu majaczył ruch, ale bez obecności braci była ona całkowicie nieruchoma, pusta.

Po tej stronie Zasłony w mrocznej części Rubieży Blasku dusze nie miały prawa panoszyć się wolno, na wieczność uwięzione w skutych lodem lasach. Na samą myśl o powrocie przez ponury gąszcz zrobiło mi się zimno. Wędrujące w nim byty nie przypominały zwykłych duchów, których szepty towarzyszyły mi przez całe życie. Podobne do upiora, na którego natknęłam się przy tronowej skale i na leśnym szlaku, przepełnione były czystym złem. Wierzyłam jednak Nairowi, że przy nim i przy jego bracie żaden potępieniec nie odważyłby się wyciągać po mnie rąk. Poza tym wracając na obrzeża Ravenrock znowu miałabym szansę ujrzeć unoszące się nad miastem światła. Samo wspomnienie szafirowo-szmaragdowej zorzy przepełniało mnie zachwytem, jakiego nigdy wcześniej nie czułam.

Z obrazem barwnych łun przed oczami, pochyliłam się nad talerzem zupy i obróciłam łyżkę w dłoni. Warto było przeżyć, chociażby po to, żeby móc zapisać w zwojach mózgu tamten widok.

      Gdy zaspokoiłam głód, senność uderzyła we mnie jak rozpędzona ciężarówka. Snując się w górę schodków, po raz ostatni spojrzałam na nienaturalne płomienie i malowany przez nie mrok. Zacisnęłam dłoń na poręczy, wędrując wzorkiem po cichych i ciemnych zakamarkach, bo to właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że pierwszy raz w życiu stałam w miejscu, w którym czułam się całkowicie bezpieczna. W lesie potępionych dusz, w środku całkiem obcego mi świata.

Bracia czekali w salonie gotowi do drogi. Sliga nie pojawiła się, by pożegnać nas przed wyjściem, chociaż miałam nadzieję, że jej magia pomogłaby mi pozbyć się skrzydeł, przez które ledwo potrafiłam ustać na nogach i które były powodem tego, że nie mogłam założyć i tak już ciasnego płaszcza.

Nie zdążyłam nawet spróbować się w niego wcisnąć, bo Nair zarzucił na mnie koc. Ten sam, który przez cały czas leżał na fotelu przed kominkiem. Gruby materiał pachniał ziołami, jakimi Wiedźma musiała umilać sobie lodowate noce, niekoniecznie w postaci ciepłej herbaty.

Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie szybko zapomniałam o zmęczeniu. Warstwa nigdy nietopniejącego śniegu zazgrzytała pod naszymi stopami, kiedy zeszliśmy po stopniach, a nocna cisza poniosła dźwięk ten daleko aż po linię lasu, skąd zmory musiały obserwować nas z chwilą, z którą stanęliśmy na progu.

Mróz przeszywał skórę igiełkami lodu, na które tylko moje skrzydła zdawały się być odporne. Owinęłam się ciaśniej, zgniatając je pod ciężkim materiałem i spojrzałam na czekające na nas konie.

Z trudem powstrzymałam jęknięcie. Chyba tylko teleportacja mogłaby posadzić mnie w siodle.

- Przydatna umiejętność - mruknął Nair.

Było to jedyne ostrzeżenie przed tym, co wydarzyło się sekundę później. Valakhi złapał mnie za łokieć i nagle otaczający nas zimowy krajobraz zmienił się w wir bieli i czarnego dymu. Zdążyłam poczuć jak moje stopy tracą kontakt z podłożem, żeby w następnej chwili polecieć do przodu prosto na czyjeś plecy.

- Co jest... - sapnęłam.

Odkleiłam policzek od kaskady kruczoczarnych włosów, znajdującego się przede mną Naira. Dlaczego musiały one pachnieć jak kwiecista łąka po burzy?

Okazało się, że oboje siedzieliśmy na koniu, chociaż jeszcze przed chwilą dzieliło nas od zwierzęcia dobre kilka metrów. Valakhi chwycił za wodzę, a kiedy szarpnął, nakazując rumakowi przejść do kłusu, nagły ruch znowu popchnął mnie na jego plecy. Odruchowo objęłam Naira w pasie, niemal gubiąc przy tym koc.

Skrzydła uniemożliwiały mi siedzenie z przodu, skąd nie miałam możliwości wyślizgnięcia się z siodła. Może gdybym planowała ucieczkę cieszyłabym się z tej zamiany miejsc, ale przy moim obecnym stanie zamknięcie między ramionami porywacza nie brzmiało tak źle. Musiałam przełknąć dumę i przykleić się do Naira jak świeżonarodzona małpka do swojej mamusi. Nie miałam ochoty wylądować pod kopytami, których stukot po zamarzniętej ziemi przyspieszał z każdą sekundą.

Zacisnęłam powieki, walcząc z mięśniami, które nie chciały współpracować. Zmęczenie sprawiało, że gałki oczne uciekały mi gdzieś na tył głowy w poszukiwaniu błogiej pustki, która kołysała myślami jak fale martwego oceanu.

Nie zasypiaj! Rozkaz Morva wyskoczył na mnie z głębin.

Wyprostowałam się gwałtownie, co było błędem, bo w tym samym momencie koń musiał omijać jakąś przeszkodę. Gdy nagły ruch rozerwała moje złączone przed Nairem dłonie, przygotowałam się na pocałunek z ziemią, ale Valakhi zdążył złapać mój nadgarstek i przyciągnąć mnie do swoich pleców.

Z szeroko otwartymi oczami spojrzałam w stronę mijanych przez nas drzew. Przez prędkość z jaką pędziliśmy, nie widziałam nic prócz czerni. Dopóki rozbłysk czerwieni, nie ujawnił zgromadzonych w niej potępieńców.

Nair zaklął pod nosem, zaciskając pięści na moim nadgarstku tak mocno, że mogłam być pewna, iż odciął tym samym przepływ krwi. Odważyłam się wychylić w poszukiwaniu źródła szkarłatnego światła, co do końca ocuciło mój otępiały umysł.

Kilkaset metrów przed nami leśna ścieżka zaczęła pękać. Warstwa śniegu zapadła się do wnętrza ziemi, tworząc szeroką wyrwę, z której błyskało światło czerwone niczym świeża krew. Z jej wnętrza jak po ukrytych stopniach wyłoniły się czarne postacie. Trzy sylwetki stanęły obok siebie, czekając na nas w bezruchu.

Żadna z nich ani trochę nie przypominała snujących się dookoła nas skazańców. Każda wysoka i postawna zdawała się okuta w zbroję, którą tworzyła wciąż stygnąca lawa. Nawet z tej odległości mogłam dostrzec ich długie i ostre jak czubki miecza rogi.

Nie mamy na to czasu... Usłyszałam w głowie syk Naira.

Zajmę się nimi. Odpowiedział mu Morv, a wtedy jego koń minął nas z zawrotną prędkością, razem z siedzącym na nim jeźdźcem zmieniając się w chmurę kruczoczarnego dymu.

Nie zdążyłam zobaczyć, jak dociera ona do wyrwy z ziemi, bo Nair szarpnął za wodzę. Jego rumak wykonał nagły skręt w stronę drzew i sekundę później pędziliśmy przez gęstwinę bez wątpienia tratując snujące się w niej sylwetki.

- Czy to były...? - zaczęłam, ledwie słyszalna w szumie przeszywanego przez nas powietrza, nie spodziewając się, że Nair odpowie mi, zanim zdążę wypowiedzieć ostatnie słowo.

Demony. Jego głos zamroził wnętrze mojej czaszki.

Wspomnienie potwora, który pojawił się w mieszkaniu moim i mojej mamy w ostatnią noc jej życia, przejęło mój umysł. Tamten wieczór miał być na zawsze wryty w moje koszmary.

Wiedzą, że tu jestem?

Najwyraźniej. Burknął Valakhi i choć nie mówił na głos mogłam usłyszeć, że zaciskał zęby.

Skąd? Zdziwiłam się.

Z jedną dłonią na wodzy pochylony do przodu Nair popędzał konia do galopu, podczas gdy drugą wciąż odcinał dopływ krwi do mojej teraz zaciśniętej pięści, która pulsowała coraz mocniej, grożąc rozerwaniem wszystkich naczyń krwionośnych.

Przysnęłaś... Odpowiedział.

Wolną ręką z całych sił trzymałam się jego torsu, podczas gdy mijane przez nas gałęzie próbowały zerwać ze mnie odkrycie. Moja wyobraźnia niezawodnie zmieniała je w gnijące palce otaczających nas potępieńców, których charkot i gardłowe zawodzenie przedzierał się przez szum wiatru i tętniącej żyłach krwi.

Chciałam zapytać, dlaczego demony tak bardzo pragnęły mojej śmierci, ale nasze mentalne pogaduchy przerwał nagły ryk. Niski i cholernie przerażający zatrzymał bicie mojego serca. Czas zwolnił, kiedy wyjrzałam na przód, za późno uświadamiając sobie, że ani trochę nie miałam ochoty zobaczyć tego, co było źródłem owego dźwięku.

Ogromny czarny byt, pędził na nas niczym rozwścieczony byk. Jego cztery wielkie łapy pulsowały czerwonymi żyłami z każdym potężnym tąpnięciem, a krwawe ślepia, rozmiarów mojej głowy żarzyły się w ciemnościach, skupione prosto na mnie.

- Kurwa - skomentował Nair, gwałtownie zatrzymując konia.

Na ułamek sekundy wyparował, a gdy jego ciało znowu zmaterializowało się przede mną, zobaczyłam świecące w ciemnościach, srebrne oczy oraz zarys wielkich skrzydeł, które odcięły mnie od widoku pędzącej bestii.

- Trzymaj skrzydła ciasno przy sobie - nakazał Valakhi.

Kiedy kolejny ryk zatrząsł lasem, wzbiliśmy się ku górze.

Pęd wiatru zerwał ze mnie koc, gdy z całych sił zawiesiłam się na szyi Naira, którego uścisk w parze z lodowatym powietrzem wydusił ze mnie ostatni oddech. Z szeroko otwartymi oczami spojrzałam w nocne niebo. Jeszcze przez chwilę przysłaniały je złowrogie chmury, ale im wyżej się wznosiliśmy, tym coraz więcej gwiazdy migotało na kruczoczarnym tle. Jak kryształki lodu, które przeszywały moją skórę.

Nagle dookoła nas śmignęły iskry. Na sekundę znaleźliśmy się w tunelu czasoprzestrzennym, żeby zaraz wpaść w oślepiający blask, który prawie wypalił mi źrenice. Zastygliśmy w powietrzu, jakby czas stanął w miejscu. A potem zaczęliśmy spadać.

Gdy wylądujemy biegnij przed siebie i nie zatrzymuj się dopóki nie zobaczysz bram obozu.

Głos Naira wtrącił się w mój mentalny krzyk.

Wzięłam pierwszy wdech, od mogłoby się zdawać dobrych kilku minut, ale tak naprawdę musiało minąć zaledwie kilkanaście sekund od chwili, w której wyfrunęliśmy z siodła. Zza pleców Naira i jego targanych przez wiatr włosów, zobaczyłam jasne, bezchmurne niebo... i chmary spadających razem z nami czarnych łachmanów. Wirujące w plątaninie wychudzonych kończyn, zostawiały za sobą smugi cieni, które porywane przez wiatr niosły w świat zapach popiołu i śmierci.

Przeskakujące między światami musieliśmy pociągnąć za sobą część potępionych dusz. To zapewne dlatego przed powrotem do świata ludzi wracaliśmy bliżej zorzy z dala od nawiedzonych lasów.

Panika uderzyła we mnie z nową falą, kiedy uświadomiłam sobie, że tak samo jak moje, skrzydła Naira zniknęły. Krzyk spróbował wyrwać się mojej piersi, ale zdusiłam go, wstrzymując oddech tuż przed spotkaniem z ziemią. Zanim jednak prędkość rozgniotła nas w kałuże wnętrzności i połamanych kości, poczułam, że rozpływamy się w czarną chmurę. W następnej sekundzie stopy Naira wylądowały na asfalcie.

- Biegnij! - rzucił, stawiając mnie na miękkich kolanach.

Gdzieś wysoko ponad naszymi głowami znajomy ryk przeszył niebo jak zapowiadający burze grzmot. Wolałam nie patrzeć w górę. Nie zwlekając, odwróciłam się na pięcie i rzuciłam do sprintu wzdłuż drogi.

Coś łupnęło tuż za mną, gdy pokonałam kilka pierwszych kroków. Usłyszałam gruchot kości, a potem warkot i bulgot potępieńca. Błagałam w myślach własne ciało, by nie zawiodło mnie w tym momencie i nie postanowiło znowu potknąć się o własne nogi. Z tunelową wizją pędziłam przed siebie.

Na początku rosnący za moimi plecami hałas, zdawał się oddalać, a razem z nim dudnienie i towarzyszące mu ryki. Kiedy nagle zapanowała głucha cisza, prawie straciłam równowagę. Zwolniłam do truchtu i spojrzałam przez ramię.

Zdążyłam zobaczyć ostatnie smugi czerni, którymi jeszcze przez chwilę parował asfalt. Gdy rozpłynęły się w powietrzu, po Nairze i potępieńcach nie pozostał najmniejszy ślad. Wąska, leśna droga była całkowicie pusta, a otaczające ją białe drzewa nieruchome, jakby od dawna nie zaglądał tutaj nawet wiatr. Po szaleńczej ucieczce, pozostała tylko wciąż płynąca w moich żyłach adrenalina, ale wkrótce i ona zaczęła opuszczać moje ciało, zastępowana przez całkowite wycieńczenie.

Zaczęłam rozglądać się po zaśnieżonym lesie, kiedy dobiegło mnie wołanie.

- Hej! - Usłyszałam. - Nic ci nie jest?!

W oddali na drogę z pomiędzy drzew wyszła grupka ludzi. Ubrane w grube zimowe kurtki i czapki postacie, odróżniały się od siebie głównie barwami, pośród których oprócz szarości i zieleni jaskrawy róż odbijał promienie słońca, niczym przygotowany specjalnie dla mnie odstraszacz.

Zadrżałam z zimna widząc ich ciepłe okrycia. Ledwo dawałam radę stawiać kolejne kroki, ale nie zamierzałam zwalniać w obawie, że gdy tylko przystanę, zamarznę w miejscu.

Skupiłam wzrok na jedynej czarnej postaci, która szła na samym przodzie i w przeciwieństwie do reszty orszaku, nie była aż tak grubo ubrana. Jej zaczesane do tyłu ciemne włosy, zalśniły w słońcu hebanową barwą, przez którą zwolniłam niepewnie, żeby zatrzymać się całkiem na widok znajomego chodu i postury.

Ward.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro