Rozdział 17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wardrain. Skrzyżowałam ręce na piersi przypominając sobie, jak mojego psychologa nazwał Nair. Tylko, że idący z grupką nastolatków mężczyzna, który przez miesiące próbował się ze mną zaprzyjaźnić, wcale nie był żadnym doktorkiem. Ward był Valakhim. Kimś, kto dobrze wiedział, czyja krew płynęła w moich żyłach, ale i on ukrywał prawdę.

Czy bracia wiedzieli, że tutaj będzie?

Rosnący gniew spowodował, że przestałam czuć chłód. Nie zapomniałam, że Ward i Sara wspólnie próbowali podstępem uzyskać dostęp do rysunków, których strzegłam. Tych, na które przelałam cały mój żal i strach. Wszystko to, czym stałam się po śmierci matki. Lubiącym rysować cieniem. Żywym trupem, którego Nair nazwał mojrą...

Z jakiegoś powodu to, co zostawiałam na papierze, było dla nich ważniejsze niż szerzący zarazę potępieńcy. Sara bez wątpienia zdążyła już przeszukać mój pokój. Zajrzeć pod poduszkę i w każdą szufladę. Przez chwilę wyobraziłam sobie jak grzebie w moich rzeczach i uśmiechnęłam się z pogardą.

Rysowałam wszędzie. W szkicownikach, na wolnych kartach, które powoli nie mieściły się w szufladach w biurku. Jednak pierwsze rysunki, które wyszły spod mojej drżącej ręki niedługo po śmierci mamy, od dawna trzymałam ukryte przed światłem dziennym. Teraz zbierały one kurz w ciemnościach zapomnianej na wzgórzu biblioteki. Na zawsze pochowane razem z innymi szkicami potworów.

Nie odrywałam wzorku od czarnych jak węgiel oczu, kiedy grupa wychowanków i ich nauczyciel pokonywali dzielący nas dystans. Im bliżej mnie byli, tym ich tempo zwalniało coraz bardziej, ujawniając toczące się w głowach każdego z nich myśli. Niepewność na widok ponurego wyrazu mojej twarzy. Zaskoczenie, kiedy promienie słońca błysnęły w moich fioletowych tęczówkach. Strach, gdy zobaczyli czarne żyły pokrywającej moje dłonie i według tego, co podpowiadał mi ich wzrok, wypełzające też spod kołnierza maminego swetra.

Wszyscy zatrzymali się kilka metrów wcześniej, ale Ward powoli podszedł bliżej. Wyglądał dokładnie, tak jak zawsze. Jak mafiozo, który ukrywał pod płaszczem pistolet albo dwa. Tylko blizna wykrzywiająca prawą stronę jego ust w wieczny grymas obrzydzenia, w blasku dnia była znacznie jaśniejsza i nie taka głęboka na jaką wyglądała w słabo oświetlonym wnętrzu jego gabinetu.

Valakhi przyjrzał się mi, tak jakbyśmy znowu siedzieli naprzeciwko siebie w żółtym świetle lamp. Wtedy słaby głos przerwał moją próbę uduszenia go spojrzeniem.

- Liv?

Przeskoczyłam wzrokiem na grupkę nastolatków i od razu odnalazłam w niej znajomą postać. Ukryta pod zieloną, pikowaną kurtką Mia postawiła krok do przodu. Chociaż jej twarz była ledwo widoczna zza wełnianej czapki i szalika w różnokolorowe grochy, poznałam szok malujący się w szmaragdowych oczach dziewczyny.

Reszta grupy zaczęła szeptać. Tylko stojący obok Mii chudy chłopak, którego skórzaną kurtkę oblepiały naszywki, nie poruszył się wcale, jakby bardzo starał się nie trząść z zimna. Ubrana w róż blondynka, której krótkie warkocze, przypominały mi dwie małe żmije, zdawała się być w centrum ukradkiem wymienianych spojrzeń.

Zacisnęłam zęby. Zupełnie, jakbym znowu była w liceum.

- Wracajcie do obozu. - Ward rzucił przez ramię.

Kiedy zaczął ściągać swój płaszcz, myślałam, że pęknie mi żuchwa.

- Sądziłam, że jesteś po prostu gównianym psychologiem... - odezwałam się, nie zwracając uwagi na rzucone w moją stronę zaskoczone spojrzenia, posłusznie ruszających w drogę powrotną nastolatków. - Ale najwyraźniej jesteś jeszcze oszustem, kłamcą i przeklętym Valakhim.

W tle ktoś sapnął, ktoś się zakrztusił.

Przez myśl przemknęły mi wszystkie te chwile, w których zdecydowałam się odrobinę otworzyć przed moim psychologiem. Było ich zaledwie kilka i o te kilka za wiele.

Wardrain odpiął ostatni guzik z uśmiechem jakiego nigdy wcześniej nie widziałam na jego twarzy. Nieprzyjaznym i całkowicie pozbawionym wyrzutów sumienia.

- Nie powinnaś spodziewać się po nas niczego więcej - odparł, zsuwając płaszcz z barków.

Oczywiście, że ubrany był w swój elegancki strój grabarza gangstera, podobny stylem do tego, co nosił Nair i Morv. W świecie ludzi Valakhi istotnie mieli się za mafię. Wskazywał na to nie tylko ich ubiór i samochody jakim jeździli, ale też identyczne sygnety na ich palcach.

- Oh, domyślam się, że macie znaczenie więcej równie przyjemnych cech - skomentowałam i od razu zacisnęłam usta, żeby powstrzymać się od szczękania zębami.

Postawiłam krok w tył, kiedy Ward drgnął w moją stronę.

- Nie dotknę cię. - Valakhi spoważniał, jego oczy nagle ciemne jak dwie czarne dziury. - Załóż, bo zaraz zamarzniesz.

Rzucił w moją stronę swoim płaszczem, który musiałam złapać, bo inaczej zawisłby mi na głowie. Zatrzymałam go przed sobą, chociaż ciepłe wnętrze, grubego skórzanego okrycie bardzo mocno kusiło mnie, żebym wyślizgnęła ręce w rękawy.

- Od jak dawna wiedzieliście, że byłam mieszańcem? - Niemal wysyczałam.

Ian twierdził, że oboje z Sarą uznali mnie za widzącą, ale on też dał się oszukać. Zupełnie, jakby reszta Aurenów nie mogła wiedzieć o moim istnieniu.

- Od momentu naszego pierwszego spotkania. - Mężczyzna wsadził ręce do kieszeni.

Nie byłam do końca pewna, czy z powodu zimna, czy Valakhi byli aż tak przyzwyczajony do chowania dłoni.

- I od początku wiedzieliście, że prawdopodobnie nie przeżyje przemiany? - Zgniotłam jego płaszcz w pięściach.

- Tak.

Jedno słowo, a uderzyło mnie jak liść w policzek. Musiałam zamrugać, żeby nie pozwolić czerwieni zalać mojej wizji.

Obym wkrótce dowiedziała się, na czym dokładnie polegała cała ta przemiana. Wiedziałam tylko, że dostałam drugą szansę i tym razem obiecałam sobie, że nigdy więcej nie zaufam nikomu, tak jak zaufałam mojej opiekunce. Sara zawsze była ciepła i troskliwa, ale najwyraźniej Aureni wcale nie różnili się aż tak od swoich mrocznych braci i sióstr.

- Żyjesz - zauważył Ward błyskotliwie. - A teraz załóż płaszcz i chodźmy stąd, żeby ten stan się utrzymał.

Z całych sił starałam się nie trząść. Powoli przestawałam czuć dłonie i stopy, co nie było dobrym znakiem. Na dodatek lodowaty wiatr postanowił dołączyć do naszej rozmowy i ostudzić gniew, który był jedyną rzeczą grzejącą mnie od środka. Biały puch posypał się z drzew, opruszając asfalt, po którym jeszcze przed chwilą stąpały ucieleśnienia najgorszych koszmarów.

Czy Nairowi udało się uciec? Pomóc bratu w starciu z demonami, które zwabiłam?

Klekot zębów oderwał mnie od własnych myśli. Przerzuciłam trzymany płaszcz na zdrętwiałe plecy i spojrzałam w przyglądające mi się badawczo oczy.

Znowu zaczynałam gdzieś na nowo bez mojej mamy u boku. Wcześniej liczyło się tylko to, żeby do niej dołączyć. Później, żeby spróbować przetrwać i dowiedzieć się, dlaczego mi ją odebrano. Teraz zamierzałam odkryć całą prawdę, która doprowadziła do tego, że nasze ścieżki zostały rozerwane tak nagle.

- Co mnie czeka w obozie Ravenrock? - zapytałam.

Valakhi spojrzał w moje oczy tak, jakby sam szukał w nich odpowiedzi, ale kiedy się odezwał, w jego głosie nie było ani cienia zwątpienia.

- To na co jesteś gotowa już od dawna.

*

Obóz tworzyły domki rozsiane między drzewami dookoła głównego budynku, który tak samo jak one wyglądał na poskładany z ogromnych, drewnianych belek. Obszar ten nie był odgrodzony przez żaden płot ani siatkę, które trzymałyby na dystans dzikie zwierzęta. Tylko główne wejście na częściowo wykarczowany teren wyznaczała zaśnieżona brama, na której szczycie widniał wykuty w kamieniu napis „Obóz Ravenrock".

Rozglądałam się, kiedy skręciliśmy w boczną, nieutwardzoną drogę, która zaprowadziła nas dalej od ukrytej między górami trasy. Badałam wzrokiem otoczenie, jakbym mogła w ten sposób znaleźć powód, dla którego moja mama uciekała na południe, lecz być może nie miało, to nic wspólnego ze światem ludzi, a bardziej z tym co znajdowało się tutaj po drugiej stronie Zasłony.

Jednak tuż za bramą poczułam coś dziwnego. Na początku był to ucisk w czaszce, przez który odniosłam specyficzne wrażenie, jakbym znalazła się zbyt głęboko pod powierzchnią wody. Z każdym krokiem przeradzał się on natomiast w silne przeczucie, że otaczający mnie obóz tylko z zewnątrz wyglądał zwyczajnie.

Tymczasem z kominów zwyczajnych letniskowych chat, unosił się całkiem zwyczajny szary dym. Nikt nie kręcił się po placu przed budynkiem, do którego prowadziła główna ścieżka. Nikt nie podziwiał rzeźby wzniesionej w jego centrum. To ona razem z biciem serca, przyspieszyła też moje korki. Zrównałam się z Wardem, który bez zerkania na mnie wiedział, co przykuło moją uwagę.

- Symbol Morveny, pierwszej Córki Nocy - powiedział, kiedy zbliżyliśmy się do posągu przedstawiającego ogromny sierp księżyca, ozdobiony znajomymi ornamentami zabójczej rośliny.

W jego środku między gładką krzywizną przysłoniętej planety, a zawijającymi nad nią pnączami, lśniło skupisko ostrych kryształów, wykutych niegdyś z ciągnącej się w skale ciemnoniebieskiej żyły. Śnieg nie oblepiał ani centymetra rzeźby, tak samo jak prowadzącej do niej drogi. Przeczuwałam, że odśnieżanie było zadaniem wychowanków.

Valakhi spojrzał na moją twarz wciąż skierowaną w stronę szarego księżyca, gdy mijaliśmy jego podstawę.

- Dziwne, że aż tak zaskakuje cię widok symbolu, który jednocześnie zdobi twoją skórę... - odezwał się, prowadząc nas ku schodom, które wiodły przed drzwi głównego budynku.

Odruchowo dotknęłam szyi w miejscu, w którym jeszcze nie tak dawno czułam ukłucia igły Sligi. Dokładnie tam, gdzie powędrował wzrok czarnookiego.

Poprawiłam kołnierz płaszcza. Nair obiecał mi informacje w zamian za milczenie, ale chociaż nie zdołał odpowiedzieć na moje pytania, Ward był ostatnią osobą, której powiedziałbym o więzi. Poza tym liczyłam, że bracia wywiążą się z obietnicy i pomogą mi poznać prawdę. Chyba, że zamierzali o mnie zapomnieć. Wtedy ja zamierzałam pochwalić się każdemu, że ich dotknęłam.

- Ile jest tu osób? - Zmieniłam temat, gdy postawiliśmy pierwszy krok na drewnianych stopniach.

Największy budynek w obozie posiadał piętro, przy którym ciągnął się szeroki taras, zawijający aż na tyły budynku. Pojedyncze okna odbijały światło powoli zachodzącego słońca, ale ich druga strona wyglądała na ciemną i pustą. Tym bardziej dobudowana na wysokość strzelistego dachu, kamienna wieża z pojedynczym okrągłym oknem, pochłaniającym blask jak źrenice mojego towarzysza.

- Piętnaście - odpowiedział Ward. - Trzynaścioro widzących i dwóch nauczycieli, ja i Elizabeth.

- Twoja żona?

Jako psycholog, mężczyzna dzielił się ze mną niezliczoną liczbą anegdotek z własnego życia, chyba tylko po to, żeby zabić ciszę. Każda jedna musiała być wyssana z palca, dlatego nie miałam pojęcia o jego prawdziwej rodzinie.

- Tak.

Jak na zawołanie dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się na oścież i w ich progu stanęła najpiękniejsza, czarnowłosa kobieta jaką kiedykolwiek widziałam. Jej oczy w ostatnim świetle dnia żarzyły się jak prawdziwe węgle, za to czarne włosy przy końcówkach miały identyczną barwę, co kryształy zdobiące rzeźbę za naszymi plecami.

- Szybko, ogrzejcie się - powiedziała, robiąc nam miejsce i wskazując na wnętrze, które rozjaśniały wyłącznie promienie zachodzącego słońca.

Weszłam do środka w ślad za Wardem. Mężczyzna ominął żonę bez słowa, ale mojej uwadze nie umknęło, to w jaki sposób jego palce musnęły jej dłoń, gdy przechodził obok. Szczątkowo zapoznana z kulturą Valakhich, mogłam tylko domyślać się jak intymny musiał być dla nich nawet najmniejszy dotyk. Szybko odwróciłam wzrok.

- Witaj w obozie Liv. Cieszymy się, że w końcu do nas dotarłaś. - Elizabeth uśmiechnęła się do mnie i tym samym sprawiła, że moje serce zapomniało, po co istnieje.

Jej ciemne oczy były pełne nigdy nie stygnącego ciepła, takiego które pochodziło z samego wnętrza ziemi. Tego samego, które ogrzewało bladą cerę kobiety w bardziej różowy niż szary odcień. Tak jak u jej męża, na dłoniach i szyi Elizabeth nie było widać ani kawałka czarnych żył.

Uśmiechnęłabym się w odpowiedzi, gdyby logika nie podpowiadała mi, że udawana pani psycholog również wiedziała o moim istnieniu i tak samo jak Ward biernie czekała aż wykituje. Nie rozumiałam jak istoty, które uczyły i opiekowały się młodymi widzącymi, mogły być tak obojętne na kogoś, kto ponad wszystko potrzebował wsparcia i może odrobiny prawdy, chociażby w ostatnich dniach życia? Z drugiej strony, może całkiem błędnie wyobrażałam sobie panujący w obozie Ravenrock ład...

Ściągnęłam płaszcz mafiozy-wychowawcy. Mężczyzna zabrał go ode mnie, zanim zdążyłam rzucić okryciem w jego plecy.

- Dlaczego nikt, nigdy nie wyjawił mi prawdy? - Wreszcie uwolniona od przeszywającego chłodu, wyplułam rosnącą w gardle gorycz.

To wtedy zauważyłam, że nie byliśmy sami. Hol okazała się jednocześnie ogromną, otwartą przestrzenią, na środku której wybudowano kamienny kominek. Wokół niego ustawione zostały okrągłe stoliki, gdzie w ciszy siedziała grupka nastolatków. Zapewne ta sama, która wcześniej znalazła mnie na trasie. Wszystkie pary oczu skierowane w moją stronę.

Nienawidziłam tego uczucia, którym przepełniały mnie ich ciekawskie spojrzenia. Miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie i znowu musiałam przechodzić przez piekło, jakim była dla mnie szkoła średnia.

- Porozmawiajmy w biurze. - Wardrain wskazał w stronę schodów na pierwsze piętro. - Liv... - ponaglił, kiedy nie ruszyłam z miejsca.

Nie wiem, jaka siła przejęła mojej ciało, ale zamiast odwrócić wzrok, schować się za włosami, spojrzałam w każdą oceniającą mnie twarz, w każdą jedną rozszerzoną źrenicę i zacisnęłam pięści. Czułam, jak płynąca w moich żyłach krew zawraca w stronę serca, wbijając w nie czarne sople lodu. Nie po to, żeby ranić, ale by przypomnieć mi, że nie byłam dłużej tą samą dziewczyną, która zawsze chowała się w cieniu. Cień nigdy nie był moim sojusznikiem. To ciemność, która znalazła we mnie swoje miejsce, pragnęła dać mi siłę.

- Liv! - Valakhi uniósł głos w tym samym momencie, gdy moje spojrzenie wylądowało na przerażonych oczach Mii.

Zamrugałam, zauważając strugi dymu, które prześlizgnęły się w otaczającym mnie powietrzu, przypominając macki, ukrytego w głębinach potwora.

- Chodźmy do mojego biura - powtórzył wychowawca, mrok w jego oczach zastygły w niemym ostrzeniu.

Zaskoczona naciągnęłam rękawy na dłonie, po których jeszcze przez chwilę wędrował zimny dotyk. Gdy tylko ruszyłam z miejsca, poczułam jak z każdym krokiem, razem z wracającym ciepłem, powraca zmęczenie. Senność, która nie opuszczała mnie od bardzo dawna, teraz była jedyną rzeczą, trzymającą na wodzy, to co się we mnie budziło. Gdybym wreszcie zasnęła, czy wciąż pozostałbym pod kontrolą?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro