Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozłożyłam osłonę przeciwsłoneczną w próbie odcięcia się od bezlitosnych promieni, kiedy samochód Iana zostawił w tyle wzgórze i wyjechał na główną drogę. Drzewa zaczęły ustępować miejsca pojedynczym domom, przygotowując nas na spotkanie z cywilizacją.

Na samą myśl zaczynała boleć mnie głowa. Nigdy nie lubiłam wielkich miast. Z biegiem lat rozrastały się one po ziemi jak wyniszczająca organizm zaraza. Co prawda Blackriver bardziej przypominało miasteczko niż metropolię, jednak choć na obrzeżach panował spokój, w centrum życie tętniło jak na dopalaczach. Liczne biznesy, kluby i restauracje ściągały tłumy ludzi. Pośród nich czułam się jak trup. Truchło opadające w toni pełnej kolorowych rybek nieświadomych tego, co kryły głębiny.

Ian ominął centrum, zagłuszając zgiełk ulic dudnieniem z głośników. Nie miał nic przeciwko robieniu za mojego osobistego szofera, chociaż dobrze wiedziałam, że odciągało go to od pracy w warsztacie.

Gabinet Dr Warda znajdował się w tej mniej zatłoczonej części miasta w pobliżu parku, przez który płynęła niewielka rzeka. To jej miasto zawdzięczało swoją nazwę. Gdy pokonywaliśmy most na drugi brzeg, spokojna tafla lśniła w świetle słońca. W pochmurne dni spływająca z gór woda była czarna niczym rzeki Hadesu.

Kiedy Ian przywiózł mnie tutaj ostatnim razem, był środek zimy. Teraz śnieg i lód zniknęły. Słońce obudziło roślinność, zamkniętą w labiryncie budynków. Cicha dzielnica ożyła w barwach zieleni, która rozkwitła dzięki ostatnim deszczom. Mimo idealnej pogody na spacery park ział jednak pustkami. Zupełnie, jakby tylko po tej stronie rzeki mówiło się o wirusie, przez który Sara niemal nie opuszczała szpitala.

Ponoć przyjmowani na oddział zarażeni szybko wracali do zdrowia. To razem z faktem, że wokół nie było żywej duszy, musiało przekonać moją opiekunkę, bym udała się na tę kolejną wizytę.

Ian zaparkował pod jedynym, nowym budynkiem po tej stronie rzeki i wyłączył silnik.

- Będę czekał w samochodzie - poinformował, jak za każdym razem.

Nie próbował więcej porozmawiać ze mną o tym, co wydarzyło się w lesie. Może czekał, aż sama podejmę temat albo w końcu dał sobie spokój z oferowaniem pomocy komuś, kto nie potrafił jej przyjąć. Tylko jak niby mógłby mi pomóc? Wzywając egzorcystę?

Dr Ward aż za bardzo przypominał jednego. Byłam pewna, że postanowił wypisać mnie z listy swoich pacjentów po tym, co wydarzyło się na naszym ostatnim spotkaniu. Spięłam brwi, wychodząc z samochodu. Nie zdziwiłabym się, gdyby właśnie czekał na mnie z białym kaftanem i biletem w jedną stronę do domu wariatów.

Bez zapału pokonałam popękany chodnik, odruchowo naciągając rękawy cienkiej bluzki, gdy dotarłam przed oszklone drzwi. Przechodząc na drugą stronę, znalazłam się w poczekalni, która przypominała niewielki salon, urządzony zapewne według katalogu wnętrz dla osób niestabilnych psychicznie.

Białe ściany ozdobione obrazami górskich krajobrazów odbijały się w jasnej podłodze jak z porcelany. Stojące pod nimi, dwie szare kanapy robiły miejsce na włochaty dywanik i biały, okrągły stolik kawowy. Na wprost wejścia na tle tapety, która miała imitować powierzchnię czarnej skały, znajdował się kominek elektryczny. Zastawiony był on dwiema kamiennymi donicami, z których wyrastały wysokie trawy. Ich rozczochrane końce puszyły się niczym białe piórka.

Poczekalnia była pusta i cicha, nie licząc tykania zawieszonego nad kominkiem zegara. Jedyny psycholog w mieście zdawał się nie mieć zbyt wielu pacjentów albo po prostu układał wizyty tak, byśmy nie mijali się ze sobą. Jeśli to właśnie ten drugi powód wyjaśniał wieczne pustki w gabinecie, mi musiały przypadać ostatnie wolne godziny, bo za każdym razem, gdy przyjeżdżałam na nasze spotkania, słońce zaczynało powoli kończyć swoją wędrówkę po niebie.

Usiadłam na kanapie, zwracając uwagę na rzędy półek zawieszone na ścianie obok. Niegdyś puste, dźwigały teraz ciężar tomów niemal niewidocznych na tle ciemnej tapety. Stare obicia ściśniętych ze sobą dzieł nie pasowały do otaczającego je wystroju. Kojarzyły mi się z księgami, przez które dawno temu można było skończyć na stosie. Tymi samymi, których stęchła woń ciągnęła się za mną od dnia, gdy pierwszy raz weszłam do ukrytej na wzgórzu biblioteki.

Podmuch ciepłego powietrza uprzedził mnie, że nie byłam dłużej sama. Obróciłam głowę, kiedy ubrana w letnią sukienkę dziewczyna weszła do poczekalni. Gdy tylko nasze oczy się spotkały, nieznajoma spojrzała w podłogę.

- Hej - powiedziała, zajmując miejsce na kanapie po drugiej stronie stolika.

Widziałam ją już wcześniej. Parę miesięcy temu minęłyśmy się, gdy wychodziłam z gabinetu Dr Warda.

- Hej - odparłam, rzucając spojrzenie w stronę zegara. Pomyliłam godziny?

- Ja do Dr Elizabeth. - Dziewczyna wskazał na drzwi znajdujące się obok tych, na których otwarcie czekałam.

Można było uznać, że wiedziałam więcej o Wardzie niż on o mnie, bo kiedy ja milczałam, to on zapełniał czas swoim gadaniem. Tymczasem nawet nie zauważyłam, że doktorek zaczął prowadzić praktykę razem z żoną. Może to nawet ona namówiła go, żeby dał mi kolejną szansę. Jak miło.

- Dawno cię tu nie było.

Oczy tego samego koloru, co drzewa namalowane za plecami nieznajomej odważyły się zajrzeć w moje. Dziewczyna wyglądała na młodszą ode mnie. Chociaż była prawie tak samo blada jak ja, miała karmelowe włosy, które nadawały jej urodzie więcej ciepła. Na tle ciemnego obrazu krótkie pasma nabierały rudego odcienia, a założone za uszy odsłaniały ozdobioną piegami twarz.

Nie odezwałam się. Zakładałam, że zniechęci to ją do kolejnych prób nawiązania rozmowy, ale dziewczyna uśmiechnęła się lekko, jakby nie widziała lodu w moich oczach.

- Jestem Mia. - Wyciągnęła do mnie dłoń.

Biżuteria zdobiła jej palce i nadgarstek. Nie były to jednak śliczne, dziewczęce ozdóbki. Dwa srebrne pierścienie zalśniły szmaragdem, otoczonym niewielkim cierniem na jednym palcu i mniejszym czarnym kamieniem ze skrzydłami nietoperza na drugim. Bransoletka łączyła oba te wzory, nieprzypominające niczego, co nosiłaby przeciętna nastolatka.

- Liv.

Podałam jej rękę, unosząc brwi w odpowiedzi na siłę, z jaką uścisnęła moją dłoń. Oczy dziewczyny błysnęły, przywodząc na myśl promienie słońca, przeszywające korony drzew. Wciąż czułam na sobie ich ciepło, kiedy ubrana w czerń postać zaprosiła mnie na kolejne przesłuchanie.

Wszystkie nasze poprzednie spotkania wyglądały tak samo. Ward pytał, jak się czułam. Jak mijał mi czas w posiadłości Sary i Iana. Za każdym razem dopytywał o rysunki, o których moja opiekunka wygadała się, gdy tylko zaczęłam przyjeżdżać na terapię. Doktorek wytrwale dawał mi do zrozumienia, że chętnie zobaczyłby, co mój umysł utrwalał na kartkach papieru, a ja nieugięcie zbywałam jego podpytywania. To na nich zakończyła się moja ostatnia wizyta.

Tamtego popołudnia byłam w gorszym humorze niż zazwyczaj. Każde pytanie, wydostające się z ust, siedzącego przede mną mężczyzny, podjudzało warkot w mojej głowie, który obudził się, gdy tylko wjechałam z Ianem do zaśnieżonego miasta. Spadające z nieba płatki śniegu, przykrywały dachy domów i szare ulice, przenosząc mnie lata wstecz, gdy poraz pierwszy przekonałam się, że ludzie potrafili być prawdziwymi potworami. Mróz przypomniał mi o cierpieniach, które doświadczyła moja mama tamtej przeklętej zimy. Kiedy ledwo wiązałyśmy koniec z końcem, a właściciel budynku, u którego wynajmowałyśmy skromne, jednopokojowe mieszkanie, okazał się przeklętym psycholem.

Pierwszy raz powiedziałam wtedy mojemu doktorkowi, co sądziłam o naszych rozmowach.

Nic nie zmieni to, że na nowo zechce mi się żyć, bo śmierć nigdy nie przestanie szeptać do mnie z ciemności."

Wstałam, żeby dotknąć jego dłoni, użyć mojego daru i udowodnić, że gdy tylko decydowałam się wysłuchać, zmarli mówili mi o rzeczach, o których nigdy nie powinnam była wiedzieć. Moje palce nie zdążył nawet musnąć celu, bo Dr Ward poderwał się, jakbym szła do niego z rozżarzonym prętem. Jakby uważał mnie za totalną wariatkę na długo, zanim wyjawiłam mu mój sekret. Nie mogłam powstrzymać krzywego uśmiechu, którym pożegnałam go z myślą, że już więcej się nie zobaczymy.

I oto znowu stałam w wypełnionym książkami gabinecie, patrząc na siedzącego przy biurku mężczyznę. Dr Ward wyglądał bardziej jak biznesmen niż psycholog. Zawsze elegancko ubrany, emanował pewnością siebie, która niekoniecznie pasowała do ludzi pracujących w jego zawodzie. Potrafił jednak okazywać empatię, a jego przyjacielski uśmiech i przenikliwe spojrzenie, musiały działać na innych pacjentów.

- Cieszę się, że przyjechałaś - odezwał się, wskazując na fotel.

Zajęłam swoje miejsce przesuwając wzorkiem po ciemnych regałach, oświetlonych wyłącznie przez stojące przy nich, dwie wysokie lampy. Nigdzie nie widać było białego kaftana. Jak na razie.

- Jak się czujesz?

Ward oparł plecy o fotel, przyglądając się mi uważnie. Zazwyczaj zajmowała miejsce bliżej mniej, po drugiej stronie niewielkiego stolika.

- Dobrze - odparłam, odpowiadając mu tym samym, czujnym spojrzeniem. Byłam pewna, że nie zaprosił mnie na zwykłą wizytę.

Oczy tak ciemne, że niemal czarne zbadały moją twarz. Zauważyły wszystkie dowody na to, że wcale nie czułam się najlepiej. Byłam zmęczona i rozkojarzona. W ciągu ostatnich dni robiło się coraz dziwniej, zupełnie jakby zbliżająca się rocznica śmierci mamy, na nowo wabiła do mnie wszelkie koszmary.

- Chciałem cię przeprosić. - Doktorek nachylił się, łącząc dłonie na biurku. - Naprawdę chcę ci pomóc, Liv.

Chociaż szczerość niemal wylewała się z jego oczu, usta Warda były nieco zbyt zaciśnięte. Blizna, która ściągała je od lewego kącika w stronę brody, zmieniała ich linie w niemiły grymas.

Spojrzałam w dół na pierścień, który nigdy nie opuszczał palca serdecznego doktorka. Lśnił on srebrem w przytłumionym świetle, zbyt ciężki i fikuśnie zdobiony, żeby wyglądał jak obrączka ślubna.

- Ok - odparłam, odliczając minuty na stojącym na biurku zegarku.

Ward wstał. Krzyżując ręce na piersi w geście, który również ani trochę nie pasował do jego zawodu, obszedł biurko i oparł się o ciemny blat. Zmusił mnie tym, bym uniosła wzrok, na którego wysokości znalazł się teraz pasek jego spodni. Zdążyłam zauważyć, że umieszczona na nim ciężka klamra, zwieńczona była niewielkimi skrzydłami. Takimi samymi, które zdobiły jego sygnet.

- Rozmawiałem z Sarą - odezwał się.

On i moja opiekunka byli w podobnym wieku. Pierwsze zmarszczki znaczyły jego twarz, ale tak samo jak w przypadku Sary, ślad upływającego czasu, zamiast odbierać mu urody, dodawały tylko rysom mężczyzny więcej charakteru.

- Uznałem, że przydałaby ci się zmiana otoczenia.

Czyli, jednak chował gdzieś biały kaftan.

- Sara, też tak uznała? - Ja również skrzyżowałam ręce na piersi. Nie wierzyłam, żeby mama Iana zdecydowała się oddać mnie na oddział zamknięty.

- Chodzi mi o obóz - wyjaśnił, kiedy zajął miejsce na fotelu przede mną. - Obóz dla utalentowanej młodzieży... z przeszłością.

Prychnęłam, wciskając plecy w oparcie. Jeśli taka była decyzja mojej opiekunki, nie miałam zbyt wiele do gadania.

- Z przeszłością? - Udałam, że nie wiedziałam, o czym mówił.

Najwyraźniej nasze ostatnie spotkanie, uświadomiło mu, że to nie depresja wkładała żyletki w moje dłonie, tylko szaleństwo. Może zaczął podejrzewać, że to ja w jakiś sposób przyczyniłam się do śmierci mamy. W takim wypadku ostatnie, co powinien był robić, to wysyłać mnie na integrację dzieciaków po przejściach.

- Wyjazd byłby w przyszłym tygodniu. - Podsunął mi ulotkę. - Proszę, przemyśl to.

Spojrzałam na broszurę, która wyglądała jak zdjęcie górskiego krajobrazu, przysłonięte wielkim napisem "Obóz Ravenrock". Chyba wolałabym psychiatryk.

Ward nie odezwał się, kiedy wzięłam ulotkę i ruszyłam do wyjścia. Zapewne odetchnął z ulgą, że nie próbowałam podać mu ręki. Chwytając za klamkę, zdałam sobie sprawę, że mój psycholog nigdy nie uścisnął mi dłoni. Zupełnie jakby od zawsze wiedział, do czego zdolny był mój dotyk.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro